Archives

Cornelius Castoriadis: Socjalizm jest możliwy tylko w kapitalizmie. Walka o zaspokojenie potrzeb ustaje w dobrobycie

Cornelius Castoriadis: Socjalizm jest możliwy tylko w kapitalizmie. Walka o zaspokojenie potrzeb ustaje w dobrobycie

Marek Beylin


Cornelius Castoriadis (Fot. Getty Images)

Cornelius Castoriadis wierzył, że świat i każdy z nas jesteśmy zbyt różnorodni, by dać się bezpowrotnie przykroić do schematów ideologii czy życzeń władzy. Wierzmy razem z nim. Z cyklu “Adam Michnik poleca”

Cornelius Castoriadis zmarł ponad 20 lat temu, ale pozostaje gniewnym diagnostą naszych czasów. Mało kto bowiem z europejskich myślicieli zachowywał tak konsekwentną czujność wobec zagrożeń demokracji. Również wtedy, gdy srodze się mylił w diagnozach politycznych czy historiozoficznych.

Gdy czytam Castoriadisa, dociera do mnie, że współczesny kryzys demokracji dawał o sobie znać już kilka dekad temu, długo pełzał i narastał pod powierzchnią życia społecznego, niezauważany bądź lekceważony, by eksplodować w ostatnich kilku, kilkunastu latach. A Castoriadis był jednym z tych, którzy te podskórne niebezpieczne procesy dostrzegali i formułowali ostrzeżenia oraz rady, jak się bronić.

Tę czujność wzmacniała biografia autora. Urodzony w Grecji w 1922 r., doświadczył prawicowej dykatury, okupacji, a potem, podczas wojny domowej, sam komunista, opresji stalinowskiej wersji tej wiary. Niemało kopów losu jak na jedną młodość.

Gdy więc w latach 40. przybył do Francji, nie wierzył już ani w kapitalizm, ani w moskiewski komunizm, wciąż stawiał jednak na rewolucję, tyle że w wersji trockistowskiej: rewolucji wyzwolonej także od władzy partyjnej oligarchii czy biurokracji. Zresztą w trockizmie, nie mniej dogmatycznym niż stalinizm, też się nie zmieścił, był więc wiecznym dysydentem pozostającym na marginesach obozów politycznych, mód i wpływów.

Francuska prawica, w tym liberałowie, miała mu za złe, że wierzy w socjalizm i chce uspołeczniać kapitalistyczne demokracje.

Lewica niemal wszystkich odcieni uważała go za wyrzutka, bo nie miał względów nie tylko dla lewicowych dyktatur, lecz również dla opresywnych czy szkodliwych tradycji tej ideologii.

Co ciekawe, jego marginalna sytuacja nie zmieniła się po upadku komunizmu w Europie. Pozostawał, jak wcześniej, uznanym naukowcem, psychoanalitykiem i lekceważonym diagnostą współczesności. Francuska czy w ogóle zachodnia lewica nie wybaczyła mu kalania licznych lewicowych gniazd.

Więcej, niemała jej część obserwowała upadek komunizmu z mieszanymi uczuciami. Owszem, to, że wschodnioeuropejskie ludy powiedziały „nie” lewicowym dyktaturom, zmieniając historię, uwodziło i wzbudzało aprobatę. Niepokoiło jednak, że w miejsce upadłych reżimów instalowała się kapitalistyczna demokracja, przy czym słowo „kapitalizm” wysuwało się w takich diagnozach przed „demokrację”. A co do samego komunizmu – jeszcze w latach 90. zeszłego wieku rozmaite lewicowe kręgi żyły w cieniu nostalgii za piękną ideą wypaczoną przez złe praktyki. Ikoną takich postaw we Francji pozostawał Jean-Paul Sartre, ale z okresu zaangażowania w komunizm, a nie późniejszego, gdy tę swą wiarę w dużej mierze porzucił.

W efekcie zachodnie lewice częściej milczały o sąsiedzkim realnym socjalizmie niż go analizowały. Co tłumaczy np., dlaczego tak skromnie wypowiadał się o komunizmie czy PRL-u Zygmunt Bauman, ważna postać w tych kręgach.

Castoriadis nie przylegał ani do tej powściągliwości, ani do tych nostalgii. Bocznymi ścieżkami ewoluował w stronę osobnego lewicowego twardziela demokracji. Od przekonania: „socjalizm albo barbarzyństwo” – to tytuł jego eseju z 1949 r. – do szerszej formuły: lewicowa demokracja albo barbarzyństwo.

W owym eseju z 1949 r. pobrzmiewa jeszcze echo naiwnej – trockizm był wiarą tyleż dogmatyczną co infantylną – przepowiedni podwójnej rewolucji. Przeciw kapitalizmowi uosobianemu przez USA i sowieckiemu komunizmowi. Oceniał jednak, że ustrój ZSRR jest gorszy niż amerykański, ponieważ pod komunizmem, inaczej niż w USA, cały kapitał należy do państwa, a jedyny beneficjent wyzysku to partyjna biurokracja.

Co prowadzi go do przekonania, wciąż jeszcze w ramach doktryny, że „socjalizm nie jest idealnym systemem pomyślanym przez marzycieli, ale pozytywną perspektywą historyczną, której możliwość urzeczywistnienia opiera się na pomnażaniu bogactw w społeczeństwie kapitalistycznym”. Bo w dobrobycie ustaje „walka wszystkich ze wszystkimi o zaspokojenie potrzeb materialnych”.

Gdy brakuje silnej lewicy

Tyle że tu zaczynają się schody, na których rozmaite demokratyczne lewice obijały sobie kości przez dekady. A dziś są poobijane dotkliwiej niż niegdyś. Chodzi bowiem o wyznaczanie zawsze niepewnej granicy między godnym kompromisem kapitału i pracy, w którym zyskują niemal wszyscy, łącznie z samą demokracją, a uległością reprezentantów klas pracowniczych wobec presji na maksymalizację zysku i wyzysku, co sprawia, że traci większość społeczeństwa, a demokracje popadają w kryzys.

Pod tym kątem Castoriadis patrzy na II Międzynarodówkę, zrzeszającą socjalistyczne reprezentacje robotników, notując, jak I wojna światowa rozwiała związane z nią marzenia. Kiedy kapitalistyczna Europa pogrążyła się w rzezi, „robotnicy odkryli, że ich »przywódcy« są deputowanymi burżuazji i ministerstw rządu Świętej Unii i przekonują ich, że należy dać się zabić dla obrony i chwały socjalistycznej ojczyzny”.

Oczywiście, to tylko część prawdy, bo później świat pracy odzyskał lewicowo-demokratyczną reprezentację swych interesów – stąd wzięło się europejskie państwo opiekuńcze, nieznana wcześniej postać demokracji. Jednak w tamtym momencie dziejowym demokratyczny socjalizm uległ marginalizacji. Co przyczyniło się nie tylko, jak twierdzi Castoriadis, do rewolucji bolszewickiej, lecz także do rozkwitu nacjonalizmów i faszyzmu. Wtedy właśnie najdotkliwiej dała o sobie znać prawidłowość, która powtórzy się dekady później, w naszej współczesności, w łagodniejszych i wciąż mutujących formach. W miejsce osłabłej demokratycznej lewicy, która już nie potrafi zbierać gniewu społeczeństw i przekształcać go w projekty reform kapitalistycznych demokracji, gniewem tym żywią się autorytarne i nacjonalistyczne populizmy.

