Archive | 2017/11/10

Andrzej Krakowski: Ja uciekłem, Spielberg wytrzymał

Andrzej Krakowski: Ja uciekłem, Spielberg wytrzymał

Katarzyna Bielas


Fot. Albert Zawada

Zaproponowali mi trzy świetne projekty, 100 tys. dolarów za każdy, ale pod warunkiem że moje nazwisko się nie ukaże. Co to były za filmy, nie wolno mi powiedzieć do końca życia.

Andrzej Krakowski – ur. w 1946, reżyser, scenarzysta, producent filmowy, pedagog, pisarz, rysownik; profesor City University of New York, doktor sztuk filmowych. Studiował w PWSTiF w Łodzi i w American Film Institute. Producent m.in. nominowanego do Oscara „California Reich”, dwukrotny zdobywca nagrody Emmy za serię „We Are New York” oraz popularnego na Broadwayu musicalu „King David”. Reżyser m.in. „Looking for Palladin”, „Farewell to My Country” i „Campfire Stories”. Autor wydanych w Polsce książek „Pollywood: jak stworzyliśmy Hollywood”, „Pollywood II: uciekinierzy w raju” i „Dziura w całym/Hole in the Whole” (rysunki). Emigrant 1968. Mieszka w Nowym Jorku

Wyjechał pan w 1968 roku.
– Nie wyjechałem na żydowskich papierach, tylko na ministerialne stypendium do Hollywood. Możemy, tak jak wszyscy w Stanach, być na ty?

Zadzwonił do mnie wiceminister kultury Zygmunt Garstecki, dostali propozycję trzymiesięcznego stypendium do Los Angeles i mogę pojechać, będę przyczepiony do Paramount Pictures. Pierwsza reakcja mojego ojca: „Na nic się nie zgadzaj, coś tu się knuje”, ale potem, już spokojnie: „Właściwie to co ci się może stać? Mamy tam kuzynów, nie dadzą ci zginąć. Dam ci jeszcze Dzidkę”. W rodzinie był ślub, dobry pretekst do krótkiego wyjazdu też dla młodszej siostry.

Po trzech tygodniach naszego pobytu w USA polskie władze, stosując szantaż, zmusiły nas do zrzeczenia się obywatelstwa. Szantaż dotyczył ojca, któremu rozwiązano zespół Kamera i zaproponowano pracę konduktora. Złożył papiery na wyjazd do Izraela. Powiedzieli, że nawet nie rozpatrzą jego sprawy, jeśli my nie odeślemy paszportów. A ojciec zdał już mieszkanie, samochód, wszystkiego się pozbył. Odesłaliśmy paszporty, ojcu dali dokument podróży. Szykanowali go do ostatniej chwili, jeszcze w pociągu do Wiednia chcieli go aresztować. Mnie i siostrze przynajmniej zaoszczędzono upokorzeń.

Nie miałem już obywatelstwa, więc stypendium też się skończyło.

Twój ojciec Józef Krakowski przed wyjazdem był szefem produkcji Kamery, wcześniej dyrektorem Orbisu, kilka razy w randze wiceministra. Podobno w szkole filmowej koledzy nie chcieli się z tobą kumplować, bo byłeś synem prominenta.
– Wcale się nie dziwię. Dziekanem reżyserii był kierownik artystyczny Kamery Jerzy Bossak, dziekanem operatorki – Jerzy Mierzejewski, u którego uczyłem się wcześniej rysunku, malarstwa, w Kamerze ojciec pracował i przyjaźnił się z Munkiem, pracowali tam najlepsi: Wajda, Polański, Skolimowski, Has, Hoffman, Majewski, Lesiewicz, Petelscy… Jako 14-latek byłem na planie „Noża w wodzie”, potem „Naganiacza”, „Pamiętnika znalezionego w Saragossie”… Każdą wolną chwilę tak spędzałem.

Kiedy Munk robił „Zezowate szczęście”, byłem w harcerstwie, któregoś dnia powiedział: „Przyprowadź swoją drużynę”. W scenie w Łazienkach maszeruję razem z harcerzami; nas, czyli drugi plan, reżyserował Romek Polański.

Wielu reżyserów znałem z domu, ze wszystkimi byłem na ty. Znałem świat, który dla kolegów był krainą marzeń. Trzeba pamiętać też, że w wyniku zmiany przepisów dopiero od mojego roku do szkoły filmowej można było zdawać po maturze, wszyscy oprócz Andrzeja Titkowa, byli o kilka lat starsi, już po studiach.

Zresztą rok 1968 był najlepszym sprawdzianem, tylko dwie osoby z tych, które uważałem za bliskie, nie zerwały ze mną kontaktu – Wojciech Marczewski i Janusz Zaorski. Za to potem, kiedy zacząłem robić filmy w Stanach, miałem w Polsce mnóstwo przyjaciół.

Kiedy miałem zacząć studia w American Film Institute, łódzka szkoła potwierdziła moją edukację dopiero po awanturze zrobionej przez telefon przez Stanisława Wohla, z którego synem studiowałem.

Opowiedz o ojcu.
– Był sierotą. Urodził się w 1914 roku w Breslau, w Niemczech, a jego młodszy brat w Koniecpolu, między Częstochową a Łodzią. Pochodzili z olbrzymiej rodziny Krakowskich, w której było wszystko – bogactwo i bieda, religijność, ortodoksja i asymilacja, wykształcenie i kompletny brak edukacji.

Po wczesnej śmierci rodziców ojciec został sam, musiał zarabiać, więc jako dziewięciolatek poszedł do Hotelu Kupieckiego w Częstochowie nosić walizki. Jego brat, którym na początku zaopiekowali się sąsiedzi, katolicy, wyuczył się na szewca. Ojciec uważał ich potem za rodzinę, dzieci za rodzeństwo.

Dziwne, że wasza rodzina się twoim ojcem nie zaopiekowała.
– To prawda. Szczególnie że zgodnie z tradycją żydowską, kiedy umiera matka, która ma niezamężną siostrę, to wdowiec powinien ją poślubić. Ale siostra mojej babci była nieładna, jąkała się i tak się nie stało. Chłopcy zostali sami.

W hotelu była przerzutówka komunistyczna, punkt kontaktowy, ojciec wcześnie zaczął komunizować, został działaczem. Przeniósł się do Łodzi, potem siedział z Gomułką w jednej celi w Sieradzu, przed wojną ożenił się, miał dzieci. Olbrzymia część z nas, emigracji ’68, pochodzi z drugich rodzin, bo pierwsze poginęły. Nasi rodzice założyli nowe, mieli dzieci, a po 20 latach powiedziano im: „Won!”

