Archive | March 2019

Królowe kosmetyków

Królowe kosmetyków

Marta Grzywacz


Pielęgnacja stóp, dłoni i włosów w nowojorskim salonie piękności Heleny Rubinstein na zdjęciu zrobionym we wrześniu 1943 r. Rubinstein i Elizabeth Arden ostro ze sobą konkurowały i bardzo się nie lubiły. Kiedy koń Elizabeth ugryzł ją w palec, Helena skomentowała: Jaka szkoda!… (Fot. Getty Images/FPM)

W epoce, gdy kobiety mogły być co najwyżej pielęgniarkami, pannami sklepowymi, pokojówkami lub sekretarkami, zbudowały imperia kosmetyczne i przez pół wieku dzierżyły w nich władzę absolutną. Przez prawie całe życie rywalizowały ze sobą, ale nigdy się nie spotkały

Helena Rubinstein niewątpliwie wyprzedziła Elizabeth Arden, kiedy jako pierwsza odeszła z tego świata. Na ostatnie pożegnanie w nowojorskim zakładzie pogrzebowym Campbella cesarzową piękna ubrano w kostium z brokatem od Yves’a Saint Laurenta i ulubione czarne perły. Makijaż zrobiła zmarłej chlebodawczyni najlepsza wizażystka z nowojorskiego salonu. Słynne perły zauważono jednak parę miesięcy później na szyi jednej z kuzynek Heleny podczas przyjęcia w Nowym Jorku – w czym więc ostatecznie pochowano Madame Rubinstein, pozostało tajemnicą. 

Półtora roku później w tym samym zakładzie pogrzebowym żegnano Elizabeth Arden. Ponieważ uwielbiała kolor różowy, pochowali ją w różowej sukni od Oscara de la Renty. Wizażysta z jej salonu Włoch Pablo był tak przerażony perspektywą robienia makijażu nieboszczce, że zwrócił się do adwokata. Gdy usłyszał, że nie straci pracy, bo kontrakt nie przewidywał malowania do trumny, odmówił tej ostatniej posługi. 

Lustereczko, powiedz przecie…

Odwieczne rywalki, które odeszły prawie w tym samym czasie, bardzo wiele łączyło. Obie urodziły się w drugiej połowie XIX wieku (Elizabeth w 1878 r., Helena była o osiem lat starsza) w biednych rodzinach. Obie były pracoholiczkami ze skłonnościami do wybuchów złości i tyranizowania podwładnych. 

Helena wyrzucała każdego, kto jej się nie spodobał – jeśli delikwent nie rozumiał polecenia, jego biurko wynoszono z pokoju. 

Elizabeth potrafiła doprowadzać do łez nawet mężczyzn, a etat w jej firmie nazywano spacerem przez drzwi obrotowe, bo pracę można było łatwo stracić, a potem – w zależności od humoru chlebodawczyni – odzyskać. 

Nie były zbyt ładne, ale uważały, że uroda to kwestia wysiłku i pieniędzy. – Każda kobieta ma prawo być piękna – mawiała Elizabeth, której atutem była szczupła figura. 

– Nie ma brzydkich kobiet, tylko leniwe – brzmiało hasło Heleny, która ze względu na nieposkromiony apetyt (wyjadała nawet resztki z talerzy znajomych) ciągle zmagała się z nadwagą. 

Obie były bardzo oszczędne – pracownicy Rubinstein często siedzieli w półmroku, bo szefowa chodziła i gasiła światło. Miała też zwyczaj zabierać z domu lunch w papierowej torebce, a potem przy biurku w apartamencie za miliony dolarów ogryzała udko kurczaka i dziwiła się, że pracownicy jedzą poza biurem. Madame, jak nazywano Rubinstein, z zasady nie dawała podwyżek. 

Arden, choć płaciła nieco lepiej, uważając, że szkolenie nowych pracowników może kosztować więcej, domagała się pracy na okrągło. Cierpiała na bezsenność i potrafiła w środku nocy wezwać kierownictwo na “naprawdę krótką pogawędkę” – w efekcie kadra chodziła notorycznie niewyspana. 

Poza pracą miały inne pasje – Elizabeth konie wyścigowe, Helena sztukę. Kolekcjonowała obrazy, rzeźby, sztukę afrykańską, nieruchomości i biżuterię, która była niemal jej obsesją. Kupowała wszystko: od drogich kamieni i pereł, po tanie odpustowe błyskotki. Pewnego dnia pod łóżkiem Rubinstein szefowa marketingu odkryła kartonowe pudło wypełnione skarbami, które posegregowała według alfabetu: a jak ametysty, d jak diamenty, r jak rubiny itd., a potem schowała w osobnych szufladach. – Jakaś ty mądra! – powiedziała pracownicy zachwycona Madame. 

Samotne

Obie, choć otoczone współpracownikami, znajomymi i – jak Rubinstein – rodziną, były samotne i żadna z nich nie spełniła się uczuciowo. 

Ich pierwsi mężowie ciężko pracowali, pomagając przy rozkręcaniu firm. Mąż Heleny Edward Titus, dziennikarz, który pisał dla niej znakomite teksty reklamowe, miał połowę udziałów w firmie. Natomiast Elizabeth oświadczyła narzeczonemu w dniu ślubu: firma jest moja, a ty tu tylko pracujesz. Thomas Jenkins Lewis, bankowiec, który zajął się sprzedażą hurtową, po rozwodzie został z niczym. O kolejnych mężach – za chwilę. 

Miss Arden – chciała, żeby ją tak tytułowano – nie miała dzieci i całe życie poświęciła firmie. Madame Rubinstein urodziła dwóch synów, ale obaj uważali, że firma ma dla niej znacznie większe znaczenie. 

Kłamliwa Helena

Helena miała zwyczaj mijania się z prawdą. – Urodziłam się w dzień Bożego Narodzenia 1872 r. w Krakowie, w dużym domu przy Rynku, nieopodal Uniwersytetu Jagiellońskiego – pisała w pamiętnikach. Nie w dużym domu, tylko w skromnej izbie przy Szerokiej 14, nie na Rynku, ale na krakowskim Kazimierzu, i nie obok Uniwersytetu, ale niedaleko starej żydowskiej łaźni. 

Bez skrępowania koloryzowała swoją przeszłość. – Matka była bardzo piękna – mawiała. W rzeczywistości Augusta Rubinstein była spracowaną i mało urodziwą kobietą, ale to ona przekonywała córki, że warto dbać o urodę, jeśli chce się być kochaną przez mężczyzn. 

Ojciec Heleny (a właściwie Chai) Natali Hercel Rubinstein miał wyłącznie córki. Chaja była najstarsza z ośmiu dziewcząt mających pomagać Natalemu w sklepie żelaznym przy ulicy Józefa, a potem wyjść za mąż za człowieka, którego wybierze ojciec. Chai przypadł mężczyzna mało atrakcyjny i dużo starszy, więc sprzeciwiła się małżeństwu. Ponieważ było to nie do pomyślenia w tradycyjnej żydowskiej rodzinie, Chaja opuściła dom. Nigdy więcej już nie zobaczyła ojca, z którym też się nie pogodziła. 

W 1892 r. wyjechała do rodziny w Wiedniu, a cztery lata później ruszyła do Australii. Na statku zmieniła imię – stała się Heleną Rubinstein. 