Castoriadis pół wieku później wróci do zagrożeń wynikłych z abdykacji lewicy oraz innych demokratycznych formacji. W eseju „Epoka powszechnego konformizmu” z 1996 r. pisze o zgubnym kulcie wszelkich „post”, jak określa ponowoczesność. Tę naszą epokę charakteryzuje „niezdolność do pozytywnego myślenia o sobie (…), może nawet do myślenia o sobie czegokolwiek”. Chodzi o niezdolność do budowania pozytywnych ideologii zmiany oraz utopii ustanawiających horyzonty naszej drogi.

Rewersem tej utraty jest inny dojmujący brak: epoka nowoczesności stworzyła wielką pulę narzędzi krytycznych, pozwalających ruszać z posad bryłę świata. Choćby krytyczną wyobraźnię, ideologie zmiany, ruchy i instytucje polityczne. Ponowoczesność te narzędzia zdemolowała, stawiając przed trybunałem podejrzliwości społeczną autonomię i sprawczość ludzi. Co często owocuje tym, że zamiast dążyć do zmian, skupiamy się na myśleniu, dlaczego takie dążenia są niemożliwe.

Cornelius Castoriadis. Rozum ekonomii ponad wszystko

Toteż z tamtego dziedzictwa ostał się na naszym placu głównie Rozum, zwłaszcza „Rozum ekonomii”, traktowany bezkrytycznie. Zgodnie z nim „jedynym celem ekonomii jest produkować więcej mniejszym nakładem (…), nic nie powinno stać na przeszkodzie maksymalizacji: ani fizyczna czy ludzka »natura«, ani tradycja, ani inne »wartości«. Wszystko przywołuje się przed trybunał (produktywnego Rozumu) i zobowiązuje do udowadniania własnego prawa do istnienia ze względu na kryterium bezgranicznej ekspansji »racjonalnego zarządzania«”.

Innymi słowy, moje prawa wynikające z tego, że jestem człowiekiem i obywatelem, są wtórne wobec mojej produktywnej przydatności. Czego dobrym przykładem jest choćby to, jak bardzo ów „Rozum ekonomii”, czyli twardy liberalizm, uważa państwo socjalne za zagrożenie. I dla swych dogmatów, i dla pożądanego ładu, który powinien się ziścić, gdy w końcu wszyscy podzielą tę słuszną wiarę.

W efekcie, pisze Castoriadis, „kapitalizm staje się wiecznym ruchem samoustanawiania-się-na-nowo społeczeństwa uznanego za racjonalne, jednak dogłębnie zaślepionego przez nieograniczone posługiwanie się (pseudo-)racjonalnymi środkami mającymi pomóc mu osiągać jeden (pseudo-)cel”. I nie napotyka już żadnej wewnętrznej opozycji, która mogłaby go zmieniać. A to oznacza kurs ku katastrofom społecznym i politycznym.

Populizm kontra radykalny demokratyzm

Taką katastrofą, nastałą dwie dekady po przestrogach Castoriadisa, jest eksplozja populizmów rozsadzających demokrację. A dziś, gdy żyjemy pod rządami epidemii i narastających lęków o przyszłość, nic nie zapowiada zmiany na lepsze. Raczej przeciwnie, społeczeństwa biedniejące wskutek nieuchronnego kryzysu, zszokowane tym, jak nagle zmieniło się ich życie, mogą jeszcze łatwiej i liczniej rzucać się w objęcia politycznych szamanów-gangsterów. Jest więc nader prawdopodobne, że czeka nas potężniejsza, druga fala ekspansji populizmu.

A europejskie elity polityczne i intelektualne będą na nią równie nieprzygotowane, jak były na pierwszą.

Choć sygnały, że nadchodzi, dało się zobaczyć już w latach 90., m.in. w tekstach Castoriadisa.

Jednak Castoriadis nie jest zasklepionym pesymistą, który czerpie intelektualną wiarygodność z ustawicznego prorokowania upadku. Przyświeca mu przekonanie, wzięte z Hannah Arendt, że niezbywalną cechą ludzi jest zdolność do tworzenia w społeczeństwach czegoś nowego. To podstawa radykalnego demokratyzmu obojga myślicieli oraz, powiedziałbym, sprawnej demokracji, która może trwać tylko wtedy, gdy nadąża za zmianami świata, ludzkich potrzeb i aspiracji oraz świadomości naszych uprawnień. Toteż, według Castoriadisa, władają nami trzy wielkie moce: ciągłości, społecznych zamrażarek, czyli instytucji utrzymujących to, co jest, oraz krytycznej wyobraźni pchającej nas do przodu. I wszystkie te moce są potrzebne, by społeczeństwo mogło istnieć, trzymać się razem oraz zmieniać.

„Nie pytajcie, jak to się dzieje, że ludzie ciągle głosują na taką czy inną partię, mimo że tyle razy się zawiedli. (…) Zapytajcie raczej: jaka część waszego myślenia i całego waszego sposobu postrzegania i robienia rzeczy nie jest w stopniu decydującym warunkowana i współdeterminowana przez strukturę i znaczenia waszego ojczystego języka, porządkowanie świata, jakie ten język ze sobą niesie, przez wasze pierwsze środowisko rodzinne, szkołę, przez te wszystkie »rób« i »nie rób«, które bezustannie was atakowały za pośrednictwem przyjaciół, krążących opinii, sposobów bycia narzucanych wam przez niezliczone artefakty.

Jeśli potraficie odpowiedzieć z pełną szczerością: niemal jeden procent, to znaczy, że jesteście najbardziej oryginalnymi myślicielami, jacy kiedykolwiek żyli na świecie. (…) Wszyscy jesteśmy przede wszystkim mobilnymi fragmentami instytucji naszego społeczeństwa – fragmentami komplementarnymi. (…) Nawet w sytuacjach kryzysu, w wojnach bratobójczych społeczeństwo pozostaje wciąż tym samym społeczeństwem; gdyby takie nie było, nie byłoby walki o przedmioty wspólne”.

Z czego wynika, że żaden system nie jest w stanie zniszczyć społeczeństwa. Nie udało się to nawet Stalinowi.

Bo jeśli totalitaryzm trwa dłużej, popada w chaotyczną fikcję „niezdolną do wyreżyserowania pompatycznego i paranoicznie szczelnego świata”. Wyzbywa się też przy tym ideologicznych uzasadnień własnego istnienia; zostają nagie kłamstwo i naga siła.