W 1939 ojciec wylądował we Lwowie, pracował w fabryce, działał w związku zawodowym lakierników, w 1941 Rosjanie ich ewakuowali, podjechały ciężarówki, zabrały działaczy komunistycznych i wojskowych, ale nie pozwolili zabrać rodzin, które pierwszym transportem pojechały do obozu zagłady. Żonie Edzi Szpicberg i dwójce dzieci ojciec nie miał nawet szansy powiedzieć „do widzenia”.

Był w Armii Czerwonej, potem w Armii Andersa, Aleksander Wat opisywał, jak ojciec z Broniewskim tam jechali. Kiedy Armia ewakuowała się przez Morze Kaspijskie, w ostatniej chwili wysadzono 47 oficerów i podoficerów Żydów: „Wy z nami nie jedziecie”. Ojciec przez Taszkient wrócił do Moskwy, skierowali go do I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki, został jednym z dowódców batalionu szturmowego, w którym większość stanowili dąbrowszczacy. Potem organizował partyzantkę, zrzucano go trzy razy do lasu, kiedy wyzwolono – albo zajęto, zależy jak na to patrzymy – Chełm i Lwów, był dowódcą największego zgrupowania partyzanckiego na Lubelszczyźnie, brygady im. Wasilewskiej i Grunwaldu, które połączono.

Długa historia…
– Ja to bardzo skracam. Gomułka i Bierut podjęli decyzję, że wszyscy w mundurach idą na Berlin, a aparat władzy będzie budowany przez partyzantów, ojciec został dowódcą batalionu ochrony rządu z zadaniem budowania bezpieki, był tym, który jeździł od miasta do miasta, zatrudniał ludzi, dawał broń, tak że na tych cudnych wystawach IPN „Twarze bezpieki” mój tata powtarza się najczęściej. Powiedzieli mu, że to praca na sześć tygodni, a trwało to prawie trzy lata. Wyrwał się, został pierwszym po wojnie dyrektorem Orbisu. To było zesłanie za to, że nie chciał nacjonalizować rzeźników.

Orbis w Warszawie to zesłanie?
– Ale jaki to był Orbis! Jedyny budynek, który stał, to Hotel Europejski, ale Rokossowski zabrał go na siedzibę sztabu generalnego. Ojciec zaczynał od zera.

W 1956 pokłócił się z Gomułką, powiedział mu, że otacza się oportunistami, ludzie, którym daje władzę, to nie komuniści i pięć lat wcześniej go sypali. Gomułka dostał odpału, byłem przy tym, jak na ojca wrzeszczał, w Zakopanem.

Wkrótce go aresztowano. Któregoś dnia po prostu wyszedł z domu i nie wrócił, a kiedy po kilku miesiącach się pojawił, był kompletnie siwy. Nigdy nie chciał powiedzieć, co się działo na Rakowieckiej.

Chciał potem wyjechać do Kanady, ale się nie udało. Tam też była część rodziny, która uratowała się z Holocaustu, ojciec ich wszystkich odnalazł zaraz po wojnie, odkarmił, dał paszporty i powiedział: „Wyjeżdżajcie”. Ostatni, młodszy brat dziadka Dawid Krakowski wyjechał po pogromie kieleckim, który był w 1946 roku. Był chasydem, miał chałat, pejsy, brodę, jarmułkę albo czarny kapelusz, oczywiście szykanowano go na ulicy.

To teraz o twojej matce.
– Była córką Tekli Borowiak, łódzkiej rewolucjonistki, po wojnie na Widzewie była szkoła jej imienia, tablica pamiątkowa, do tej pory jest ulica, jeszcze jej nie zdekomunizowali.

Dziadek był telefoniarzem, zakładał telefony, był pół Niemcem, pół Polakiem, przeżył. Babcia została aresztowana w czasie wojny, a potem oblana benzyną i spalona przed szeregiem więźniarek, żeby się nie organizowały w ruch oporu w Birkenau. Mama przeżyła w Łodzi dzięki niemieckiej aptekarskiej rodzinie Szyrmerów, przechowali ją pod jej własnym nazwiskiem Henia Borowiak.

Mama pracowała w MSZ, w handlu zagranicznym, potem w Polskim Radiu, była dziennikarką, redaktorką, korespondentką, m.in. w Szwajcarii, Belgii, Francji. Zmarła wcześnie, w 1965 roku, na raka, ważyła 27 kilogramów.

Kiedy nie wyszło z Kanadą, rodzice zastanawiali się, co robić, i wtedy przyszła propozycja pracy dla ojca jako wiceprzewodniczącego Centralnego Urzędu Kinematografii. Odmówił, nie chciał być na stanowisku podlegającym KC. Tydzień później przyjechali do nas do domu Aleksander Ford, którego znał z 1. Dywizji, Stanisław Wohl, Jan Rybkowski i zaproponowali mu pracę szefa produkcji zespołu filmowego Studio.

Jaki miał związek z filmem?
– O to samo zapytał. Staś Wohl powiedział: „Filmu to my cię w trzy tygodnie nauczymy, nam jest potrzebna ta reszta, organizowanie, kontakty, ty możesz zadzwonić do Gomułki i powiedzieć: Wiesław, ja chcę, żeby ten film powstał ”.

Z Fordem pokłócił się jednak o jego zgodę na zapółkowanie dwóch filmów według będącego na indeksie Marka Hłaski. Ford, choleryk, przyjechał do nas zielonym mercedesem i zaczął się na ojca wydzierać, ojciec wykrzyczał mu: „Kiedyś byłeś odważny, co się z tobą stało!”. I odszedł z zespołu. Wkrótce został szefem produkcji Kamery, pracował tam aż do 1968 roku, do rozwiązania zespołu.

U nas w domu bywali nie tylko filmowcy, ale i artyści, też zagraniczni, tacy jak Picasso, Neruda czy Diego Rivera. Ojciec poznał ich wcześniej, jako szef Orbisu. Był w Polsce ich gospodarzem, miał wszystkie apanaże, szofera, samochód. Ponieważ nie było dobrych hoteli, różni ważni, znani ludzie u nas przemieszkiwali.

Nasz dom był jak wielki tramwaj, przednim wejściem ludzie wsiadali, a tylnym wysiadali. Kiedyś wchodzę, na kanapie leży facet, twarz ma zakrytą gazetą – to był Yves Montand, którego tata przywiózł z występu na Żeraniu, gdzie go wygwizdano.

Gdzie mieszkaliście?
– Dość daleko, na Bielanach, na Cegłowskiej 38 m. 1, w dwurodzinnej willi, którą ojciec i jego przyjaciel Ludwik Zagórski dostali na mocy dekretu Bieruta. Dom był wypalony, jak wyliczono, w 68 procentach. Odbudowali go, 20 lat byli zwolnieni z czynszu, potem dopłacili różnicę i mogli wykupić – akurat w 1968 roku.