Wyprawa po złote runo

Wkrótce się okazało, że nienawidzi Coleraine, dwutysięcznej osady pionierów, gdzie pracowała w sklepie wuja, i niszczącego jej cerę słońca. Ale to tam odkryła powołanie. Zachwycone jej cerą sąsiadki domagały się, aby sprowadziła im z Polski krem, którego używała. Wuj ponoć się nie zgodził na import i sprzedaż kremu w swoim sklepie, więc obrażona Helena zaczęła pracować u aptekarza. 

Nie mogła trafić lepiej. Bardzo szybko się nauczyła, że podstawowym składnikiem jej cudownego kremu jest lanolina, czyli wyciąg z owczego łoju, którego w słynącej z hodowli owiec Australii nie brakowało. 

Nie jest do końca jasne, jak zdobyła pieniądze na produkcję kremu – po przeprowadzce do Mel- bourne podczas pracy w herbaciarni poznała Johna Thompsona, importera herbaty, który stał się jej mentorem i prawdopodobnie kochankiem. I być może z jego pomocą w 1903 r. otworzyła w Melbourne pierwszy salon i rozpoczęła produkcję kremu Valaze. Miała 31 lat. 

Ponieważ lanolina ma nieprzyjemny zapach, krem Valaze wzbogacano olejkami zapachowymi. Dzięki temu Helena odniosła pierwszy sukces.Valaze, specyfik doktora Lykusky’ego, najsławniejszego w Europie dermatologa, jest najlepszą odżywką dla skóry – głosiły reklamy. 

Doktor Lykusky był legendą stworzoną przez Helenę na użytek marketingu, natomiast jeden słoiczek kosztował równowartość tygodniowej pensji pracującej kobiety. 

Z Kanady pachnącej biedą

Kiedy w 1905 r. Helena wyruszyła do Europy, żeby zlustrować tamtejszy rynek kosmetyczny, jej przyszła rywalka przygotowywała się do opuszczenia szkoły w Toronto. 

Florence Nightingale Graham miała być pielęgniarką. Pochodziła z Woodbridge pod Toronto, gdzie kąpiel brało się w soboty wieczorem, żeby schludnie wyglądać na niedzielnym nabożeństwie. 

Florence i jej siostry myły głowę co cztery tygodnie, korzystając z tej samej wody, cerowały pończochy, a zapinane na guziki botki nosiły przez kilka lat. Być może dlatego największą wartością stały się dla Florence luksus i snobistyczna nowojorska socjeta, do której chciała należeć. W roku 1907, mając lat 29, zaczytująca się w romansach Kanadyjka bez wykształcenia wyjechała do Nowego Jorku i dostała pracę jako recepcjonistka w salonie kosmetycznym Eleanor Adair. 

W tym czasie i jeszcze wiele lat później kobieta z makijażem na twarzy mogła być przedstawicielką tylko jednej profesji. Damy z towarzystwa myły twarz mydłem, stosowały maseczki z płatków owsianych i mleka, a jedynym kosmetykiem upiększającym był puder ryżowy. 

Na to dziewicze pole wkroczyła Florence Graham marząca o firmie kosmetycznej. Po kilku latach pracy, najpierw ze wspólniczką, a potem samodzielnie, otworzyła salon piękności i przyjęła pseudonim Elizabeth Arden. Mówi się, że pierwsze pieniądze na ten cel pożyczyła od brata. Jej znakiem rozpoznawczym stały się czerwone drzwi, które prowadziły do każdego z salonów, i – podobnie jak u Rubinstein – wysokie ceny kosmetyków. 

Na początku Elizabeth robiła niemal wszystko sama, oszczędzała na sprzątaczce, a wieczorami własnoręcznie napełniała kremem o nazwie Wenecki słoiczki, które opatrywała nalepkami i obwiązywała różową wstążką. Dbała o wytworne opakowania. – Z jej opakowaniami i moją zawartością podbiłybyśmy świat – miała kiedyś powiedzieć Rubinstein. 

Kierowała swe produkty do kobiet, które miały być zwiewne, delikatne i dobrze urodzone. Kiedy jednak wpadała w szał, klęła jak szewc i zapominała o tym, że parę godzin wcześniej brała lekcje dykcji. 

Już po paru latach odniosła sukces i przeniosła salon na Piątą Aleję, najbardziej prestiżową ulicę Nowego Jorku. Siedem lat po Helenie również Elizabeth wyruszyła na Stary Kontynent, żeby szukać inspiracji. Brytyjska królowa Elżbieta, żona Jerzego VI i matka obecnej władczyni, będzie kiedyś jedną z klientek Elizabeth Arden. 

Madame Rubinstein także nie próżnowała. Zamieszkała w Paryżu, miała już filie salonów w pięciu krajach, a teraz zamierzała zdobyć Nowy Jork, czyli teren Miss Arden. Był rok 1915. W Europie trwała wojna, a w Nowym Jorku do batalii przygotowywały się koncerny Arden i Rubinstein. 

Zazdrość i kosmetyka

W nadchodzących latach 20. obie zaoferują nowatorskie zabiegi: dotlenianie skóry, głęboki masaż twarzy, peeling, depilację woskiem, sztuczną opaleniznę, badania przemiany materii, jogę, gimnastykę i ćwiczenia antystresowe. 

Hitem salonów Arden stała się diatremia, czyli podgrzewanie twarzy za pomocą prądu o niskim natężeniu, jako recepta na obwisłe mięśnie. 

Klientki Rubinstein uwielbiały jej masaże w paryskim salonie Maison de Beauté. – To nie był zwykły masaż, były tam pewne rzeczy ekstra – wspominała Helena. Te rzeczy ekstra to zapewne wibratory – na przełomie XIX i XX wieku lekarze zalecali ich stosowanie jako antidotum na damską histerię powodowaną – jak sądzono – napięciem seksualnym. 

Jeśli Rubinstein zatrudniała artystów, żeby jeszcze bardziej rozkręcić interes, Arden wykorzystywała imprezy sportowe, żeby nawiązać kontakt z bogatą klientelą. 

Kiedy Elizabeth otwierała salony gimnastyki i zachęcała do uprawiania jogi, Helena przywoziła z Niemiec przebój dietetyki, czyli tabletki odchudzające. Kiedy Arden otworzyła farmę piękności Maine Chance w stanie Maine, gdzie za 500 dolarów dziennie można było otrzymać pakiet zabiegów kosmetycznych, Rubinstein w tym czasie oferowała w swych salonach lekcje gracji i porady, jak się zachować w czasie rozmowy o pracę.

Były o siebie potwornie zazdrosne. Obie też obawiały się nowych, coraz mocniejszych firm kosmetycznych. Kiedy pojawił się Charles Revson, twórca firmy Revlon, Miss Arden z pogardą mówiła o nim per “ten człowiek”. Revson miał poczucie humoru i swój płyn po goleniu nazwał That Man, czyli Ten Człowiek. 

Prześcigały się w wymyślaniu nowych produktów, dzięki czemu o lata świetlne wyprzedzały konkurencję. To one wypuściły kremy nawilżające, odświeżające toniki, sypkie pudry i róże do policzków odpowiednie do karnacji, ołówki do brwi, cienie w kamieniu i szminki do ust w metalowym etui na wzór łuski do naboju. Rubinstein jako pierwsza wprowadziła na rynek wodoodporny tusz do rzęs i kremy hormonalne. 