Cornelius Castoriadis: nacjonalizm do przeceny

Według Castoriadisa również nacjonalizm nie podtrzymuje takich reżimów. Staje się on bowiem tylko reaktywny, jeśli pozbawi się go instrumentów władzy politycznej. Sam z siebie nie porusza mas ani nie mobilizuje ich wokół rządzących. To ważne spostrzeżenie dla nas, współczesnych. Nader często bowiem uważamy nacjonalizm za napęd populistycznych reżimów, utrzymujący je przy władzy bądź wspomagający przejęcie rządów. Wolę jednak rozpoznanie Castoriadisa.

Spójrzmy choćby na Polskę z jej nacjonalizmem przekształconym w doktrynę państwową. Czy kogokolwiek poza garstką mobilizuje kult „żołnierzy wyklętych” lub Narodowych Sił Zbrojnych? Czy ktokolwiek byłby gotów poświęcić dla budowania wielkiej mocarstwowej Polski już nawet nie zdrowie czy życie, lecz choćby 200 zł? Jakoś nie widzę tłumu chętnych; Orkiestra Owsiaka bardziej przemawia do Polaków niż nacjonalistyczna mobilizacja. Wszystkie te kulty rozsypałyby się bez finansowego i propagandowego wsparcia władzy. Więcej, bez takiego zasilania ze strony PiS-u osłabłyby również powiązane z nacjonalizmem ksenofobia czy homofobia.

Nacjonalizm zatem to pozorny filar władzy. A jakie są filary realne? Zostawmy na boku trafne, lecz oczywiste diagnozy Castoriadisa o wytwarzaniu „subspołeczeństwa” beneficjentów. Castoriadis pisze wprawdzie o totalitaryzmach, lecz te jego uwagi da się również odnieść do populistycznych pół-dyktatur. One też obrastają warstwami biurokracji, własnego aparatu pasożytującego na zasobach państwowych oraz grup społecznych przekonanych i przekonywanych, że pod inną władzą będzie gorzej.

Niech wielka narracja powali ich na kolana

Znacznie ciekawsze od tych analiz są jednak te o przejmowaniu władzy nad znaczeniami. „Pan znaczeń tronuje nad Panem przemocy; by przemoc mogła się objawić, konieczne jest jeszcze, by słowo pilnowało jej władztwa” – pisał Castoriadis w eseju „Władza, polityka, autonomia” z 1996 r.

Czyli jeśli chcesz, populisto, czy, niegdyś, komunisto, rządzić, musisz nie tylko narzucić społeczeństwu, służbom lub, by wrócić do Polski, sędziom wyobrażenie własnej prawomocności.

I nie wystarczy, byś demolował język wartości, np. nazywając antyfaszyzmem faszystowskie treści, jak to robili komuniści. Czy budując opresję pod hasłami emancypacji lub demokracji, jak robią to dziś populiści. Musisz jeszcze domykać społeczeństwo za pomocą tradycji bądź religii. Bo wiara religijna i tradycja mają to do siebie, że na ich gruncie pewne pytania nie mogą być zadane – zauważa Castoriadis. Chodzi zwłaszcza o pytania o sens i funkcje tych wierzeń oraz konstrukcji przeszłości. I dopiero wtedy, gdy zastosujesz, populisto, cały pakiet tych operacji, zyskasz szanse na domknięcie społeczeństwa.

Stąd takie parcie reżimów populistycznych na zawłaszczanie mowy, kultury, religii i przeszłości. Stąd ustawiczne próby stworzenia tej jednej wielkiej narracji, która powali nas na kolana lub wpędzi w bezradność. Castoriadis był w awangardzie tych politycznych diagnostów współczesności, który zrozumiał, że w naszych czasach narracja jest ważniejsza niż policja.

Opanowywanie społeczeństw za pomocą przekręcania i zawłaszczania mowy i wartości wydaje się tym łatwiejsze, że każde społeczeństwo dąży tego, by stworzyć spójny zasób znaczeń, który pokryłby „siecią wszystko, co może się nadarzyć”. Jednak ta sieć znaczeń jest ustawicznie zagrożona, ponieważ świat to „niewyczerpany zasób inności”. A destrukcja owego spójnego systemu znaczeń niesie ryzyko wstrząśnięcia społecznym ładem. Ponieważ społeczeństwo to tylko konstrukcja, a jego tożsamość to „system interpretacji świata”.

Populiści, dziś jako jedyni w europejskiej polityce, korzystają z tej skłonności społeczeństw do chronienia się w spójnym gmachu znaczeń. Co zbliża ich do dyktatur, które, zauważa Castoriadis, przedstawiają się jako wieczne i niezmienne. A ten swój pseudouniwersalizm oferują jako rodzaj „naturalnego” bytu społecznego.

Jednak to, czy populiści mają szanse na sukces, czy też czeka ich porażka, zależy od tego, na ile społeczeństwa potrafią wykorzystać zasób inności, jaki oferuje świat. W przeszłości potrafiły, porywając się na nowe dzieła.

„Jeśli Grecy mogli tworzyć politykę, demokrację, filozofię, to dlatego, że nie mieli świętej Księgi ani proroków. Mieli poetów, filozofów, legislatorów. Polityka ustanowiona przez Greków była jawnym zakwestionowaniem ustanowionej instytucji społeczeństwa” – pisał Castoriadis. I dodawał: „to nie przypadek, że renesansowi życia politycznego w Europie Zachodniej towarzyszy dość wcześnie pojawienie się radykalnych utopii”. Ich rozkwit świadczy o świadomości, że „ustanowienie jest dziełem człowieka”.

Bo Castoriadis wierzył w siłę społeczeństw i w to, że tak świat, jak każdy z nas jesteśmy zbyt różnorodni, by dać się bezpowrotnie przykroić do schematów ideologii czy życzeń władzy. Nawet w Polsce stanu wojennego dostrzegał, że ciężar życia nie obezwładnia zbiorowości. „Tam zapomnienie siebie nie jest możliwe. Jest się zmuszanym do (…) zbierania się w sobie oraz z innymi – w solidarności”.

Jednak dziś, my, społeczeństwa, jak i demokraci wszystkich krajów, jesteśmy pogrążeni w kryzysie wiary we własną sprawczość, w to, że dane nam jest ustanawiać świat. Najprostszym tego przejawem jest pustka po utopiach, nie ma dziś znaczących, popularnych opowieści o dobrych światach, w zamian królują dystopie o społecznych horrorach. Nie mamy nawet projektów dobrego ładu, które by przekonały więcej niż garstkę.

Spójrzmy zresztą, jak pomysły ratowania klimatu szybko obrastają królestwem niewiary i obojętności. Na rozpaczliwe apele mniejszości, by działać już, szybko i zdecydowanie, większość odpowiada niby aprobującym, lecz bardziej demobilizującym słowotokiem frazesów. I odsuwa trudne decyzje w daleką przyszłość. Obawiam się też, że obecna pandemia jedynie pogłębi tę niewiarę w naszą sprawczość, ułatwiając „domykanie” społeczeństw.