Na górze, u Zagórskich, było podobnie, otwarty dom, grano w brydża, Zagórski był w Hiszpanii, odwiedzali go dąbrowszczacy.

Pod względem towarzyskim moje dzieciństwo było niezwykłe. Z drugiej strony gdybym dziś miał je określić jednym słowem, byłoby to „znikanie”, bo przyjeżdżali do nas też inni Żydzi, żeby się pożegnać. Różnie wyglądali, często mówili w innym języku, rabin dał mi klaser ze znaczkami. W 1956 była duża fala wyjazdów.

W domu mówiło się o przeszłości?
– Zawsze wiedzieliśmy, kim jesteśmy, zresztą sąsiedzi nas zdefiniowali. Ich dzieci wołały – Mosiek, Srul, Jojne, chodź na wojnę. Kiedyś siostra przyszła spłakana, bo w autobusie kazano jej wstać, bo „to są miejsca dla Polaków”. Miała dziewięć lat.

Holocaust był częścią narracji, ojciec dużo mówił o rodzinie, która zginęła, nad łóżkiem mojej siostry powiesił ich fotografię.

Rodzice powtarzali nam, że wprawdzie mają wysokie stanowiska, ale przyjdzie taki dzień, że nas z Polski wyrzucą, bo jesteśmy Żydami.

Do siódmego roku życia miałem koszmary nocne, budziłem się z wrzaskiem, czasami moczyłem łóżko. To był zawsze ten sam sen, że chowam się z siostrą pod schodami i widzę podeszwy wojskowych butów. Lekarz, do którego trafiłem, kazał mi je narysować, więc narysowałem spody butów z wybitą gwoździami literą V. Takie buty nosiły wojska Stroopa, które pacyfikowały warszawskie getto. Nie miałem skąd tego wiedzieć, nikt z rodziny nie był w warszawskim getcie, nikt nie ukrywał się pod schodami. Nie było zdjęć, rysunków. To jest zagadka, której logicznie nie da się rozwiązać.

Jak w Stanach przyjęła cię rodzina ojca?
– Była u nich dosyć antypolska atmosfera, przeżyli łódzkie getto, Auschwitz, ojciec ich odnalazł, odkarmił i wysłał za granicę w 1946 roku. W ich pamięci Polska była zrujnowana, to, co polskie, było wrogie, źle się kojarzyło. Spodziewali się, że przyjadą do nich zabiedzone chasydzkie dzieci. My z kolei przyjechaliśmy z obrazem Ameryki, który nam w Polsce w szkole wbito do głowy: Żydzi są bogaci, Murzyni są biedni, a na ulicach jest pełno kowbojów. Kuzyn pokazywał na ulicy nowego lincolna continentala, pytając, czy coś takiego widzieliśmy. Nie zdawał sobie sprawy, że nasz ojciec miał jeden z dwóch prywatnych mercedesów w Polsce, myśleli, że mieszkamy w drewnianych chałupkach bez podłóg. Zawozili posiłki w menażkach do przytułku dla biednych Żydów w Los Angeles – to z kolei dla nas był szok. Kiedyś listonosza wziąłem za kowboja. Mity padały w szybkim tempie, jeden po drugim.

Długo tam nie mieszkaliśmy, bo koło siostry zakręcił się Marek Niziński, dwa razy starszy od niej fotografik, alkoholik, co zbulwersowało moją rodzinę. Na dodatek zjawił się u nich z wielkim krzyżem na szyi. „Jak mogła nam coś takiego zrobić!” – powiedziała kuzynka i kazała nam się wynieść.

Znałeś jeszcze kogoś?
– Kiedy przyjechaliśmy, Roman Polański wydał z tej okazji przyjęcie, przyszedł cały polski „satyrykon”. Była tam spora grupa polskich artystów, którzy znali ojca – Marek Hłasko, Jerzy Abratowski, Janek Chęciński, znany tancerz Stefan Wenta, ale tylko z Polańskim i Komedą byłem zaprzyjaźniony, tylko oni też mieli zajęcie. Abratowskiego, Nizińskiego nie znałem w Polsce, Warsa i Kapera widziałem raz w Warszawie, musiałem coś od nich odebrać, Hłaskę widziałem raz, z daleka. Marek pracował w Los Angeles u ojczyma Heńka Grynberga w sklepie monopolowym, ale jak zaczęło znikać za dużo alkoholu, to go wyrzucili.

Nie miałem na nic czasu, musiałem wykształcić siostrę. A oni balowali, wszyscy mieli problem z alkoholem. Trzeba pamiętać, że byłem młodszy od nich, mieli pod czterdziestkę, a ja 21 lat. Nie mogli mi pomóc.

Z tego, co wiem, to ty w ogóle nie pijesz.
– Ani kropli, mam alergię, o czym przekonałem się już na koloniach letnich w Polsce.

Z tego powodu musiałem odwozić pijanych. Dzwoniono do mnie o 11 w nocy, żebym przyjechał po Hłaskę, bo się pobił z jakimiś Irlandczykami i czeka, żeby ktoś go odebrał z policji.

Dzień przed Bożym Narodzeniem w 1968 zadzwonił pijany Niziński, że Krzyś Komeda, który od jakiegoś czasu bardzo źle się czuł, leje mu się przez ręce. Musiałem pędzić, by zawieźć go do szpitala. Lekarz nic nie stwierdził. Zapytałem Krzysia: „Czy powiedziałeś, żeś się walnął w głowę podczas Columbus Day?”. On: „Nie, to są lekarze, sami się dokapują”. To były jego ostatnie słowa.

Znalazłeś pracę?
– Na początku w firmie Towncraft, która robiła metalowe półki, należącej do przyjaciela moich kuzynów Szmula Salzberga, który przyjechał z Izraela, mówił po polsku słabo, nauczyłem się od niego sporo jidysz. Mieszkałem w zachodnim Los Angeles, firma była na drugim końcu miasta, daleko, musiałem jeździć ze Szmulem o 5 rano i wracać, kiedy on sobie zażyczy. I znów, tak jak w szkole filmowej, szef mnie nie lubił, bo byłem pupilkiem właściciela. Problem rozwiązałem tak, że zacząłem spać na tych metalowych półkach.

Kiedyś szef zapytał: „Ciężarówkę prowadzić umiesz?”. Myślałem, że mówi o pick-upie, a to był kolos, 16 kół, wyjechałem jakoś z parkingu, skręciłem, żeby zniknąć mu z oczu, i zadzwoniłem do Hollywood, do Hłaski, który oczywiście pił. Źle słyszałem, a on darł się: „Double clutch, double clutch”. Dwie klacze? Nie rozumiałem, a chodziło o to, że trzeba dwukrotnie, raz za razem, wciskać sprzęgło i wrzucać bieg.