Przeżyć mężów…

W czasie I wojny światowej Helena Rubinstein porzuciła męża – Edward Titus był intelektualistą, podziwiał ludzi wykształconych i uwielbiał seksowne kobiety. Żonę, która nie była ani wykształcona, ani seksowna, cenił, lecz jej nie pożądał. Helena leczyła frustrację zakupami, ale nie umiała znosić zdrad męża. Rozstali się, choć formalnie ich małżeństwo trwało jeszcze wiele lat, a Helena wyszła w końcu za gruzińskiego księcia Artchila Guriellego-Thkonia. Przeżyła go, choć był młodszy o 25 lat. 

Thomas Jenkins Lewis wydawał się znakomitym kandydatem na męża Arden – był uroczy i świetnie tańczył, a Elizabeth uwielbiała taniec. No i jako ekonomista wiedział, jaka jest wartość jej firmy. Ich ślub w 1915 r. nie zakończył się hucznym przyjęciem, bo panna młoda zaraz udała się do pracy i spędziła w salonie resztę popołudnia. Małżeństwo z powodu licznych zdrad Lewisa nie przetrwało. 

…i Wielki Kryzys

Obie natomiast przetrwały Wielki Kryzys, który wybuchł w 1929 r., a nawet wyszły z niego zwycięsko. Tuż przed krachem na giełdzie Helena za ogromne pieniądze sprzedała akcje swej nowojorskiej filii bankowi Lehman Brothers. Bankowcy obniżyli ceny jej produktów, co nie miało sensu, bo mniej zarabiających klientek i tak nie było na nie stać. Świetnie wiedziała to Arden, która ani na moment nie spuściła z tonu, a bogate klientki w Ameryce i Europie nadal zasilały jej kasę. Nie mogąc patrzeć na to, co Lehman Brothers zrobił z jej firmą, Helena po kilku latach odkupiła akcje. Za dużo mniejszą kwotę. 

Imperia kontratakują

W 1938 r. walka pomiędzy Arden i Rubinstein wkroczyła w najostrzejszą fazę. Arden zwerbowała głównego menedżera rywalki Harry’ego Johnsona i jego 12 współpracowników. Wściekła Rubinstein poczekała z zemstą, aż do pracy mógł wrócić Thomas Jenkins, były mąż Arden – temu znakomitemu szefowi sprzedaży klauzula rozwodowa zabraniała pracy u konkurencji przez pięć lat. Rubinstein zatrudniła go z dziką satysfakcją. 

Arden musiała wyrównać rachunki i też znalazła sobie nowego męża. Także księcia, Rosjanina Michaela Evanoffa, i chwaliła się, że “jej Michael” ma lepszy rodowód niż Gurielli Heleny. Kazała się tytułować księżną. To małżeństwo zakończyło się już po kilku miesiącach, bo Evanoff okazał się utracjuszem i homoseksualistą. I nie był księciem! 

Znowu wojna

II wojnę światową obie spędziły w Nowym Jorku. Rubinstein pomagała żołnierzom walczącym na pustyniach, dostarczając im płyn do zmywania twarzy, krem przeciw oparzeniom i podkład do kamuflażu. Arden oferowała czerwoną szminkę o nazwie Montezuma Red, bo taki kolor miały wypustki na kobiecych mundurach, a w jej londyńskim laboratorium powstał krem na poparzenia i rany. 

Obie wspomagały Czerwony Krzyż – Rubinstein oddział w Polsce, a Arden w Wielkiej Brytanii. Mimo wysiłków Helenie nie udało się uratować z Holocaustu wielu krewnych, a jej paryskie mieszkanie zdewastowali Niemcy. 

Siostrę Arden Gladys, która w Paryżu prowadziła jej firmę, Niemcy oskarżyli o szpiegostwo i wywieźli do Ravensbrück. Jak później opowiadała, przy życiu utrzymywało ją uprawianie gimnastyki. 

Starsze panie nie rezygnują

W latach 50. starzejące się władczynie imperiów piękna traciły też słynny instynkt reklamowy. Rubinstein, nie dostrzegając potencjału telewizji, odrzuciła propozycję poprowadzenia programu, którą przyjął… “ten człowiek”, czyli Charles Revson. To on zrobił show “Pytanie za 64 tysiące dolarów”, przeciągając na stronę firmy Revlon tysiące kobiet. 

Na scenie pojawili się już nowi bohaterowie, którzy powoli przejmowali stery: wspomniany Revson i Max Factor, czyli pochodzący z Łodzi Maksymilian Faktorowicz. 

W maju 1964 r. Helena leżała w sypialni na ogromnym łożu w kształcie sań z przezroczystego pleksi, gdy zaatakowali ją włamywacze. Nawrzeszczała na nich: Jestem stara i nie boję się śmierci. Możecie mnie zabić, ale nie okraść. Złodzieje w pośpiechu zabrali tylko 200 dolarów. 

Wydawało się, że 92-letnia Madame ma jeszcze sporo siły – wciąż potrafiła dyktować sekretarkom 64 listy dziennie. Umarła niespodziewanie na wylew, którego doznała 1 kwietnia 1965 r. w swojej fabryce na Long Island. 

Majątek wart 100 mln dolarów podzieliła między krewnych, ale nikt nie dostał gotówki – stworzyła fundusz powierniczy, zmuszając wszystkich do pracy, którą uważała za eliksir młodości. Po latach firma HR przeszła w ręce L’Oréal. 

Elizabeth Arden przeżyła rywalkę o kilkanaście miesięcy. Zmarła 18 października 1966 r. po udarze, a spadkobiercom zostawiła ogromny kłopot w postaci niezapłaconych podatków. Jej firma także zmieniła właściciela – przejął ją koncern Unilever, który w pierwszej kolejności zamknął salony Miss Arden. Kto miałby zdrowie, żeby w wielkiej korporacji dbać o pojedynczych klientów. 

Na pogrzebie Miss Arden pojawiła się kobieta, z której twarzy ponoć nie schodził uśmiech. Była to Estée Lauder, kolejna królowa kosmetyków.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Possibly the Darkest Date in Jewish History

March 31st: Possibly the Darkest Date in Jewish History

Ashley Perry


Most Jews around the world are completely unaware of the significance of this date.

However, on the 31st March 1492 the Alhambra Decree, the Edict of Expulsion from Spain, was signed by the joint Catholic Monarchs of Spain (Isabella I of Castile and Ferdinand II of Aragon) ordering the expulsion of practicing Jews from the Kingdoms of Castile and Aragon and its territories and possessions by 31 July, of that year.

Thus with a stroke of the pen, the Catholic Monarchs, egged on by the rabidly anti-Jewish clergy, put an end to the largest and most distinguished Jewish community in the world.

Spanish Jewry as a community was unprecedented in the annals of time and Jewish history, and, it could be argued, framed Judaism, the Jewish People and their treatment by others for many centuries.

Many, like Rabbi Moses de Leon, redactor of The Zohar, and the famous Don Isaac Abrabanel, claimed that the Jews of Spain were descended from the noble families of Jerusalem from the time of the First Temple destruction. Abrabanel suggested that the name Ṭulayṭulah (Toledo) was given to the city by its first Jewish inhabitants and surmises that the name may have meant טלטול (wandering), on account of their wandering from Jerusalem.

Regardless of whether this is fact or fiction; we see the first definitive references to a Jewish presence in Spain during the Roman period.