A bez takiej wiary niemożliwe są momenty „kreacji inaugurujące inny typ społeczeństwa i inny typ jednostek”. Nie ma autonomii, przekonania, że możemy sami nadawać sobie prawa. Bez wiary w sprawczość więdnie też refleksja, czyli sytuacja, „gdy myślenie zapytuje o swoje przesłanki i podstawy”, dostarczane przez instytucje społeczne. Refleksja zatem to kwestionowanie tych instytucji – pisze Castoriadis. Stąd kluczowa rola paidei, czyli edukacji i kultury. Paidei permanentnej, bo kanały manifestowania się krytycznej wyobraźni i refleksji muszą być zawsze otwarte szeroko. Tylko wtedy można przestawiać świat i społeczeństwa na nowe tory.

My jednak nie tylko w Polsce, lecz w ogóle w Europie, zaniedbujemy edukację, a kulturę uważamy przede wszystkim za szansę na azyl od świata i wytchnienie. To nie paideia, to rozrywka. Większość lewicy nie odróżnia się tu od większości liberałów. To więc, że Castoriadis doceniał rolę kultury w budowaniu krytycznych narzędzi społeczeństwa, też sytuuje go na marginesie mód politycznych. Tych, które nie chronią ludzkości przed barbarzyństwem.


Cornelius Castoriadis
„Socjalizm albo barbarzyństwo i inne eseje”
przekład zbiorowy, Wydawnictwo Naukowe Dolnośląskiej Szkoły Wyższej 2019

Cornelius Castoriadis, ‘Socjalizm albo barbarzyństwo i inne eseje’, przekład zbiorowy, Wydawnictwo Naukowe Dolnośląskiej Szkoły Wyższej 2019


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Czy szkoły żydowskie i chrześcijańskie będą nauczać prawdy o Ameryce i rasizmie?

Czy szkoły żydowskie i chrześcijańskie będą nauczać prawdy o Ameryce i rasizmie?

Dennis Prager


„Nie przyłączaj się do większości, aby czynić zło”. – Ks. Wyjścia 23: 2.

…….

Kiedy chodziłem do jesziwy, doceniano Amerykę. Amerykę uważano, zgodnie ze słowami Menachema Schneersona (Lubavitcher Rebbe), najbardziej wpływowego rabina XX wieku, za „medina szel chesed” – „kraj życzliwości”.

Rabin wiedział, podobnie jak wszyscy amerykańscy Żydzi, że w Ameryce jest wielu antysemitów, że Ameryka powinna była zrobić więcej dla Żydów w Europie, że uniwersytety takie jak Harvard ograniczają liczbę żydowskich studentów, że prestiżowe kancelarie prawne i ekskluzywne kluby są zakazane dla Żydów. Zatem dlaczego opisał Amerykę jako kraj życzliwości? Dlaczego moja jesziwa na Brooklynie wystawiała sztuki ku czci George’a Washingtona? Dlaczego w mojej ortodoksyjnej żydowskiej szkole dziennej wykorzystywano teksty nie tylko świętujące Amerykę, ale także uznające Amerykę za „wieloetniczny tygiel”? Dlaczego Żyd, Irving Berlin, napisał pieśń „Boże, błogosław Amerykę”?

Głównym powodem było to, że ci Żydzi wiedzieli, jaka jest reszta świata. Mieli mądrość porównywania Ameryki z innymi krajami, a nie – jak robi to głupia, nihilistyczna lewica – z utopią. W porównaniu z resztą świata Ameryka była – i pozostaje – medina szel chesed.

Czy była takim krajem dla każdego obywatela? Oczywiście nie. W tym czasie, gdy rabin Schneerson opisał Amerykę jako „kraj życzliwości”, południowa połowa Ameryki wprowadziła niemoralne i poniżające prawa Jima Crowa, a rasizm był powszechny również na Północy. Zauważyłem wówczas antysemityzm w amerykańskim życiu. A geje często byli społęcznie napiętnowani i poniżani.

Ale Tora uczy nas, że nie możemy porównywać przeszłości z teraźniejszością. Właśnie dlatego Noe, człowiek, którego Bóg ratuje przed potopem, jest opisany w Księdze Rodzaju jako sprawiedliwy „w swoich pokoleniach”. Gdyby porównać Noego z ludźmi w późniejszych pokoleniach, okazałoby się, że wiele mu brakuje. Abraham, człowiek wybrany przez Boga na ojca swego ludu, miał konkubinę i kłamał o swojej żonie, aby uratować własne życie. Ale tylko głupcy – jak wszyscy ci, którzy chcą zburzyć pomniki George’a Washingtona i Thomasa Jeffersona – odrzuciliby wielkość Abrahama. Jakub, człowiek, którego Bóg przemianował na „Izrael”, był właścicielem niewolników. Czy Żydzi powinni przestać nazywać siebie „dziećmi Izraela”? Czy państwo Izrael powinno zmienić nazwę?

Tego właśnie powinny nauczać szkoły żydowskie – i wszystkie inne religijne szkoły – rozmawiając o Waszyngtonie lub Jeffersonie jako właścicielach niewolników. Jeśli mamy odrzucić wielkość dwóch założycieli najbardziej wolnego kraju w historii ludzkości – nie wspominając już o najlepszym kraju nieżydowskim, w którym żyli Żydzi – to powinniśmy zrobić podobnie z żydowskimi patriarchami. Mojżesz poddał egzekucji rodaka-Izraelitę za publiczne naruszenie Szabatu. Czy jego posąg należy usunąć z Sądu Najwyższego? Czy żydowskie szkoły dzienne zaczną lekceważyć wielkość wszystkich naszych przodków? Jeśli zaczną to robić a Waszyngtonem i Jeffersonem, powinny być konsekwentne.

A może raczej powinny robić to, co czyni Tora? Nie ignorując nigdy wad gigantów, pamiętać, dlaczego byli gigantami.

Czy szkoły żydowskie i chrześcijańskie – w szkołach świeckich nie ma nadziei na mądrość – będą uczyć, że każde społeczeństwo w historii świata, w tym społeczeństwa afrykańskie, indiańskie i arabskie, wszyscy uprawiali niewolnictwo? Jeśli nie, dlaczego nie? Czy nauczanie o niewolnictwie wyłącznie w Ameryce nie jest moralnie i historycznie nieuczciwe?

Należy nauczać, że wyjątkowość Ameryki i świata zachodniego nie polegała na posiadaniu niewolników. Niewolnictwo było powszechne. Dlatego moralnie poważna osoba pyta, kto zniósł niewolnictwo, a nie kto je praktykował. Ale lewica – w przeciwieństwie do liberałów i konserwatystów – nie jest teraz, ani nigdy nie była, poważna pod względem moralnym.

Gdy zadajesz jedyne moralnie istotne pytanie – kto zlikwidował niewolnictwo? – odpowiedź brzmi: Ameryka i niektóre inne kraje zachodnie. A potem powinieneś nauczyć o przyczynie: z powodu zachodnich wartości zakorzenionych w Biblii. Można by pomyśleć, że fakt ten miałby zasadnicze znaczenie w programie nauczania każdej szkoły żydowskiej i chrześcijańskiej, która poważnie traktuje swoją religię. Ale na większość współczesnego chrześcijaństwa i judaizmu – w tym szkół żydowskich i chrześcijańskich – wpłynęła bardziej lewica niż chrześcijaństwo czy judaizm.