Trzy miesiące prowadziłem ciężarówkę, potem Szmul sprzedał firmę i straciłem pracę. Zwróciłem się do kuzynów o pomoc, ale odmówili. Potem zamiatałem marmurowe podłogi w hurtowni męskich ubrań Lassar and Gross. Kiedyś szef zobaczył, że rysuję. „A umiesz zaprojektować marynarkę?”. Miałem na studiach kostiumologię, zaprojektowałem. Z fabryki w Massachusetts przysłali coś ogromnego, bo podałem wymiary w centymetrach, a nie w calach. Próbowali mnie bronić, że myśleli, że to model na wystawę, ale przyznałem się do błędu, poprosiłem tylko, że jeśli szef chce obciążyć mnie kosztami, to w ratach. To go zaszokowało. Tyś się przyznał do błędu – powtarzał z niedowierzaniem. W tym kraju przyznać się do błędu! „It takes a mensch”, musisz być facetem. Od tej pory Bernie Gross stał się moim sojusznikiem.

Kiedy w willi Polańskiego banda Mansona zabiła Sharon Tate i czwórkę jej przyjaciół, ciągano mnie na przesłuchania, bo z siostrą byliśmy ostatnimi, którzy widzieli wszystkich żywych. Robili wizje lokalne. Inny pracodawca powiedziałby: „Idź do diabła, ciągle mi tu policja zajeżdża, nie chcę kłopotów”. Bernie nic nie mówił, potem został inwestorem w moim filmie.

Szukałeś dojść do filmu?
– Oczywiście, choć kompletnie nie miałem czasu. Kupiłem używany samochód, na siódmą odwoziłem siostrę do szkoły, potem brata ojca, szewca, który też przyjechał, z żoną Rosjanką, do pracy w fabryce skóry, sam jechałem do pracy, a później Józef Lejtes pilnował, żebym poszedł do liceum wieczorowego uczyć się języka.

No właśnie, a starsi filmowcy?
– Z tych, którzy mieszkali tam od lat, był w Stanach od 1935 roku Bronisław Kaper, kompozytor, laureat Oscara za muzykę do „Lili” Charlesa Waltersa (1954); Henryk Wars, kompozytor, jazzman, i reżyser Józef Lejtes przyjechali po wojnie. Lejtesa poznałem przez Idę Kamińską.

Najpierw poszedłem do Warsa, powiedział: „Panie Andrzeju, nikogo tu nie znam, piszę tylko muzykę do serialu o delfinkach. Bronek Kaper członek Akademii Filmowej, zdobywca Oscara, to jest dla pana kontakt”. Poszedłem do niego, a on: „Powiem wprost: jak ja bym pomagał wszystkim Polakom, którzy mnie o to proszą, to nie miałbym na nic czasu. Niech ktoś inny będzie pierwszy, a ja zasekunduję”. Uniosłem się honorem, że nie będzie mi musiał sekundować, a on: „Synu, zapomnij o honorze. W Hollywood ci nie pomoże, a tylko zaszkodzi”.

Zgadzasz się z tym?
– Zgadzam się w tym sensie, że jeśli odrzucą nasz projekt, nie można się obrażać. Z tymi ludźmi musimy potem często pracować.

W roku 1969 znalazłeś się wśród studentów nowo założonego American Film Institute.
– Tę podyplomową szkołę filmową zakładał Stanisław Wohl. Poproszono jego, bo był wiceprezesem światowego zrzeszenia szkół filmowych, autorytetem. Polacy byli mocni w branży, Jerzy Toeplitz zakładał szkołę w Australii, szkoła łódzka uchodziła za jedną z najlepszych na świecie.

Za twórcę Amerykańskiego Instytutu Filmowego uważa się Czecha Franka Daniela, w rzeczywistości Wohlowi nie przedłużono paszportu. Musiał wrócić do Polski, żeby załatwić formalności, ale już go nie wypuszczono. W tej sytuacji dopiero dwa miesiące przed otwarciem Instytutu z praskiego FAMU ściągnięto Daniela.

Instytut był dla mnie szansą, od razu złożyłem papiery. Zostałem studentem na wydziale produkcji, o której nic nie wiedziałem. Polska była dla filmowców rajem finansowym, nic nie musieli załatwiać, w Stanach trzeba było umieć zdobyć pieniądze na film, nauczyć się działać w systemie kapitalistycznym. Ponieważ potrzebowałem mieć własny film, po jakimś czasie przeniosłem się na reżyserię, nakręciłem „The Wedding Was Beautiful, People Were Crying” – „Ślub był wspaniały, ludzie płakali”. Sam go wyprodukowałem.

Wyszedłem z Instytutu, mając kontrakt z Universalem na zrobienie trzech odcinków serialu o starym lekarzu, społeczniku, nakręciłem dwa. Mieliśmy pięć dni na zrobienie półgodzinnego filmu, nie było na nic czasu, ja po drugim się znarowiłem, doszedłem do wniosku, że to nie jest reżyseria, nic kreatywnego. Być może to był błąd życiowy, bo w sąsiedniej sali robił dokładnie to samo Steven Spielberg, ja uciekłem, on wytrzymał.

Uczyli cię Alfred Hitchcock, John Cassavetes, Milos Forman…
– Byli tam jako artists-in-residence.

Instytut założyły i finansowały Akademia Filmowa, ta od Oscarów, i wszystkie siedem studiów filmowych, mieliśmy karty uprawniające do wejścia do Akademii i wytwórni. Twórcom szkoły zależało też, żeby na studia ściągnąć mocną grupę, która od razu pokaże, że Instytut jest ważny. Terence Malick był już uznanym scenarzystą, przyszedł do nas, a za chwilę ukazał się artykuł, że sprzedał za 200 tys. dol. scenariusz „Z własnej kieszeni” („Pocket Money”) z Paulem Newmanem. Lynch przyszedł w trakcie pracy nad „Głową do wycierania” („Eraserhead”), myśmy mu pomagali. Był też tam Paul Schrader.

Lynch starał się zawsze wyróżnić. U Hitchcocka, który przychodził na zajęcia pod krawatem, a my z szacunku dla mistrza też, on zjawiał się w słomkowym kapeluszu bez dna, w poszarpanych dżinsach. Garnitur za to wkładał, kiedy szedł na zajęcia w parku czy na balkonie u Cassavetesa, człowieka na kompletnym luzie. Patrzyli tylko na niego.