Until the adoption of Christianity, relations between Jews and non-Jews on the Iberian Peninsula were good.

However, from the earliest part of the Fourth Century CE, the Synod of Elvira, an ecclesiastical synod held at Elvira in the Roman province of Hispania Baetica, now Granada in southern Spain, defined what would become a precedent across Europe by ostracizing the Jewish community from many areas of public life.

A few hundred years later, during 613 CE, in what was to be another precedent, the Visigoths, who had adopted Catholicism, forcibly converted 90,000 Jews. However, like their later descendants, most of them continued to adhere to Judaism in secret and were able to formally return to Judaism under a more tolerant reign.

With the conquest and occupation of Spain by the Moors led by Tariq ibn Ziyad in 711, the lives of the Sephardim changed dramatically. For the most part, the invasion of the Moors was welcomed by the Jews of Iberia. As a result of the relative tolerance the Arab invaders demonstrated towards the Jewish community, regulated under the restrictive dhimmi status, many from all over the Jewish world came to Spain, making it the largest community in the world and some maintaining that almost 90% of all Jews at one point lived on the Iberian Peninsular.

However, in the 12th Century once again the Jews of Spain were forcibly converted en masse, this time to Islam by the Almohads. There is dispute amongst scholars as to whether the famous Jewish philosopher Maimonides converted to Islam in order to freely escape from Almohad territory, and then returned openly to Judaism in either the Levant or in Egypt.

Subsequently, Maimonides wrote a book on apostasy wherein he advocated accepting forced conversion rather than suffer martyrdom, which is still used as a guide for the treatment of Anousim today.

When the Catholic armies started to reclaim territories of Spain, Jews were stuck between a rock and a hard place, between two great religions and civilizations fighting for vital territory, both of whom had shown devastatingly ill will towards the Jewish minorities in towns and cities under their rule.

On March 15, 1391, anti-Jewish rioting broke out in Seville, Spain, initiating a cycle of violence and open hatred toward the Jews of Castile that culminated a century later in the Inquisition. The rioting in Seville spread to other parts of Spain – to Castile, Aragon and Catalonia, followed by the island of Majorca. Murderous rioting continued for many months.

The significance of the 1391 rioting went far beyond the massive toll in life and property. It began a wave of forced conversions of Jews, estimates of which range between tens of thousands and 200,000 individuals – up to half of the country’s Jews.

This split the community in two, a split in the Jewish world that is only now in the 21st Century beginning to be ameliorated somewhat with the return of Anousim (lit. ‘the forced ones’) and crypto-Jews (Jews who kept Judaism in secret out of fear of repercussions) to the Jewish fold.

The two communities, Jews and Anousim, lived side by side and on many occasions maintained communal and personal life and interrelations as before.

In fact, the purported reason for the decree signed on March 31st 1492 was to rid the Kingdom of the influence of the Jewish community on the Anousim who they had hoped, unsuccessfully, would become good Christians.

The Jews who managed to flee from Spain created, or at least bolstered, many of the great historic Jewish communities, whether in Israel, North Africa, Northern Europe, the Middle East, the Balkans and other parts of the Ottoman Empire, most notably in today’s Turkey. Lesser known is the fact that many Sephardim fled into the European interior to places like Poland and Germany and after a relatively short integration became Ashkenazim.

However, the majority fled to Portugal where tens if not hundreds of thousands would be forcibly converted five years later and create an even larger amount of Anousim.

This seminal event left an indelible mark, perhaps like no other, on Jewish history. The Expulsion set off chains of events that helped shape Jewish history: Shabtai Zvi, Hassidism, Kabbala, the Haskala, Zionism and the first Jewish communities in the US and the UK, to name but a few.

Moreover, it also had an effect on world history as the date of the Expulsion was also the date that Christopher Columbus set sail to discover a western route to the Indies and subsequently discovered the ‘New World’. In fact, Columbus’ diary records the cataclysmic events of the Expulsion and we know that many of his fellow travelers were Anousim fleeing The Inquisition.

In 1992, at a ceremony marking the 500th anniversary of the Edict of Expulsion, Spain’s King Juan Carlos prayed alongside Israeli president Chaim Herzog and members of the Jewish community in the Beth Yaacov Synagogue in Madrid. The King said: ‘Sepharad (the Hebrew name for Spain) is no longer nostalgia, but a place where Jews should not be told to feel as if at home [a customary greeting to guests in Spain], because Hispano-Jews are at home in Spain.”

Thus, Spain finally and officially recognized the suffering of the Jews that occurred on that day 500 years prior. Last year, Spain went a step further and granted the right of citizenship to people, like this author, whose ancestors were expelled from Spain.

However, the Jewish People have never really come to terms with the significance of this date.

Although many commemorate the date of physical expulsion on Tisha B’Av, because it fell on that day in the Hebrew calendar, it is just one of many events we solemnly remember on our national day of mourning.

Nevertheless, March 31st should be properly remembered as a day of infamy, perhaps incomparable in its psychological effect on world Jewry like no other.

Moreover, we should use this date and as a people consider how to go beyond mere commemoration. This date was, before anything else, about dividing our people between those who were forcibly converted and those who were fortunately not.

The descendants of forcibly converted Jews of Spain and Portugal, numbering as many as 100 million around the world, are now seeking to reconnect with our people in numerous ways.

At Reconectar, we are creating a solution to a problem which began over 500 years ago by reconnecting our people in non-coercive, highly sophisticated and individualized way.

We call on the Jewish world to use this date as a springboard to help us correct an historic wrong and help Anousim who wish it, to reconnect with Israel and the Jewish world. Signing-up to our system will allow Jews to help both online and offline.

On March 31st 1492 it was decided that our people should be forcibly separated and disconnected, let this March 31st, 524 years later, be the beginning of the time when we reconnect our people and mitigate the effects of one of the darkest dates of Jewish history.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Five rockets fired from Gaza strip into Israel: Report

Five rockets fired from Gaza strip into Israel: Report

   Fox News



This as thousands of Palestinians continue to protest at the Israel border. Trey Yingst reports.

FOX News operates the FOX News Channel (FNC), FOX Business Network (FBN), FOX News Radio, FOX News Headlines 24/7, FOXNews.com and the direct-to-consumer streaming service, FOX Nation. FOX News also produces FOX News Sunday on FOX Broadcasting Company and FOX News Edge. A top five-cable network, FNC has been the most watched news channel in the country for 17 consecutive years. According to a 2018 Research Intelligencer study by Brand Keys, FOX News ranks as the second most trusted television brand in the country. Additionally, a Suffolk University/USA Today survey states Fox News is the most trusted source for television news or commentary in the country, while a 2017 Gallup/Knight Foundation survey found that among Americans who could name an objective news source, FOX News is the top-cited outlet. FNC is available in nearly 90 million homes and dominates the cable news landscape while routinely notching the top ten programs in the genre.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Polski Marzec

Polski Marzec

MAGDALENA WÓJCIK


KOLEGA, WYJEŻDŻAJĄC, ZAPROPONOWAŁ, ŻE MNIE ZE SOBĄ WEŹMIE, BO „WALCZYŁAM ZA ŻYDÓW”. OBRUSZYŁO MNIE TO I ODPOWIEDZIAŁAM: NIE WALCZYŁAM ZA ŻADNYCH ŻYDÓW, WALCZYŁAM O WOLNOŚĆ!