Jeśli Twoja szkoła dba o prawdę, powinna próbować uczyć wszystkich faktów, uznając jednocześnie historię rasizmu, w tym historię rasizmu w policji. Jednym z takich faktów jest to, że w sierpniu 2019 r. w raporcie z National Academy of Sciences stwierdzono, że „nie ma znaczących dowodów na różnice wobec czarnych w zakresie prawdopodobieństwa śmiertelnego zastrzelenia przez policję”.

Szkoła żydowska może również chcieć zauważyć, że według ankiety przeprowadzonej w 2016 r. przez ADL (Lidze Przeciw Zniesławieniu) „antysemickie poglądy wśród czarnych respondentów były znacznie bardziej powszechne niż wśród białych”. Washington Post doniósł dwa lata wcześniej: „zakorzenione antysemickie poglądy są o wiele bardziej powszechne wśród Afroamerykanów i Latynosów niż u innych”.

Rzeczywiście w 1991 r. ataki ze strony Afroamerykanów na Żydów w Crown Heights w Nowym Jorku były tak gwałtowne, że były burmistrz Ed Koch Koch, redaktor naczelny New York Times A.M. Rosenthal i inni nazwali je „pogromem”. Historyk Uniwersytetu Brandeis Edward S. Shapiro napisał, że był to „najpoważniejszy incydent antysemicki w historii Ameryki”. Czy szkoły żydowskie oczernią społeczeństwo amerykańskie jako „systemowo” rasistowskie, jednocześnie każąc wierzyć, że czarni są jedynymi ofiarami?

Jednym z powodów, dla których to takie ważne, jest, aby uczniowie zrozumieli, że stwierdzenie „wszyscy biali są rasistami” jest równie nikczemnym zarzutem, jak „wszyscy czarni są antysemitami”.

Wreszcie, czy szkoły żydowskie i chrześcijańskie będą nauczać głównego przesłania obu tych wyznań – że Adam nie miał rasy? Jak mówią mędrcy: „Dlaczego najpierw stworzono tylko jednego człowieka? Aby nauczyć nas, że żadna rasa ani klasa nie może twierdzić, że ma szlachetniejsze pochodzenie, mówiąc: „Nasz ojciec urodził się pierwszy”. Innymi słowy, Biblia wymaga, abyśmy byli ślepi na kolory.

„Są tylko dwie rasy”, napisał Viktor Frankl, „rasa dobrych, przyzwoitych ludzi i rasa złych”.

Żaden żydowski lub chrześcijański rodzic nie powinien wysyłać swojego dziecka do szkoły żydowskiej lub chrześcijańskiej, która naucza inaczej.

Dennis Prager


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Sztuka wyklęta – post scriptum

Sztuka wyklęta – post scriptum

KATARZYNA ANDERSZ


Heinrich Tischler i jego szwagier Moritz Hadda, również znany wrocławski architekt /fot. archiwum rodzinneHeinrich Tischler i jego szwagier Moritz Hadda, również znany wrocławski architekt /fot. archiwum rodzinne”

OD 1933 ROKU NIE MÓGŁ WYKONYWAĆ ZAWODU, PODCZAS NOCY KRYSZTAŁOWEJ W LISTOPADZIE 1938 ROKU ZOSTAŁ ARESZTOWANY I WYSŁANY DO BUCHENWALDU. NIECAŁY MIESIĄC PÓŹNIEJ, W WIEKU ZALEDWIE 46 LAT, ZMARŁ. RODZINIE UDAŁO SIĘ UCIEC I OCALIĆ WIĘKSZOŚĆ JEGO PRAC, KTÓRE W TYM ROKU ZOSTAŁY WYSTAWIONE WE WROCŁAWIU PO RAZ PIERWSZY, OD KIEDY NAZIŚCI, PRZYPISUJĄCY IM MIANO „SZTUKI WYKLĘTEJ”, WYRZUCILI JE Z GALERII I MUZEÓW.

Heinrich Tischler miał dwóch synów – Franza i Hansa. Imiona jak z baśni braci Grimm, chłopcy ładni i bardzo utalentowani – jak się okaże, odziedziczyli po swoim ojcu talent plastyczny. Na ostatnim zdjęciu razem, z października 1938 roku, cała trójka wygląda na szczęśliwych. Nie wiemy, kiedy dokładnie zostało zrobione. Może do nocy kryształowej został jeszcze ponad miesiąc, może dwa tygodnie, a może wyliczanie tego zupełnie nie ma sensu, bo tak czy inaczej wkrótce stracą ojca, dużo za wcześnie i w okolicznościach, które nigdy nie powinny się wydarzyć. Heinrich, jak wielu innych mężczyzn żydowskiego pochodzenia, tuż po pogromie z nocy 9 na 10 listopada zostanie aresztowany i wysłany do Buchenwaldu, pękającego w szwach od nadmiaru przywiezionych tam wrogów państwa. Okaże się tym pechowcem, u którego zimno, głód i przeludnienie w obozie wywołają śmiertelną w efekcie chorobę.

Jednak kiedy Heinrich jest jeszcze w Buchenwaldzie, rodzina stara się, jak może, żeby został zwolniony. Interweniuje nawet młoda Irlandka, Eleanor McCarthy, która z Heinrichem i jego żoną Else mieszkała przez trzy miesiące w 1938 roku. Śle wściekłe listy do władz, pytając się, jak to możliwe, że człowiek, który walczył w I wojnie światowej (nie wiadomo, co dokładnie robił, przypuszcza się, że był w kawalerii), jest tak traktowany. Wkrótce Heinrich, zapewne bez związku z interwencją panny McCarthy, a raczej dlatego, że był w stanie udokumentować chęć opuszczenia Niemiec i wyjazdu do Szanghaju, zostaje zwolniony i trafia do żydowskiego szpitala we Wrocławiu. Jest w dobrych rękach, bo dyrektorem tej uchodzącej za najnowocześniejszą w mieście placówki jest brat Else – Sigmund Hadda. Infekcja jest jednak zbyt rozległa i 16. grudnia 1938 roku, zaledwie miesiąc po aresztowaniu i cztery dni po wyjściu z obozu, Heinrich umiera. Zostaje pochowany na cmentarzu żydowskim przy Lotniczej w rodzinnym grobowcu, który, po śmierci swojego ojca, najprawdopodobniej sam zaprojektował. Nie wiemy, czy na twarze chłopców przez te cztery dni po powrocie ojca do domu, choć raz powrócił uśmiech, który widać na fotografii z października. Heinrichowi w tym czasie zrobiono jeszcze dwa zdjęcia. Nie dowiemy się, kto wpadł na pomysł ich wykonania. Heinrich jest na nich w szaliku i płaszczu, może właśnie przyjechał do domu, może jest już w szpitalu. Ciężko ocenić, czy zdaje sobie sprawę z tego, że jest śmiertelnie chory, na pewno na takiego nie wygląda. Nick Tischler, syn Franza, który urodził się równo 20 lat po śmierci dziadka, mówi o tych fotografiach, że oczy Heinricha są już nieobecne.