Byłeś już reżyserem. Czego się nauczyłeś?
– Obcowanie z wielkimi zawsze dużo daje. Robiliśmy rzeczy, o których w Polsce nikt nie mówił. Już sam styl gry aktorskiej był inny, oszczędny.

Hitchcock produkował wtedy telewizyjny cykl „Alfred Hitchcock przedstawia”. Przynosił nam kawałek scenariusza i mówił: „Rozstawcie to”. Trzeba było zrobić scenę, stworzyć plan filmowy. Była nas duża grupa, z różnych wydziałów, mieliśmy do dyspozycji aktorów. Pamiętam, jak mój kolega Mike Murphy wszystko ustawił, a Hitchcock: „A gdzie stoi kamera?”. Mike zaczął chodzić po planie, przyglądać się: „Tu jest optymalne miejsce, bo stąd najlepiej widać”. Hitchcock wściekł się, zrobił się czerwony. „A gdzie jest twój punkt widzenia, wizja, osobowość? Wynoś się, wróć, jak naprawdę będziesz chciał być reżyserem”.

Dla Hitchcocka master shot, czyli pełne ujęcie sceny, było pierwszym ujęciem, do którego zawsze można wrócić, ale niekoniecznie będzie ujęciem optymalnym. Jeśli potem będziesz opowiadała o dziecku, które boi się ojca, to ustawisz kamerę niżej bądź wyżej, w zależności od tego, z czyjego punktu widzenia będziesz opowiadać. Wielu z nas poszło robić tę serię u Hitchcocka. Mike już nie wrócił.

Cassavetes uczył nas czegoś zupełnie odwrotnego. Nie miał wszystkiego poukładanego, pociętego w głowie, jak Hitchcock. Był bliżej cinéma-vérité, u niego mogły być długie, niepocięte sceny, improwizacja, zupełnie inny styl.

Jeszcze inny był Forman, dopiero co przyjechał, w 1968 roku, wniósł europejskość, czeską ironię. Chcesz zrobić komedię, bądź poważny, i odwrotnie, do dramatu wprowadzaj elementy humoru.

W tym czasie pojawiła się w Hollywood mocna grupa Czechów – Passer, Kadár, Ondricek, Jasný. Każdy kombinował, jak zrobić film. Forman zaczął współpracować z nami, jego pierwszy film w Stanach, „Taking Off”, „Odlot”, został napisany przez mojego kolegę z roku, wszyscy nad tym pracowaliśmy.

Pojawiał się u nas Goldwyn, Billy Wilder… to było piękne miejsce, żeby nawiązać kontakty. Słabo znałem angielski, postrzegano mnie trochę jak kogoś, kto nic nie wie, człowieka z dzikiego kraju. Siedzę sobie kiedyś na zajęciach jak kopciuszek, a tu wchodzi Anthony Quinn. Zobaczył mnie: „A ty co tu robisz?”. Wszyscy zbaranieli. Poznałem go kiedyś w Rzymie, bo kupił prawa do „Homo faber”, które mój ojciec dostał bezpośrednio od Maxa Frischa.

Łatwo było o pracę?
– Jeszcze w Instytucie zacząłem produkować dla Cormana, gwiazdy filmu niezależnego, zrobiliśmy trzy filmy. Potem ciężko było dostać pracę, wszystko stanęło. Z niemocy i wściekłości napisałem list do 20th Century Fox, że blokują miejsca dla młodych filmowców, że starzy boją się podnieść tyłek z krzesła, bo usiądzie tam ktoś młody. Wysłałem to do szefa wytwórni. Pierwszy zareagował reżyser John Frankenheimer, spotkaliśmy się, polubiliśmy się; drugi – szef produkcji Herb Wallerstein: „Szukasz pracy? A co umiesz?”. Przyniósł projekt: „Powiedz, co jest złego w tym scenariuszu”. A kiedy powiedziałem, on: „Dialogu to ty nie czujesz, ale na konstrukcji się znasz”. Zaproponowali mi trzy świetnie płatne projekty, 100 tys. dol. za każdy, ale pod warunkiem że moje nazwisko się nie ukaże. Co to były za filmy, nie wolno mi powiedzieć do końca życia.

A później to już się potoczyło. Robiłem filmy, zakładałem szkołę filmową w Purchase koło Nowego Jorku, wykładałem. Jako scenarzysta, reżyser i producent mam na koncie ponad 60 filmów, na ogół występowałem w dwóch rolach. Moi studenci zdobyli 11 studenckich Oscarów.

Stało się tak, jak powiedziałem Kaperowi, że wystarczy pomóc mi tylko raz, na początku.

A co z twoim ojcem? Gdzie był po wyjeździe z Polski.
– Pracował dla niemieckiej telewizji, która ściągnęła go z Wiednia, znali go, w Kamerze produkował dla nich „Maturę” Konwickiego i „Bramy raju”, film Wajdy. Ojciec, jako urodzony w Breslau, już w 1969 dostał niemieckie obywatelstwo.

Nie chciał się przenieść do Stanów?
– Kuzyni załatwili mu nawet wizę, ale nie skorzystał, zachowywał się dziwnie, jakby się czegoś bał. Nie chciał przylecieć bezpośrednio do Stanów, musieliśmy odbierać go autem z Tijuany. Po latach jeden z byłych PRL-owskich dygnitarzy wytłumaczył mi, o co chodzi. W latach 1945-46 rządy zachodnie nie uznawały rządu komunistycznego w Polsce, a więc banki nie dawały dewiz. Minister przemysłu Hilary Minc wpadł na pomysł, żeby wejść w kontakt z CIA, przekonać ich, że w Polsce jest wystarczająco dużo przeciwników politycznych, aby utworzyć konspiracyjną, antykomunistyczną armię, ale na to potrzebne są pieniądze. Wyznaczył do tego mojego ojca, który był jeszcze w UB. Udało się, dostali od rządu amerykańskiego prawie 8 mln dol., które poszły na odbudowę kraju. Po dwóch latach Amerykanie uznali, że czas zrobić coś spektakularnego, najlepiej desant armii na Gdańsk. Żeby się wykaraskać z sytuacji, zaczęto fabrykować fałszywe dokumenty potwierdzające istnienie armii, jej działalność, były jakoby procesy, aresztowano przywódców.

Niewiarygodne. To prawda?
– Prawda. Ojciec bał się, że jak przyjedzie do Stanów, zapytają: „Stary, gdzie nasze 8 mln?”.

Był u nas kilka razy, nawet w środę, dwa dni przed tragedią, poszliśmy razem do Sharon Tate. Ojciec wracał do Frankfurtu, Sharon, która świetnie gotowała, zrobiła obiad pożegnalny, przyszli znajomi. Romek był w Anglii, ona przyjechała tylko rodzić. Ojciec został do końca życia w Europie, zmarł w 1986 we Frankfurcie, na zawał.