ROZMOWA Z TERESĄ BOGUCKĄ – PISARKĄ, DZIENNIKARKĄ, DZIAŁACZKĄ OPOZYCJI DEMOKRATYCZNEJ W OKRESIE PRL.

Magdalena Wójcik: W wielu publikacjach historia Marca rozpoczyna się od wojny sześciodniowej.

Teresa Bogucka: A może raczej zaczęła się od praskiej wiosny? Czesi i Słowacy zaczęli wydobywać się ze stalinizmu 10 lat po nas. W latach 60. coraz śmielej odzywały się środowiska inteligenckie, głównie pisarze i studenci. Pod tym naciskiem partia komunistyczna wszczęła nieśmiałe reformy, które stały się szczeliną w tamie i ta zaczęła pękać. Społeczeństwo poczuło się podmiotem, wydzierało władzy coraz więcej wolności, a pierwszy sekretarz, Alexander Dubček, cofał się przed tym entuzjastycznym naporem i zaczął obiecywać „socjalizm z ludzką twarzą”.

W Polsce też narastał opór przed dławieniem półwolności wywalczonej w 1956 roku. Najbardziej widoczny był w sferze kultury i na uczelniach. Na Uniwersytecie Warszawskim uformowało się dyskutujące środowisko, które zaczęło od zakazanych lektur, ale szybko przeszło do publicznego poruszania niedozwolonych tematów, do rozrzucania ulotek, jawnego sprzeciwu. Już sam fakt, że skupiło się wokół wypuszczonych z więzienia Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, był wrogą demonstracją. W komunizmie od skazanych przez władze należało się odcinać. W dodatku uczelnia opierała się naciskom, żeby Komandosów spacyfikować. Chyba trzy razy Adamowi Michnikowi i innym robiono dyscyplinarki, ale profesura się opierała. Zawieszała, ale nie wyrzucała.

Do tego w PZPR zaczęły się tarcia pokoleniowe, frakcyjne, pojawiła się grupa partyzancko-nacjonalistyczna. Czyli partia za południową granicą się rozłaziła, PZPR wyraźnie trzeszczał, a na to najlepsza czystka.

W tej sytuacji wojna sześciodniowa, w której Arabowie wspierani przez ZSRR ponieśli druzgocącą klęskę, stworzyła ponętną sytuację. Rosja zarządziła, by kraje satelickie obraziły się na Izrael i zerwały z nim stosunki. PRL poszedł dalej, bo dołożył do tego „antysyjonizm”, który zaczął zwalczać, ale tylko wewnątrz nomenklatury. Odbywała się wymiana kadr, aparat tym żył, ale póki co nie było decyzji, by wylało się to na zewnątrz.

Jak czuliście się, gdy zaczęliście organizować wiece i protesty?

Środowisko Komandosów powstawało z różnych grup przez jakieś trzy lata i dobrze nam było w tej, do pewnego stopnia, enklawie wolności. Na zewnątrz ludzie musieli się pilnować, uważać, co mówią – a my nie. Uniwersytet trochę nas powściągał, jednak w gruncie rzeczy osłaniał. Ale rodzice, bez względu na przynależność, ostrzegali: nic nie zwojujecie, połamiecie sobie życie, nie skończycie studiów, z tą władzą się nie wygra… A myśmy nie chcieli tego przyjąć, bo uznaliśmy w młodym zarozumialstwie, że to już inny etap historii, teraz czas na poszerzanie granic wolności, jak w Pradze. Chcieliśmy to koło historii popychać i na pochodzie 1 maja 1968 planowaliśmy wykrzyczeć władzy „Cała Polska czeka na swego Dubčeka”.

Nie baliście się? Zwłaszcza po Czerwcu ‘56?

W 1956 mieliśmy po 10 lat, niektórzy z nas przeżywali tamte niezwykłe emocje, inni znali je z roczników „Po prostu” przechowywanych w inteligenckich domach. Strzelanie do robotników w Czerwcu ‘56 było zbrodnią, po której skończył się stalinizm. Odwoływaliśmy się do Października ‘56, który zmienił Polskę – była już bez więźniów, bez kołchozów, bez nieustannego terroru tropiącego wrogość, bez radzieckich obowiązujących wzorców, ze swobodami w nauce i kulturze. Gomułka był wtedy kochany przez miliony i obiecywał taką właśnie „polską drogę do socjalizmu”. Ale jak okrzepł, to obcinał te swobody po kawałku i jak myśmy dorośli, to został z nich ogryzek, a do tego doszła jeszcze szara bieda. Znajomy rodziców, któremu tłumaczyłam, że chcemy powrotu do przyrzeczeń Października, powiedział, że o ile rozumie, to chcemy, żeby w wyniku naszych wystąpień PZPR złapał się za głowę i powrócił na „polską drogę”. Mało powiedzieć, że byłam dotknięta.

Potem były Dziady.

To był doskonały spektakl. Powstał dla uczczenia rewolucji październikowej (pewnie był to manewr osłaniający przed cenzurą), ponoć ambasadzie radzieckiej się podobał, ale władze polskie marudziły, że zbyt religiancki. Po czym rozeszła się wieść, że zostanie zdjęty. Zwykle zdejmowano, co tam chciano, bez zapowiedzi, więc sprawa zalatywała prowokacją. Ale nie mogliśmy pozwolić, żeby coś tak skandalicznego odbyło się w Polsce bez sprzeciwu. Zaczęliśmy zbierać podpisy pod protestem (ponad 3000 podpisów, to było jak na PRL bardzo dużo) i postanowiliśmy pójść na ostatnie przedstawienie.

Po spektaklu był wiec?

Wiec to może za duże słowo, bo powstał pewien dysonans. Sala w teatrze była pełna. Przyjechały szkoły spoza Warszawy, jakieś bohaterskie nauczycielki, które się wdarły z dziećmi i siedziały na schodach obok mnie. Owacje, entuzjazm, skandowanie „Niepodległość bez cenzury”. Po czym wychodzimy, wyciągamy transparent „Żądamy dalszych przedstawień” – i jesteśmy zupełnie sami. Nikt się do nas nie dołącza. Tylko znajomi, jest nas może kilkadziesiąt osób. Stoimy. Ciemno, zimno, śnieg, coś trzeba zrobić. Jacek Kuroń mawiał, że każde wydarzenie publiczne zacząć bardzo łatwo, skończyć jest o wiele trudniej. Postanowiliśmy więc złożyć transparent pod pomnikiem Mickiewicza i pustymi ulicami przeszliśmy na Krakowskie Przedmieście. Pamiętam naszą dyskusję: no dobrze, ale będziemy po trawniku chodzić? Byliśmy strasznymi legalistami. W końcu Janek Lityński z kimś jeszcze przeleźli przez barierę, przez zasypany śniegiem trawnik i położyli transparent pod pomnikiem. Andrzej Seweryn z jakiegoś murku ogłosił, że zakończyliśmy demonstrację. Chcieliśmy ruszyć do domów, ale wtedy milicjanci zaczęli nas wyłapywać. Część wylądowała na komendzie na Wilczej, co zdaniem niektórych z nas było świetnym zakończeniem tej manifestacji. Ja się nie załapałam. Może i było to świetne zakończenie, ale następnego dnia trzeba było zbierać pieniądze na grzywny.

Za przekazanie informacji o tych zdarzeniach dziennikarzowi francuskiego „Le Monde” relegowano ze studiów Adama Michnika i Henryka Szlajfera.