Heinrich Tischler z synami Franzem i Hansem, listopad 1938 r. /fot. archiwum rodzinneHeinrich Tischler z synami Franzem i Hansem, listopad 1938 r. /fot. archiwum rodzinne

Dla szwagra Heinricha, doktora Sigmunda Haddy, los jest bardziej łaskawy. We Wrocławiu udaje mu się funkcjonować do 1943 roku, potem zostaje deportowany do Theresienstadt (jego wspomnienia po niemiecku dostępne są on-line na stronie Yad Vashem), ale wojnę przeżywa. Umiera w wieku 95 lat w USA. Sigmund to nie jedyny szczęśliwy wyjątek wśród rodzeństwa Else. Drugi z jej braci, Albert (architekt) ucieka z Wrocławia do Frankfurtu, dożywa wieku 83 lat. Nie wyobraża sobie życia poza rodzinnym miastem, więc kilka pierwszych lat po wojnie spędza we Wrocławiu, próbując bezskutecznie budować polsko-niemieckie porozumienie. Emigracja do Izraela jest tylko krótkim epizodem w jego życiu, po którym na dobre wraca do Niemiec. Trzeci brat, pieszczotliwie nazywany Willuschem, jako pracownik japońskiego rządu na fałszywych dokumentach koleją transsyberyjską wyrusza w podróż na wschód. W międzyczasie Japonia opowiada się po stronie państw osi, więc Willusch zostaje w Szanghaju. Tam uczy się sztuki masażu, żeby po zakończeniu wojny praktykować ten fach w Londynie (gdzie był również kantorem). Ostatni z braci Else, Moritz Hadda, również architekt i autor projektów wielu modernistycznych budynków do dziś stojących we Wrocławiu (m.in. domów jednorodzinnych z eksperymentalnego osiedla wystawy WuWa), nie ma tyle szczęścia, co pozostali bracia. Próbuje uciec, ale bezskutecznie. W 1941 roku zostaje wywieziony do Rygi i tam zamordowany. Else po śmierci męża udaje się załatwić wyjazd do Londynu. Czwórka z piątki rodzeństwa Haddów przeżywa – dość dobry wynik jak na wojenne realia.

Wrażenie szczęśliwego życia, jakie daje wspomniane zdjęcie z października 1938 roku i wiele jemu podobnych z tego samego okresu, to w dużym stopniu tylko pozory. Urodzony w Kędzierzynie-Koźlu (wtedy Cosel) Heinrich Tischler od wejścia w dorosłość musiał nauczyć się iść na kompromisy i dostosowywać swoją karierę do okoliczności, które, tak się składa, w tamtym czasie wyjątkowo nie sprzyjały ani aspirującym artystom ani Żydom. Pod koniec października 1938 roku zawodowe życie już od kilku lat nie przynosiło mu satysfakcji ani pieniędzy potrzebnych do utrzymania rodziny, co zresztą odzwierciedla wiele jego prac.

Heinrich Tischler po zwolnieniu z Buchenwaldu /fot archiwum rodzinneHeinrich Tischler po zwolnieniu z Buchenwaldu /fot archiwum rodzinne

Czytaj dalej tu: Sztuka wyklęta – post scriptum


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com

 


When the IAF showed the Soviets who was top gun

When the IAF showed the Soviets who was top gun

Aharon Lapidot


An Israeli Air Force Phantom F-4E Phantom IIs

In July 1970, Soviet pilots embedded with the Egyptian Air Force tried to shoot down an Israeli fighter jet • The Israel Air Force retaliated with Operation Rimon 20, downing five MiGs and dealing the Soviets a humiliating blow. The first, and so far last, dogfight between Israeli and Russian air forces took place 45 years ago, on July 30, 1970, as the War of Attrition between Israel and Egypt, Jordan and the Palestine Liberation Organization was winding down.

The aerial battle took place southwest of the Suez Canal, over an area the Israeli Air Force had dubbed “Texas” as it was a local “Wild West,” a lawless area where the quicker the gunslinger, the bigger the reward.

The Israeli force comprised four Phantom and 12 Mirage fighter jets, flown by pilots who together were credited with shooting down 59 enemy aircraft. The Soviet force included 24 MiG-21 jets, at the time the most advanced of their kind.

The airborne battle was meticulously planned. A trap was set and the Soviets flew right into it, to humiliating results: Five Soviet jets were shot down, and although one Israeli Mirage sustained some damage, all Israeli jets landed safely back in their home base. Operation Rimon 20, as it would later be known, became one of the most successful operations in IAF history.

The operation was prompted by the growing Soviet involvement in Egypt, following then-Egyptian President Gamal Abdel Nasser’s demand that Moscow supply him with advanced missiles and fighter jets, so to counter the IAF’s Phantoms and Skyhawks, which consistently targeted Egyptian forces along the Suez Canal, dropping hundreds of tons of bombs on them and on targets deeper inside Egypt, seemingly undisturbed.

At the time, Israeli jets were also in the habit of flying over Cairo simply to make its skies crack with the sound of sonic booms, as if to show Nasser who was really in charge.

In two tense meetings in Moscow, the first in the fall of 1969 and the second in January 1970, the Egyptian president threatened that unless his Soviet ally gave him what he needed, he would turn to its nemesis, the United States.

The Soviets complied and Nasser’s military received SA-3 surface-to-air missiles, which were far more effective than the SA-2 missiles the Egyptian army had at the time, and three MiG-21MF squadrons, complete with munitions, auxiliary equipment, and ground and air crews. Overall, about 100 Soviet pilots were stationed in Egypt.

The presence of Russian pilots among the ranks of the Egyptian Air Force was a closely guarded secret, discovered by the IDF’s newly minted Russian-language wiretap and surveillance unit, which worked closely with Unit 515, its Arabic-language counterpart. The unit picked up a conversation in Russian between two allegedly Egyptian MiG pilots on a routine patrol flight, and the secret was out.

From a tactical standpoint, there was tacit consent between Israel and Egypt that the IAF does not breach Egyptian airspace beyond 30 kilometers (18 miles) over the Suez Canal, an area considered the Soviets’ “grazing land.” However, the Soviets soon began trying to down Israeli fighter jets.

The proverbial last straw took place on July 25, 1970, when two Soviet pilots attempted to down an IAF Skyhawk and hit its tail. Israel decided to retaliate, despite the risk entailed in poking the Russian bear.

“The decision to take on the Russians was made by the government,” Col. (ret.) Aviem Sella, who flew one of the Phantom jets that participated in the operation, recalled. “The order was unequivocal: Don’t just strive to engage the Russians — take them down. I think it was one of the only times the government made a conscious decision to fight a global power.”

The trap at the heart of Operation Rimon 20 was carefully scripted: Four Mirage aircraft were to fly into the Gulf of Suez, supposedly on a routine reconnaissance flight. Should the Soviets take the bait and try to intercept them, then more Israeli fighter jets, either hovering nearby or on the ground at the Refidim Airbase, would scramble to intercept the MiGs.