Grób symboliczny jest w Warszawie.
– Ojciec przysłał mi list, w którym przyznaje, że jest bankrutem politycznym. Bardzo przeprasza, że siostrze i mnie nic nie zostawił w sensie materialnym, że postawił swoje życie na ideę, która nie mogła pracować, na komunę, przegrał w ten sposób życie. I teraz on daje mi instrukcje, jak go pochować.

Jego marzeniem jest, żeby być pochowanym na Powązkach w grobie z mamą, a jeśli to się nie uda, to zgodnie ze starym obrządkiem żydowskim na żydowskim cmentarzu we Frankfurcie. I co się dzieje? Jest rok 1986, ojciec umiera w piątek w nocy, czyli w szabas. Żeby wystąpić do władz polskich o zgodę, trzeba czekać do poniedziałku, jeśli w poniedziałek powiedzą nie, to ja już go nie mogę pochować w obrządku żydowskim, bo będzie za późno. No więc pochowaliśmy go we Frankfurcie, a w Polsce na mamy grobie jest tabliczka. On zresztą więcej czasu spędził z ostatnią żoną w Niemczech niż z moją mamą. Miał z nią romans, jeszcze gdy mama żyła. W ogóle był kobieciarzem.

Jaka w domu była narracja polityczna?
– Nasz dom był pełen skrajności. Do harcerstwa mogłem się zapisać, do ZMS-u nie, indoktrynacji komunistycznej nie było. Ojciec był pragmatykiem, nie mogę nawet powiedzieć, że po wojnie był ideowym komunistą, chyba nie był.

W domu były silne sentymenty antyradzieckie, kiedy w szkole wybrano mnie i czterech innych uczniów na studia dyplomatyczne do Moskwy, ojciec dostał szału. Krzyczał, klął: „To już lepiej idź do szkoły filmowej – wcześniej był przeciwny, uważał, że reżyseria to nie zawód, lecz aberracja psychiczna – bo jak przekroczysz granicę radziecką, to ci kolano przestrzelę”.

Miał czym?
– Kiedy byliśmy dziećmi, a on chciał mnie i siostrę obsztorcować, to sadzał naprzeciw biurka, za którym sam siedział, i czyścił przed nami pistolet. Nie wiedział, że my z siostrą wynieśliśmy z domu wszystkie naboje. O tym, że ich nie ma, dowiedział się dopiero z raportu po rewizji. Był zdumiony: „Wy trzy lata udawaliście, że się mnie boicie!”.

No to jakie były jego poglądy – rozdwojony, rozdarta sosna, hipokryta?
– Nie był hipokrytą, miał w sobie kompas moralny, dlatego mam problemy z IPN. Zrobili ojcu stronę w Wikipedii, jest tam napisane, że w 1959 roku dostał naganę partyjną za wykorzystywanie stanowiska służbowego do osiągania własnych korzyści, kumoterską politykę kadrową i brak nadzoru nad gospodarką podległych przedsiębiorstw.

I?
– Wiesz, na czym to polegało? W okresie procesu generałów ojciec zatrudnił w Orbisie żony wszystkich tych, którzy siedzieli. Wzywali go do KC, Biuro Polityczne, Ostap Dłuski, żądał ich zwolnienia. Ojciec powiedział: „Nie. Dzieci muszą jeść, to są wykształcone kobiety, znają obce języki”. Mam w domu laurkę dla ojca podpisaną przez żonę gen. Fieldorfa, która też pracowała w Orbisie.

A brak nadzoru? Jak się ojca czepiali w 1957, zatrzymali go w areszcie śledczym, były rewizje w domu. Szukali dewiz, czegokolwiek, nic nie znaleźli, w końcu postawili zarzut, że w jednym z pensjonatów Orbisu były trzy nierozliczone koce. A ojcu podlegały wszystkie hotele, pensjonaty, autokary, wagony sypialne, restauracje dworcowe… Najzabawniejsze, że jakieś dziesięć lat temu w Toronto poszliśmy z żoną z wizytą i żona przyjaciela, lekarka, również emigrantka ’68, powiedziała: „A wiesz, że myśmy kiedyś z mamą dwa koce z pensjonatu wzięły?”. A więc został już tylko jeden, może ktoś się zgłosi.

Już na emigracji zapytałem go: „Dlaczego się stawiałeś, narażałeś całą rodzinę. Czym się kierowałeś?”. Mówił, że musiał żyć sam ze sobą w zgodzie. Większość spraw uchodziła mu na sucho. Dopiero w Stanach przyjaciel rodziny Eugeniusz Szyr, kiedyś wicepremier, wyjaśnił mi, dlaczego: „Bo ty zapominasz, kim była twoja babka Tekla Borowiak, ona wychowała Gomułkę, Kliszkę, Logę-Sowińskiego, Moczara, Witaszewskiego, Tatarkównę-Majkowską. Całą grupę łódzką”.

A nie pytałeś, dlaczego w ogóle po wojnie z komuną się zadawał, był w UB?
– Pytałem. Uważał, że obowiązywała go dyscyplina partyjna i nie miał wyboru. On to widział z perspektywy szykanowanego żydowskiego dziecka. „To było dla mnie jedyne wyzwolenie”. Gdyby nie wdepnął w to przed wojną, to kim on by był – wykorzystał ten ustrój najlepiej, jak mógł, był samoukiem, dużo osiągnął, zrobił dużo dobrego.

W szkole filmowej z przywilejów korzystałeś?
– Nie jeździłem na wakacje do ośrodka Rady Ministrów, ojciec zresztą też nie, jednak na pewno wykorzystywałem kontakty; dla mnie największym przywilejem był łatwy dostęp do ważnych ludzi, kontakty z Wajdą, Munkiem, Brandysem, Dygatem, aktorami…

 

Chciałem być normalnym człowiekiem, dochodziło do konfliktów z ojcem. Kiedy zapytał, co z moją etiudą, powiedziałem, że czekam w kolejce do montażu. Ojciec: „Przyjeżdżaj do Warszawy, dam ci całą montażownię do dyspozycji”. Ja: „Poczekam, jak wszyscy”. Wściekł się: „To ja siedziałem po więzieniach, krew przelewałem, żeby moje dzieci miały lepiej, a ty mi tego odmawiasz! Chciał mnie uderzyć. Ja na to, że mu oddam. Wyszedł. Słyszę wrzaski z kotłowni, idę na dół, a on wisi na obu rękach na rurze i mnie wyzywa. No to zrobiłem to samo i tak, wisząc jak nietoperze, kłóciliśmy się.