Relacje Polski Ludowej z Zachodem były dziwaczne. Z jednej strony władza pragnęła pokazać, że jesteśmy normalnym krajem z kwitnącą gospodarką i kulturą, z drugiej jednak wszelkie niekontrolowane kontakty mieszkańców PRL z Zachodem ocierały się o zdradę, a przekazanie informacji było oczernianiem ojczyzny i wręcz szpiegostwem.

Na początek postanowiono obu informatorów usunąć ze studiów. Wyrzucił ich, choć nie miał do tego prawa, sam minister oświaty i szkolnictwa wyższego, Henryk Jabłoński, późniejszy Przewodniczący Rady Państwa. Jeszcze funkcjonowała pewna autonomia uniwersytetów wywalczona w 1956.

Chcieliśmy nielegalność decyzji podnieść na otwartym zebraniu partyjnym 6 marca, myśląc, że nasze głosy doprowadzą do jej unieważnienia. Nie udało się, więc na 8 marca zaplanowaliśmy wiec. Szczegóły omawialiśmy w mieszkaniu Jakuba Karpińskiego i to, co się tam wydarzyło, jest znamienne. Jacek Kuroń w którymś momencie powiedział coś takiego: „musimy brać pod uwagę kontekst, że ta władza jest obecnie antysemicka. Wiem, że to jest nie w porządku, ale ze względu na to, że chcemy się przebić do szerszej opinii, to może lepiej by było, żeby głos zabrał ktoś, komu nie można zarzucić, że ma żydowskie pochodzenie. Jest to przykre, ale musimy to rozważyć”. Zgłosił się Mirek Sawicki i po chwili Irena Lasota. Zgodziliśmy się na to, w ogóle nie pamiętając, kto jest kto, ponieważ było nam to najgłębiej obce, Jackowi też. Ktoś mu pewnie doradził, może jakiś dawny towarzysz, żeby na te kwestie pochodzenia zwrócić uwagę. Ostrzeżenia sprawdziły się, bo potem Gomułka wydziwiał na temat pochodzenia Ireny Lasoty, a przy Mirku Sawickim się zakrztusił i wydukał „jeden z naszych”.

Jak wyglądała organizacja tych wieców?

Myśmy wówczas mieli przydzielone rozmaite role. Ja miałam odpowiadać za to, żeby studenci nie ulegli prowokacji, chodziło o członków ZMS z naszego wydziału. Oraz, w razie czego, wskazać drogi ucieczki. Poprzedniego dnia poszłam z Andrzejem Celińskim sprawdzać, jak zmykać przez skarpę. Ale plany się pokrzyżowały, bo większość kolegów wyłapali rano. Z Ireną Lasotą przyszłyśmy ósmego marca około 9 rano na Uniwersytet, czaiłyśmy się na kampusie, żeby ona o dwunastej mogła wleźć na murek pod Wydziałem Historii. Najpierw wiec miał się odbyć przy murku, bo tam w ‘66 odbyła się już jedna demonstracja, więc wydawał nam się sprawdzony. Ale okazało się, że murek był już obstawiony przez ZMS. Przepchnęłyśmy się do ławki przed Biblioteką Uniwersytecką, Irena i Mirek wygłosili, co mieli do wygłoszenia, to była chyba rezolucja w sprawie Dziadów i wyrzuconych. Wtedy ZMS zaczął na nas napierać, skandując „Rozrabiacze precz z uczelni”.  Henryk zasłonił mnie przed jakimś rozochoconym towarzyszem.

Ilu was było?

Za pięć dwunasta nie było nikogo, byliśmy dość zdenerwowani. Ale dwie minuty później studenci zaczęli wychodzić z różnych budynków i plac wypełnił się ludźmi. Udało się. Jak na presję komunistyczną, było nas nadspodziewanie dużo.

Później pojawił się aktyw robotniczy uzbrojony w pałki milicyjne. Poszliśmy więc na skargę pod rektorat. Rektor Zygmunt Rybicki wyszedł obwieszony insygniami i nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Żądał spokoju, mówił, że większość chce się uczyć. Ale w którymś momencie zwrócił się do tego aktywu i powiedział: „Dziękuję wam, towarzysze!”. Tłum zahuczał z oburzeniem, a rektor wycofał się pod pretekstem spotkania z naszą delegacją. Była w niej Jadwiga Staniszkis, Marcin Król i ktoś jeszcze. Ale co z tego spotkania wynikło, nie miało znaczenia, bo studenci zaczęli się rozchodzić i wtedy wpadło ORMO. Uciekłam do gmachu rektoratu i widziałam z balkonu, jak biją. Jakieś zakrwawione osoby biegały, ktoś leżał.

Co się działo później?

Najważniejsze było to, co działo się następnego dnia, w sobotę, kiedy zwykle na wydziałach były pustki. Przenocowałam u znajomych i poszłam na Uniwersytet, gdzie tym razem były tłumy. Studenci przyszli na wszystkie wydziały, by zaprotestować przeciwko biciu. Później objęło to Akademię Sztuk Pięknych, następnie Politechnikę, w końcu całą Polskę. Tym, co nas wszystkich łączyło, był sprzeciw: najpierw wobec przemocy, a później wobec kłamstwa, bo nagle wszystkie media zaczęły krzyczeć, że to wichrzyciele, rozrabiacze, czyjeś tam „resortowe” dzieci.

Powstała na UW przestrzeń wolności – w demokratycznych wyborach wybrano komitety studenckie. Ich skład był zmienny, bo co raz kogoś aresztowano. Byłam w nim prawie do końca. Studenci na wiecach żądali od nas radykalizmu, a rektorzy chcieli ocalić substancję, jak wtedy mówiono. Rektor wzywał nas i mówił, że jest szansa, żeby nie zamknęli Uniwersytetu i nie wywalili nas wszystkich ze studiów, a zwłaszcza tych, którzy nie są niczemu winni, bo jedynie ślepo nam, organizatorom, uwierzyli. Ale trzeba było napisać, że odcinamy się od Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, którzy siedzieli od 8 marca. Była chwila zawahania, ale zdecydowaliśmy, że tego nie zrobimy.

W proteście na pewno pomógł fakt, że w latach 60. władza nie była lubiana.

Byliśmy przekonani, że była wręcz nienawidzona. Panowała bieda, niczego nie można było dostać w sklepach. Wydłużały się kolejki, było szaro i smutno. Na wsi chyba jeszcze gorzej – wszystkiego brakowało, skąpe środki produkcji przydzielali urzędnicy, osiemnasty rok trwały dostawy obowiązkowe, a do tego znowu próbowano rolników przymusić do uspółdzielczenia. Swobody w nauce i kulturze były stale ograniczane. Dociskano śrubę.Władzy nie wierzono i wszystko, co proponowała, traktowano podejrzliwie: znów coś przeciw ludziom.

I władza zaoferowała antysyjonizm.