And so it was: Exactly 11 minutes into the Mirages’ flight, five Soviet MiGs — “all shiny and new, as if they just came off the assembly line,” Sella recalled — scrambled to engage. To their surprise, they were met with a formidable IAF formation.

It was the largest dogfight held on the Egyptian front at the time. Within moments, the late Col. Asher Snir, flying one of the Mirages, shot down a Soviet MiG. The pilot ejected at 30,000 feet, and floated slowly toward the ground, effectively remaining airborne during the entire fight, which prompted the Israeli pilots to use his location as a makeshift coordinate in their radio communications.

“We were saying things like ’10 kilometers from the parachute,'” Sella said.

The Soviet pilots, who were significantly less experienced than the Israeli pilots they were fighting, soon became flustered and found themselves at a great disadvantage.

Former IAF Commander Maj. Gen. (ret.) Avihu Ben-Nun, whose jet led the squadron of Phantoms that participated in the fight, recalled that “it was obvious they had little experience. It was a little frustrating, because you’re used to knowing what’s expected from the enemy when it fights you, and all of a sudden they do something different.”

According to Sella, the Soviet pilots “just fired missiles everywhere. You could tell they weren’t thinking or trying to target anything.”

When the dust settled, five Soviet MiGs had been downed. The credit went to Snir, Sella, Ben-Nun, Avraham Shalmon, and Iftach Spector.

Years later, during the Israel-Egypt peace negotiations in the late 1970s, then-Vice President Hosni Mubarak told then-Defense Minister Ezer Weizman that when Egyptian Air Force officials heard about the dogfight they rejoiced over the Soviets’ defeat. The Soviet pilots had apparently been very dismissive of their Egyptian peers, and the Egyptian pilots were happy to witness their downfall.

The Soviets, for their part, dispatched Chief Marshal of Aviation Pavel Kutakhov to Egypt the day after the dogfight. In true Soviet fashion, he warned his pilots that should any of them ever breathe a word of the events to another living soul, they would find themselves in a Siberian gulag.


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com

 


Hiszpania, żydowski raper i BDS

Hiszpania, żydowski raper i BDS

Liat Collins
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


Matisyahu w Sonos Studio 20 maja 2014 w Los Angeles. (zdjęcie: JEROD HARRIS/GETTY IMAGES FOR SONOS/AFP)

Matisyahu w Sonos Studio 20 maja 2014 w Los Angeles. (zdjęcie: JEROD HARRIS/GETTY IMAGES FOR SONOS/AFP)

“Całe życie czekam, bo modlę się, by ludzie powiedzieli, że nie chcą więcej walczyć, że nie będzie więcej wojen i nasze dzieci będą się razem bawić…”

– “Pewnego dnia” w wykonaniu Matisyahu

Te słowa mogą brzmieć niewinnie – marzenie o pokoju i harmonii na świecie – ale śpiewak hip-hop, Matisyahu, który je śpiewa, został napiętnowany jako ten, który fałszuje główną melodię dorocznego festiwali muzycznego w Benicassim pod Walencją w Hiszpanii. Jak to ujął Herb Keinon z “Jerusalem Post”: “Jeśli planujesz wyprawę na Festiwal Sunsplash Rototom Reggae w Hiszpanii w tym tygodniu, lepiej nie mów językiem Hebrajczyków. Bo jeśli to robisz, mogą cię wykopać”.

Grzechem Matisyahu było to, że jest Żydem. Ten znany śpiewak zdobył sławę, kiedy jeszcze był ultra ortodoksyjnym Żydem o wyraźnym wyglądzie chasyda. Kilka lat temu zgolił pejsy i brodę, zdjął strój chasyda, ale nadal jest dumnym Żydem: amerykańskim Żydem, nie Żydem izraelskim.

To najwyraźniej wystarczyło organizatorom festiwalu.

Pod ostrym naciskiem lokalnego ruchu BDS (Bojkot, dywestycje, sankcje) zażądali od Matisyahu, by wyraźnie oświadczył, jakie jest jego stanowisko w sprawie syjonizmu i konfliktu izraelsko-palestyńskiego.

Matisyahu nie dał się zastraszyć i napisał na Facebooku: “Chcieli, żebym napisał list lub nagrał wideo z wyjaśnieniem mojego stanowiska wobec syjonizmu i konfliktu izraelsko-palestyńskiego, żeby ugłaskać ludzi z BDS. Kierownictwo festiwalu nalegało, bym wyjaśnił moje osobiste poglądy; co brzmiało jak wyraźny nacisk, bym zgodził się z politycznym programem BDS.

Było rzeczą oburzającą i obraźliwą, że jako jedynego żydowsko-amerykańskiego artystę, który miał wystąpić na tym festiwalu, próbowali zmusić mnie do politycznych oświadczeń. Czy od jakiegokolwiek innego artysty wymagano politycznych oświadczeń, by mógł występować?”

Jak pisał Douglas Murray w eseju opublikowanym przez Gatestone Institute: „Hiszpania ma własne problemy graniczne. Być może odtąd hiszpańskich artystów powinno się wypytywać o ich stanowisko polityczne zanim pozwoli im się występować za granicą? Może reszta świata powinna żądać od wszystkich artystów z Hiszpanii podpisania oświadczenia lub nagrania wideo popierającego niepodległość Katalonii, jeśli ma się im pozwolić na publiczne występy?”

Po wrzawie, która nastąpiła, organizatorzy festiwalu wycofali się i ponownie zaprosili Matisyahu, ale szkody już się dokonały. A może nie: festiwal był szerzej omawiamy w mediach niż kiedykolwiek wcześniej w historii 22 lat jego istnienia, a wrzawa odsłoniła coraz paskudniejsze aspekty BDS. Wezwanie do „bojkotu, sankcji, dywestycji” wobec Izraela może zaczynać się od Zielonej Linii, ale nigdy się tam nie zatrzymuje.

I nie ma to nic wspólnego z pokojem, wymianą kulturalną i prawami człowieka.

Jak pisałam w zeszłym tygodniu, na nowym poziomie absurdu pomieszanego z hipokryzją norweski festiwal filmowy odmówił pokazania nagrodzonego izraelskiego filmu dokumentalnego o niepełnosprawnych dzieciach. Według reportera z „Yediot Aharonot”, Roya Zafraniego, film „Inni marzyciele” został odrzucony, ponieważ organizatorzy nie chcieli pokazywać izraelskiego filmu, który nie opisywał „okupacji” w takiej czy innej negatywnej formie.

Kilka miesięcy temu pisałam, że piosenkarka Achinoam Nini, lepiej znana za granicą jako Noa, także spotkała się z próbą zamknięcia jej ust, kiedy występowała w Hiszpanii. Jak na ironię Nini, która reprezentowała Izrael na Eurowizji 2009 razem z arabsko-izraelską Mirą Awad, jest żarliwą i jawną działaczką na rzecz pokoju. W odróżnieniu od Matisyahu próbuje przekazać wyraźne przesłanie polityczne podczas swoich występów – przesłanie o koegzystencji.