Czytałam, że zaczynałeś jako poeta.
– Jako dziesięciolatek publikowałem wiersze w „Świerszczyku”, potem w „Almanachu Młodych Poetów”, „Kulturze”, „Odgłosach”… Wydałem tomik. Przestałem pisać w 1971 roku.

Ma to związek z emigracją?
– Oczywiście, bo w momencie kiedy mnie i siostrze odebrano obywatelstwo, byliśmy w Stanach. Postanowiliśmy, że od tej pory mówimy tylko po angielsku, nawet między sobą. I tak było do końca jej życia. Do polskiego wróciłem dopiero po ślubie z Majką, czyli późno, moje pierwsze małżeństwo z narzeczoną z Polski szybko się rozpadło, druga żona była Amerykanką, jej dziadkowie pochodzili z Czech, z Moraw.

Myślisz, że gdyby cię nie zmuszono do zostania w Stanach…
– Pewnie kiedyś w końcu i tak byśmy wyemigrowali, bo takie były warunki, ale nie w taki sposób, nie wtedy i nie do Stanów. Prawdopodobnie do Paryża, bo w 1966 byłem tam na praktyce u Chabrola, co było załatwione przez prywatne znajomości, przez Wohla i Toeplitza. Miałem we Francji kuzynów, mówiłem lepiej po francusku niż po angielsku.

Do Stanów nie wziąłem filmów, ubrań, ale coś mnie tknęło i wrzuciłem do walizki fotografie, całe rodzinne archiwum. Jest na nich udokumentowane, jak rodziła się władza, mam całą wierchuszkę rządu, partii od środka, w sytuacjach prywatnych, też w oficjalnych. Mam też w domu dużo nagrań, notatek ojca. Kiedy tego słucham, widzę, że historia, której się uczy, nie pokrywa się z tym, co było. Ojciec nagrywał to dla nas, dla potomności.

Może zrobisz z tego książkę?
– Nie wiem, czy do tego dojdzie, bardziej mnie fascynują historie „Pollywoodu”, polskie korzenie Hollywood. Wyszły dwa tomy, piszę trzeci, może powstanie film. Kiedy wlazłem w grono Warsa, Kapera, Wildera, Lejtesa, Zinnemanna, okazało się, że wszyscy urodzili się w Polsce.

W Stanach wszyscy jesteśmy emigrantami, lata 1880-1920 to jest oficjalnie okres wielkiej emigracji. W ciągu 40 lat przyjechały 23 mln ludzi, ale przemysłu filmowego nie założyli Niemcy, Francuzi, Hiszpanie czy Szwedzi, tylko mała grupka z centralnej i wschodniej Europy. Zacząłem się temu przyglądać, badać i już widzę, że mi życia na to nie starczy.

Kryteria do znalezienia się w „Pollywood”?
– Musieli urodzić się na polskich terenach przedrozbiorowych albo w Polsce i wymyślić coś nowego związanego z filmem, zapoczątkować gałąź przemysłu: przenośny projektor – urodzony w Poznaniu Siegmund Lubin, dystrybucję – Warnerowie pochodzący z Krasnosielca, Max Fleischer z Krakowa – animacja …

Na nich się skupiłem, bo ludzi z polskimi korzeniami w branży filmowej są setki. Musieli też chcieć być uznawani za Polaków.

Louis B. Mayer, który urodził się w Mińsku Mazowieckim, pod rosyjskim zaborem, we wszystkich spisach ludności pisał Russia/Poland, nie musiał tego „Poland” dodawać. Bracia Schubertowie, którzy stworzyli teatr na Broadwayu, pisali Polland przez dwa „l”, bo nie umieli poprawnie.

Teraz pracuję nad Kaperem, mam 600 stron jego rozmów z archiwistką, z których dowiedziałem się, że z Fredem Zinnemannem, urodzonym w Rzeszowie, mówili do siebie „ty Polaku”. Albo Sam Spiegel, który w 1918 roku wybiera paszport polski, nie austriacki.

Billy Wilder zamęczał nas pytaniami o Suchą – dziś Suchą Beskidzką – z której pochodził, był dowcipny, opowiadał jakieś przygody na stacjach kolejowych między Lwowem a Wiedniem, podpieprzanie kelnerom napiwków w hotelu Royal, zarykiwaliśmy się ze śmiechu. Rozmawialiśmy po angielsku, ale często wrzucało się po polsku słowo, czasem całe zdanie, którego brakowało. Mówił śmiesznie po polsku, właściwie dukał, ale rozumiał.

Pytałeś, kim się czuje? Martinowi Pollackowi powiedział, że Galicjaninem.
– A mnie, że reżyserem. Omijał pewne tematy, ale tak jak inni czuł związki z Polską. Najlepszym dowodem jest afera z jego filmem „Stalag 17” z 1953 roku. Zainteresowali się nim dystrybutorzy z Niemiec, poprosili jednak Paramount o „drobną” zmianę – żeby szwarccharakter, szpicel w obozie jenieckim nie był Niemcem, tylko Polakiem. Amerykanie nie chcieli obrazić Niemców, wysłali w sprawie zmiany list do Wildera. I co zrobił Billy? Odpowiedział listem otwartym: „Jak wy śmiecie! Wymagacie czegoś takiego od człowieka, którego rodzina zginęła w Auschwitz? Jeśli nie odszczekacie publicznie, zrywam kontrakt”. I zerwał. Nie chciał Polski obrazić. Filmu nikt nie ruszył, ale wszedł na ekrany w Niemczech dopiero w 1960 roku.

Dlaczego robisz filmy?
– Dlatego że czuję potrzebę powiedzenia czegoś, co mnie gnębi, wścieka. Nie interesuje mnie komercja, praca wyłącznie z pobudek finansowych.

Film „Looking for Palladin” z Benem Gazzarą powstał, bo chciałem opowiedzieć, jak my tu, w Ameryce, zawiedliśmy jako rodzice, byliśmy egoistami, narcyzami, oddaliśmy wychowanie instytucjom. Młodzież, co obserwuje się wśród studentów, jest totalnie zagubiona. Miałem poczucie, że powinienem przeprosić, mimo że akurat mój syn uniknął kłopotów.

Film „The Politics of Cancer” był z kolei powiedzeniem „dziękuję” ludziom, którzy przez pięć lat pomagali, kiedy umierała na raka Elizabeth, moja poprzednia żona. To hołd dla zanikających u nas od czasów Reagana lojalności, przyjaźni, empatii, wrażliwości. „Farewell to my Country” (Pożegnanie z ojczyzną) to rozliczenie. Zaproponowała mi go Telewizja Polska na 30. rocznicę Marca, ale się wycofała. Skoro nie mogłem dla Polaków, zrobiłem dla Amerykanów.