Po wojnie sześciodniowej nie spotkałam się, poza propagandą, z wrogością wobec Izraelczyków. Ci, którzy mieli dostęp do prawdziwych informacji, uważali, że Izrael musiał się bronić przed agresją państw arabskich popieranych przez ZSRR i dobrze, że wygrał. W uproszczonej wersji brzmiało to „nasi Żydzi dokopali ich Arabom”. Ludzie lubią tych, którzy zwyciężają, a na dodatek nie udało się Rosji, co za radość. Bo trzeba pamiętać, że ZSRR był wtedy w ideologicznym natarciu. Kraj po kraju ulegał pokusie centralizmu, socjalizmu itp. Afryka, Azja, Ameryka Południowa – wszędzie tam były liczne uzależnione kraje, co chwila przybywał kolejny. Powszechna zatem niechęć do Rosji i PZPR zdawała się być szansą na nacisk, wobec którego ustąpią choćby w jakichś wycinkach. Wydawało się, że ten system wygra, przepędzimy w nim całe życie, więc jak imperium potknęło się o bardzo mały kraj – było to coś jak błysk nadziei.

Kiedy antysemicka narracja zaczęła dominować?

11 marca ukazał się w „Słowie powszechnym” artykuł objaśniający tło wiecu – był tam spisek Izraela z Niemcami Zachodnimi przeciwko Polsce w celu obarczenia nas winą za zamordowanie 6 milionów Żydów, było o ludziach pochodzenia żydowskiego odpowiedzialnych za stalinizm, którzy znowu, tak jak w 1956 roku, próbują wrócić do władzy i odsunąć polskich patriotów. I tak antysyjonizm, służący do porachunków wewnątrz aparatu władzy, dostał się między zwykłych ludzi. Jak Polska długa i szeroka gazety, radio i ludzie gromadzeni na masówkach i zebraniach zakładowych protestowali przeciwko syjonistom.

Dwa tygodnie spędziłam na Uniwersytecie w czymś na kształt republiki studenckiej: zebrania, wiece, strajk okupacyjny. Dało się tam nie dopuścić do dzielenia ludzi na Żydów i nie-Żydów i nie było to trudne. Przeważała wzajemna solidarność, klimat braterstwa na barykadzie. I wiara, że tak jest w całej Polsce.

Prosto z tego wolnego Uniwersytetu wylądowałam w więzieniu. Na pierwszym przesłuchaniu ubek zapytał: „I po co się było wdawać w sprawy z tymi Żydami?”. Potem dowiedziałam się, że niektórych z nas pytano, po co się mieszają w nasze polskie sprawy.

W więzieniu była pani do sierpnia.

Gdy stamtąd wyszłam, najpierw w pełni zobaczyłam strach, w którym wszyscy żyli, a potem całą grozę tego rozszalałego antysemityzmu, który już zdążył zejść do parteru, do zwykłych ludzi. Słyszało się różne okropne opowieści, na przykład że ktoś wypatrzył mieszkanie, które mu się spodobało, więc zaczął prześladować lokatorów, żeby wyjechali. Że na zebraniach, na których wskazywano ludzi do zaszczuwania, nikt nie stawał w ich obronie. Byłam u znajomych pakujących się do podróży, kiedy przyszło małżeństwo mające przejąć ich mieszkanie, żeby sprawdzić, czy nie niszczą wyposażenia. Ludzi uznanych za Żydów wyrzucała władza, ale wspomagali ją poniżaniem, presją, milczeniem i chciwością koledzy, znajomi, sąsiedzi. Choć udział w podziale „mienia pożydowskiego”, bo to pojęcie wróciło, mieli zapewne tylko partyjni. Chcieliśmy wierzyć, że to incydenty, odosobnione, szerzej nieakceptowane. Może była to potrzeba upewniania się, że marcowy zryw wyrażał szersze społeczne dążenia. Bo wokół panował przytłaczający strach i beznadzieja, jedni przyjaciele siedzieli nadal, inni wyjeżdżali, a polskie wojsko wzięło udział w najeździe na Czechosłowację. Nie zostało nic z wcześniejszych marzeń o wolności.

Poza wyjazdem?

Wtedy nie przyszło mi do głowy, że wyjazd jest wybieraniem wolności, był wypędzeniem.

Ze środowiska aktywnych Komandosów na emigrację zdecydowało się jednak niewiele osób, a ci, którzy wyjechali, byli później naszym zachodnim zapleczem. Działalność KOR-u bez ich pomocy nie byłaby w ogóle możliwa. Emigracja nas nie podzieliła.

Jak wyglądała oficjalna narracja o Marcu przez resztę PRL?

Partia miała monopol przekazu i stosowne środki przymusu, więc co pewien czas zarządzała, że czegoś nie było. I tak jak nie było paktu Ribbentrop-Mołotow, jak nie było Października ‘56, tak odwołano Marzec. Ale istniała też wersja wewnątrzpartyjna, w razie czego gotowa do użycia. Można ją było znaleźć w dziełach reżimowych – jak mawiano – twórców, którym pozwalano przypominać, co w tej sprawie obowiązuje. To był na przykład Teatr Eref-66 Ryszarda Filipskiego lub powieści Romana Bratnego. Dostawali pozwolenie na prezentowanie takiej oto wykładni: to był szlachetny zryw naiwnej młodzieży, zmanipulowanej przez oderwanych od koryta stalinowców o wiadomym pochodzeniu.

A jak dziś mówi się o Marcu?

Różnie się mówi. Na mocno prawicowych portalach jest wersja ubecka, chyba ją przepisują, bo podobny typ mentalności nie generuje jednak tego samego słownictwa i tych samych związków frazeologicznych.

Na drugim biegunie jest opisywanie buntu społecznego, który objął tysiące młodych ludzi w całej Polsce i liczne prace historyczne ustalające fakty i dociekające źródeł, mechanizmów, skutków.

Pomiędzy nienawiścią i studiami historyków są rozmaite wizje podyktowane emocjami i napięciami politycznej codzienności.

I stąd problemy z upamiętnianiem Marca?

PRENUMERATA
Wtedy nie chcieliśmy się dać podzielić, a teraz obchody są osobne. Od dłuższego czasu oddzielne są obchody żydowskie. Tyczą się nie tyle młodzieżowego buntu, ile wypędzenia. Dla emigrantów było to bolesne doświadczenie wpisane w długi ciąg historii antysemityzmu i studencki zryw zdaje się być mniej ważnym pretekstem do kolejnego aktu: wygnania ich przez Polskę, przez polskich komunistów, przez polskie społeczeństwo. Na pewno jest to przedmiotem sporów, ale obchody od lat odbywają się na Dworcu Gdańskim, skąd wyjeżdżało się z dokumentem podróży, a w 50. rocznicę w Muzeum POLIN cały program upamiętniający nosi nazwę Obcy w domu. Jakoś odcina tych, którzy nie czują się w Polsce obcy, jaka by nie była i czego by nie wyrabiała.

Nie bardzo natomiast jest komu wpisywać do tradycji i tożsamości ówczesnego powszechnego upomnienia się o wolność. Komandosi mieli swoją dalszą historię, tworzyli KOR, byli przy narodzinach pierwszej „Solidarności”, potem w podziemiu i Okrągłym Stole. Byli formacją, która na początku dostała łupnia, ale doczekała wolności i gdyby chciała coś świętować, to 4 czerwca. Studenci uważają wolność za stan naturalny i zamierzchła historia sprzed pół wieku nic dla nich nie znaczy. Upominają się o nią tylko poniektóre Kasandry, które ostrzegają, że dobry czas się kończy.

Rządząca prawica od dłuższego czasu pomijała wolnościowy sens Marca, a przychylnie patrzyła na dominację kwestii żydowskiej w jego opisywaniu. Pielęgnowała dobre stosunki z Izraelem i 1968 rok stał się elementem tych relacji. Teraz, jak narobiła sobie kłopotów własnymi obsesjami, to w ferworze wypierania się wszystkiego, sięgając lewą ręką do prawego ucha, ogłosiła, że w ‘68 za nic nie odpowiadamy, bo Polski nie było.