BDS jest jednak częścią ideologii wyjątkowo złowieszczej skrajnej lewicy. Zwolennicy BDS nie chcą normalizacji. Nie chcą niczego poza delegitymizacją, demonizacją i, w ostatecznym rachunku, destrukcją Izraela.

BDS País Valencià i RESCOP, dwie grupy, które stały za próbą zakazu występu dla Matisyahu, wystosowały długą i szczegółową obronę swojego rozumowania. Na przykład, w punkcie 8. oświadczenia piszą: „Jako obywatele posiadający sumienie, którzy także nie cierpią wszystkich postaci rasizmu i podżegania rasistowskiego, nasze wezwanie do wykluczenia występu Matisyahu jest zasadnym, ‘zdroworozsądkowym’ bojkotem artysty, który odmawia wyparcia się swojego haniebnego podżegania rasistowskiego i pełnego nienawiści przesłania. Religijna lub etniczna tożsamość Matisyahu jest całkowicie nieistotna dla naszego wezwania, by wykluczyć jego występ”.

Oczywiści, że jego religijna i etniczna tożsamość jest nieistotna: naciskaliby na każdego, kto okazuje jakieś poparcie dla Izraela, niezależnie od tego kim byłby i skąd by pochodził.

Popatrzmy na wypadek Emmy Carter. Według doniesienia „Yediot Aharonot” z tego tygodnia turystka brytyjska, która zakochała się w Tel Awiwie, musiała zamknąć konto na Facebooku po zamieszczeniu następującego zdania: „Jest kilka czynników, które rozważam, kiedy lubię jakieś miejsce – ludzie, żywność i architektura! Wszystkie całkowicie spełnione w Izraelu…”

Carter chwaliła ciepłą postawę Izraelczyków, których spotkała, poczucie bezpieczeństwa – i system antyrakietowy Żelazną Kopułę – oraz sklepy z lodami otwarte 24 godziny na dobę.

Tego było za dużo. Carter odkryła, kim są jej prawdziwi przyjaciele z Facebooka: oskarżono ją o popieranie „państwa apartheidu” i kraju, który kradnie ziemię palestyńską – jak gdyby ludzie, którzy nigdy nie byli w Izraelu wiedzieli więcej niż ktoś, kto właśnie wrócił z tego kraju i sam go oglądał.

Carter powiedziała, że kiedy wybierała się do Tel Awiwu, żeby towarzyszyć przyjaciółce, która chciała tam obchodzić swoje 40. urodziny, „Jako Angielka wszystko, co wiedziałam o Izraelu, to że były tam wojny w Gazie”.

I to jest wszystko, co wiedzieliby wszyscy, gdyby BDS zrealizowało swoje plany. Według artykułu w „Yediot” Carter musiała zamknąć swoje konto na Facebooku, ponieważ ataki na nią (i na Izrael) piętrzyły się, a Facebook ostrzegł ją, że jej post był „obraźliwy”.

Wiele grup BDS i propalestyńskich jest dumnych z posiadania żydowskich członków i bardzo starannie podkreślają, że nie są antysemitami. Niech Bóg broni.

Podczas wojny zeszłego lata w Gazie otrzymałam e-mail od grupy o nazwie BDS Italy, tak przepełniony przekonaniem o własnej nieomylności i wyższości moralnej skrajnej lewicy, że roześmiałam się, mimo że rakiety nadal waliły w nas w ilości około 100 dziennie.

“BDS Italy wyraża jednoznaczne i absolutne potępienie haniebnych plakatów rozklejonych w Rzymie przez neofaszystowską grupę, Militia, jak również ogólną kooptację [sic] sprawy palestyńskiej przez skrajną prawicę, by szerzyć antysemityzm. BDS Italy potępia antysemityzm jako ideologię rasistowską i reakcyjną i potępia użycie cierpień palestyńskich jako pretekstu i narzędzia do szerzenia tej ohydnej ideologii. Szczególnie potępiamy faszystowskie wezwanie do bojkotu żydowskich przedsiębiorstw, wezwanie, które zawiera oburzającą ‘czarną listę’. BDS Italy notuje, że kampania Bojkot, Dywestycja, Sankcje (BDS) przeciwko Izraelowi… nie ma nic wspólnego z ohydnymi i podłymi manewrami faszystów starych i nowych”.

Określenie przez orędowników BDS wpisywania na czarną listę przedsiębiorstw, których właścicielami są Żydzi, jako „oburzające” jest szczególnie absurdalne.

Czym jest BDS jeśli nie czarną listą firm kojarzonych z państwem żydowskim? E-mail, jaki otrzymałam w zeszłym tygodniu od BDS South Africa, próbował wyjaśnić, dlaczego kampania wybrała Woolworth do bojkotu konsumenckiego.

„Kilku detalistów w Afryce Południowej ma jakiegoś rodzaju kontakty handlowe z Izraelem. Bojkotowanie ich wszystkich równocześnie nie jest wykonalne, więc skupiamy nasze kampanie i przechodzimy od jednego celu do drugiego, aż osiągniemy nasz cel… Choć poszczególne czereśnie w Woolworth mogą nie pochodzić z nielegalnego osiedla izraelskiego, dostawca najprawdopodobniej – według różnych doniesień – działa w osiedlach, co czyni zarówno dostawcę, jak Woolworth winnymi naruszenia prawa międzynarodowego. Ponadto jest dobrze udokumentowane, że izraelskie firmy rolnicze używają głównego dostawcy wody w Izraelu, Mekorot, który działa nielegalnie w nielegalnych osiedlach izraelskich. Woolworth jest tego świadomy, ale nie wyjaśnił, czy jakikolwiek produkt izraelski pochodzi z firm, które używają Mekorot”.

Według tego kryterium powinni bojkotować Palestyńczyków, nie zaś popierać ich: zarówno Autonomia Palestyńska na Zachodnim Brzegu, jak Hamas w Gazie używają elektryczności dostarczanej przez Izrael; oficjele AP i członkowie Hamasu regularnie otrzymują leczenie w szpitalach izraelskich; i jak najdalszy od unikania akademickich instytucji izraelskich, założyciel BDS, Omar Barghouti, studiował na uniwersytecie w Tel Awiw.

Jak zawsze, moją odpowiedzią, jest przeciwstawianie się bojkotowi kupowaniem produktów izraelskich.

Jeśli indywidualni zwolennicy BDS chce bojkotować wszystko, co Izrael oferuje w dziedzinie kultury, medycyny i technologii, to jest to ich prawem, chociaż ich życie będzie uboższe, krótsze i bardziej nieszczęsne.

Czy nie byłoby jednak lepsze promowanie prawdziwej koegzystencji? „Pewnego dnia”, jak mógłby powiedzieć Matisyahu każdemu, kto nie jest zbyt uprzedzony, by go wysłuchać.


Liat Collins

Urodzona w Wielkiej Brytanii, osiadła w Izraelu w 1979 roku i hebrajskiego uczyła się już w mundurze IDF, studiowała sinologię i stosunki międzynarodowe. Pracuje w redakcji “Jerusalem Post” od 1988 roku. Obecnie kieruje The International Jerusalem Post.


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com