Ten temat ich interesował?
– Kompletnie nic o nas nie wiedzieli. Dla nich życie żydowskie w Polsce skończyło się razem z Holocaustem. Sprawdziłem w bibliotece, że w „New York Timesie” od połowy 1967 do połowy 1968 roku było ponad 100 artykułów o Polsce. Ale nikt ich nie czytał.

To jest czas, w którym wszystko się kotłuje: Paryż się pali, ginie Robert Kennedy, Martin Luther King, protesty na Kent State University, zabicie studentów, bunty, pali się część Harlemu, wojska Paktu Warszawskiego wkraczają do Czechosłowacji. To, że w tym czasie z Polski wyrzuca się 30 tys. polskich Żydów, nikogo obchodzi. Nikt się nie spalił, nikt nikogo nie zabił, nie byliśmy wystarczająco dramatyczni. Polska czystka etniczna była pod radarem.


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com

 


Kristallnacht and Larry David: Too soon?

Kristallnacht and Larry David: Too soon?

Joshua Hammerman



Today is Kristallnacht plus 79 years, the end of the seventh decade since the Holocaust unofficially began with the Night of Broken Glass. With the completion of seven decades, has a threshold been passed where the Holocaust is no longer to be seen as “recent” and must now be considered exclusively to be in the past tense?

According to the Urban Dictionary, “too soon” is “a phrase used to respond to someone making a comment that was intended to be funny, but touches on subject matter that shouldn’t be joked about, usually because it was a recent event (being in the last decade or so).

When a joke is no longer considered “too soon,” we know that a threshold has been passed. That might be the best indicator that we’ve reached a different moment in the perception of an event.

It might always be “too soon” to joke about certain elements of the Holocaust. But the same thing might have been thought regarding the Lincoln assassination, until someone uttered, at some point in the 1950s, “But how did you like the show, Mrs. Lincoln?” Some say the joke came from a New Yorker cartoon, others say it was from a comedian like Tom Lehrer or Bob Newhart. Either way, we’re talking about nearly a century before it was not “too soon.”

With the Holocaust, that moment might have come last weekend, when Larry David went on Saturday Night Live and talked about the absurdity of coming up with good pickup lines at a concentration camp. The monologue was met with considerable shock from the Jewish community, even though it hardly is the first time the Holocaust had been a source of humor by Jews – but most of the prior jokes had been told at the expense of the perpetrators rather than the victims.

When I heard David’s quip, I recoiled at its insensitivity, instinctively saying to myself, “too soon.” But then I reflected for a moment about the shock I was feeling that this joke was “too soon.” Was it because survivors are still among us and that it actually is still “too soon?” Or did I gulp so hard at the realization that the “too soon” moment had just passed before my eyes. It is no longer “too soon” to usher the Holocaust into the realm of normalcy, to treat it as history, to begin to remold it, rethink it, and even play with it, and in doing so, to re-imagine the Judaism that the victims bequeathed to us.

In fact, Larry David’s monologue was just the most visible eruption of something that has been slowly boiling beneath the surface as a new generation of writers and artists has come of age. In Shalom Auslander’s angry, narcissistic, yet shockingly brilliant memoir “Foreskin’s Lament,” published a decade ago, in 2007, he describes the horrible way his parents inflicted guilt as “going Holocaust” on him, as in “Do you know how many Jews died at the hands of the Nazis so you can keep kosher?” The Holocaust itself becomes a character in the narrative: “Mr. Holocaust,” he calls it, the bearer of eternal Jewish trauma. Auslander is numbed by the naked bodies in the newsreel footage he watches at school assemblies. He struggles with the horror even as he trivializes it, out-Rothing even Philip Roth in his cynical detachment.

Similarly, in the documentary “Kike Like Me,” also released in 2007, Jamie Kastner takes us on a sophomoric, self-indulgent road trip through the Jewish world, culminating with a visit to Auschwitz. It is an infuriating yet revealing window into the YouTube generation at its most cynical and most shallow. Borat meets Buchenwald. Kastner, like Auslander, is simply one lost young Jew trying to figure out how this big Holocaust piece fits into the rest of the puzzle known as Jewish identity. It’s a big piece, but it’s just another piece. Even Larry David might have recoiled to read this bit of “humor” from David Deutch’s, as quoted in Heeb Magazine: “So I guess you don’t think the Holocaust is funny. But I gotta tell you, it killed them back in Poland.”

That’s shocking, but no less so than Mel Brooks’ “The Producers” was in 1967, when, for many, “Springtime for Hitler” came much “too soon.”

In the Torah, at the end of the seventh day, God rested. With the Holocaust, at the end of the seventh decade, the dead have rested. A bad joke was told by a Jewish comic and the world kept on spinning.

The Holocaust has receded far enough into history to begin its assimilation into the larger Jewish story. This process is inevitable and for the most part beneficial. When we lose a loved one, the grief eventually gives way to “normalcy” — but not normalcy as it was before the person died. Instead, a new equilibrium forms, an altered worldview, in which the story of that departed relative’s story becomes one with our own, imbuing our lives with added meaning.

The year 1648 was a dark one for Eastern European Jewry, as a Cossack revolt killed upwards of 100,000 Jews in Poland. Almost exactly 70 years later, the Baal Shem Tov introduced the Hasidism to Polish Jewry. In early Hasidic literature, his followers specifically drew a line from the ordeals of 1648 to their teacher’s career, asserting that this charismatic leader “awakened the people Israel from their long coma and brought them renewed joy in the nearness of God.” Seven decades was precisely when it was no longer “too soon.”

The folklore of the early Hasidic masters demonstrates that that the Cossack massacres were still very real to them, well over a century after they occurred. Those tales are filled with the pathos of illness and poverty and loss – but they took that sadness and transformed it into song. They could not succeed in doing that until a full generation had come and gone and few if any actual witnesses were left. Otherwise, to sing and dance, as they did all the time, would have been to sing and dance on someone’s fresh grave.

So, based on historical precedent, it makes perfect sense that after seven decades, the rabbinic equivalent of a lifetime, we can begin to envision new possibilities and remove ourselves, ever so slightly, from the traumas of the past, even if it’s done in bad taste.

Perhaps the realization that the Holocaust might be transitioning to becoming purely historical is what shocked us most of all about Larry David’s monologue. Perhaps then, for a new generation, such humor is no longer “too soon.”

What do you think, Mrs. Lincoln?


Joshua Hammerman Rockower Award-winning journalist, father, husband, son, friend, poodle-owner, Red Sox fan and rabbi of Temple Beth El in Stamford, CT


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com