Bronisław Wildstein mniej więcej tak właśnie mówi.

No tak, zawsze się ktoś taki znajdzie. W 1968 roku w telewizji była audycja Refleksje obywatelskie, w której różne publiczne osoby deklarowały wierność Partii i towarzyszowi Wiesławowi, a odcinały się od rozrabiaczy i syjonistów. Pojawił się tam znany aktor Teatru Żydowskiego i oświadczył, że nigdy Żydom nie żyło się tak dobrze, jak teraz w Polsce Ludowej, a zarzuty, że w Polsce jest antysemityzm, go oburzają. Znaczy, są wzorce.

Jeśli chodzi o wolnościowy wymiar Marca, to IPN go upamiętnił.

Tak, zrobili specjalną stronę, widziałam to. Ale ona z kolei jest bez Żydów. A te rzeczy były przecież połączone. Uporczywa wola, żeby się nie dać podzielić, że nie zgadzamy się na antysemickie wyjaśnianie buntu, była wtedy sensem naszej moralnej racji.

Kiedy Żydzi zaczęli wyjeżdżać, to się zrobiło strasznie, ale trwaliśmy razem. Chodziliśmy na dworzec żegnać wyjeżdżających, oni z kolei byli gotowi zabrać każdego. Ciężarne dziewczyny oferowały mocz i wystarczyło okazać dowód, oświadczając: „jestem w ciąży z Blumenfeldem” lub „Nowak jest ojcem dziecka”. I mieszane pary wyjeżdżały. Mnie też jeden kolega zaproponował, że mnie ze sobą weźmie, bo „walczyłam za Żydów”. Obruszyło mnie to i odpowiedziałam: nie walczyłam za żadnych Żydów, walczyłam o wolność! Przy czym, oczywiście, to jest perspektywa warszawska – na Dolnym Śląsku mogło to wyglądać zupełnie inaczej.

Dzisiaj wiemy, że wiele zależy od tego, jak się opowiada historię. Są tacy, którzy wiedzą, że musieli wyjechać, bo im się wolność w Polsce zamarzyła. Nie przebija się to jednak do jakiejś wspólnej, grupowej narracji. W Polsce nie ma dziś klimatu do tych wolnościowych tęsknot, motywów, zrywów.

Dlaczego?

Polityka historyczna uprawiana przez PiS i okolice uważa, że służy się Polsce tylko ginąc, dowodem sprzeciwu wobec komunizmu jest jedynie przelana krew. O Marcu nie ma co gadać, bo był jedynie funkcją rewizjonizmu, który chciał komunizm ledwie poprawić. Prawica w ogóle źle znosi protesty obywatelskie i wolnościową mobilizację. Ruchy obywatelskie to jest coś, co zagraża wizji polskiego, jednolitego, nabożnego narodu. I słowo „naród” przeciwstawiają szyderczo „społeczeństwu”. Bo w istocie są to różne formy łączenia ludzi, choć dopełniające się.

Dziś jest raczej czas odpychania. Opowiadanie historii jest jego narzędziem. Powtarzalnym.

Ogłaszając, że Polska prawdziwą niepodległość odzyskała dopiero z „dobrą zmianą”, użyto języka, chciałoby się powiedzieć, sprawdzonego. O resortowych dzieciach, walce o powrót do koryta, powiązaniach z Zachodem, donoszeniu na Polskę – wszystko to z niskich motywów.

Ten znany przekaz zyskuje aprobatę około połowy społeczeństwa. Bez przymusu. To każe na Marzec spojrzeć na nowo, inaczej.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


ENTEBBE HERO – PILOT FROM HIJACKED FLIGHT DIES AT 95

HERO PILOT FROM HIJACKED ENTEBBE FLIGHT DIES AT 95

AMY SPIRO


Air France captain Michel Bacos refused to leave behind his Jewish and Israeli passengers.

Michel Bacos (R) speaks to the media in 1976. (photo credit: AFP PHOTO)

Michel Bacos, the pilot of the Air France flight from Tel Aviv that was hijacked in 1976 and landed in Entebbe, has died at age 95.

Christian Estrosi – the mayor of Nice, where Bacos lived – announced the news on social media on Tuesday.

“He refused to abandon his passengers, who were taken hostage because they were Israeli or of Jewish origin, risking his own life,” Estrosi wrote. “Michel bravely refused to surrender to antisemitism and barbarism and brought honor to France.”

President Reuven Rivlin said Wednesday that Bacos was “a quiet hero and a true friend of the Jewish people. May his memory be a blessing.”

Prime Minister Benjamin Netanyahu tweeted that the pilot “stayed with the hostages through all their hardships, until IDF soldiers – led by my brother Yoni z”l – freed him in a daring operation. I bow my head in his memory and salute Michel’s bravery.”

On June 27, 1976, Bacos was the captain of Air France Flight 139, from Tel Aviv to Paris, with a stop in Athens.

After the plane departed Greece, four hijackers took control of the cockpit and forced Bacos at gunpoint to head for Benghazi, Libya, and then Entebbe, Uganda.

The terrorist “sat behind me with his gun pointed at my head,” Bacos told Ynet in 2016. “Every time I tried to look in a different direction, he pressed the barrel of his gun against my neck.”

Several days later, the terrorists split up the hostages between those who were Israeli or Jewish and those who were not. Bacos demanded the hijackers give him access to both groups.

“‘I’m responsible for all of the passengers and demand to be able to see all of them – be they Israeli or not – at any given moment,’” he recounted to Ynet. “I insisted, and the Germans agreed. I was able to go from one hall to the other without receiving permission, every time.”

A few days after that, the hijackers were planning to let Bacos, the rest of his crew and the remaining non-Jewish hostages go. But he refused.

“I gathered my crew and told them there was no way we were going to leave – we were staying with the passengers to the end,” he said. “The crew refused to leave, because this was a matter of conscience, professionalism and morality. As a former officer in the Free French Forces, I couldn’t imagine leaving behind not even a single passenger.”

After the successful rescue by the IDF, Bacos was repeatedly honored for his heroic actions. That year he was awarded the National Order of the Legion of Honor, France’s highest decoration. In 2008, he was honored by B’nai B’rith International, and in 2016 by the American Jewish Committee. Bacos visited Israel several times after the incident, attending memorial ceremonies for Lt.-Col. Yoni Netanyahu, who was killed in the operation.

Bacos continued to fly with Air France for six more years, before retiring in 1982 at age 58. He is survived by his wife, Rosemary, three children and several grandchildren.

Tributes to Bacos began to pour in on Wednesday, as news of his death spread.

“He refused to leave the Jewish passengers behind and stayed with them until they were rescued by the IDF,” wrote Dani Dayan, the consul-general to New York. “He passed away in France at the age of 95. We salute you, Captain.”

AJC said that it was “saddened to learn of the passing of Michel Bacos, the Air France pilot who heroically refused to abandon Jewish hostages after his plane was hijacked to Entebbe. We honored him with the AJC Moral Courage Award at Global Forum 2016. May his memory be a blessing.”

The Israeli Airline Pilots Association wrote that “this dear man passed away today after a long life.

The pilots of the State of Israel salute Captain Bacos.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com