Archive | 2019/05/05

Papier toaletowy nie urywa się tam, gdzie jest perforowany.

Papier toaletowy nie urywa się tam, gdzie jest perforowany. Fragment książki “Dom z dwiema wieżami” Macieja Zaremby Bielawskiego

Maciej Zaremba Bielawski


Życiorys

Syn Oskara Bielawskiego i Elżbiety z d. Immerdauer. Urodzony 12 marca 1951 roku w Poznaniu. W 1969, na skutek antysemickiej kampanii komunistycznych władz PRL, razem z matką i dwoma młodszymi braćmi wyemigrował do Szwecji[1]. Początkowo pracował jako pracownik budowlany, operator dźwigu, salowy w szpitalu. Studiował historię filmu, a w 1988 ukończył historię idei na Uniwersytecie Sztokholmskim. Jako dziennikarz rozpoczął pracę w 1981, gdy pod pseudonimem Maciej Zaremba pisał reportaże na temat Solidarności i sytuacji politycznej w ówczesnej Polsce, które publikowały m.in. szwedzkie dzienniki Dagens Nyheter i Expressen.

Wspólnie z żoną, którą jest szwedzka pisarka Agneta Pleijel[2], w latach 80. przełożył na szwedzki m.in Raport z oblężonego miasta Zbigniewa Herberta (Rapport från en belägrad stad och andra dikter, Bonniers, Stockholm 1985).

W 2013 był członkiem, a w latach 2014–2016 przewodniczącym jury Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki.

Dorobek dziennikarski

Od 1990 pracuje dla dziennika Dagens Nyheter, pisze na tematy związane z kulturą i polityką. W latach 1994-1995 był redaktorem działu społecznego i kulturalnego czasopisma Moderna Tider, stworzonego przez Görana Rosenberga[3].

W 1997 w serii reportaży nagłośnił sprawę przymusowej sterylizacji w Szwecji osób „niepożądanych”. Szerszą perspektywę tej sprawy ukazał w wydanej w 1999 w Szwecji książce De rena och de andra: om tvångssteriliseringar, rashygien och arvsynd, która ukazała się w Polsce w 2011 pod tytułem Higieniści: z dziejów eugeniki. Ponieważ rozbudował treść rozdziałem o stosunku polskiej psychiatrii do eugeniki, opisując m.in. działalność swojego ojca, postanowił wydać ją jako Maciej Zaremba Bielawski.

Od połowy lat 80. na łamach Dagens Nyheter regularnie publikuje serie reportaży, w których opisuje problemy i patologie szwedzkiego państwa opiekuńczego. Ewolucję szwedzkiej religijności I Kościoła Szwedzkiego przedstawił w serii Kyrkan och frihet (1999). Problemy szwedzkiej służy zdrowia opisywał w reportażach Du gamla du sjuka (2004) oraz Den olönsamma patienten (2013). Kwestii nieprawidłowości szwedzkiego wymiaru sprawiedliwości dotyczyły serie Rättvisan och dårarna (2006) oraz Rättvisans demoner (2015), a paradoksów szwedzkiego rynku pracy i mobbingu serie reportaży Den polske rörmokaren (2005) oraz Mobbarna och rättvisan (2010). Inne zagadnienia opisywane przez Zarembę to dyskryminacja na uczelniach wyższych (Först kränkt vinner, 2008), problemy związane z integracją imigrantów w Szwecji (I väntan på Sverige, 2009), sytuacja w szwedzkim szkolnictwie podstawowym (Hem till skolan, 2011) i patologie w przemyśle leśniczym (Skogen vi ärvde, 2012).

Maciej Zaremba ma w swoim dorobku również serie reportaży dotyczących innych krajów, m.in. włoskiej partii Liga Północna (Lega Nord, 1993), francuskiego Frontu Narodowego (Front National, 1998), problemów globalizacji (Sade ni globalisering, 2001) i Kosowa (Koloni Kosovo, 2007).

W 2018 wydał książkę Huset med de två tornen, poświęconą dziejom rodzin swojego ojca i matki, a przetłumaczoną na polski przez Mariusza Kalinowskiego jako Dom z dwiema wieżami.

Nagrody

W 2005 i 2008 otrzymał Nagrodę Akademii Szwedzkiej[4]. W 2006 otrzymał szwedzką Wielką Nagrodę Dziennikarską (Stora Journalistpriset)[5]. Jest również laureatem Nagrody im. Daga Hammarskjölda (2006) oraz Nagrody Kellgrena (2013).

W 2009 Wydział Prawa Uniwersytetu w Lund uhonorował go tytułem doktora honoris causa[6]. W 2012 za „za wybitne zasługi we wspieraniu przemian demokratycznych w Polsce, za upowszechnianie wiedzy o Polsce” otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Zasług Rzeczypospolitej Polskiej.

Twórczość

Wydania w Szwecji

  • Huset med de två tornen. Stockholm: Weyler, 2018.
  • Patientens pris. Stockholm: Weyler, 2013.
  • Skogen vi ärvde. Stockholm: Weyler, 2012.
  • Hem till skolan. Stockholm: Natur och kultur, 2011.
  • Mobbarna och rättvisan. Stockholm: DN, 2010.
  • Den polske rörmokaren och andra berättelser från Sverige. Stockholm: Norstedts, 2006.
  • När blir Sverige europeiskt? Stockholm: Bertil Ohlin-institutet, 2004.
  • Vad har Sverige i Europa att göra (en rapport från EU:s framtidskonvent). (razem z Cecilią Malmström) Sverige: Vision Europa, 2003.
  • Kyrkan & friheten: en debattbok om den fria Svenska kyrkans identitet och demokrati. Göteborg: Cordia, 2000.
  • De rena och de andra: om tvångssteriliseringar, rashygien och arvsynd. Stockholm: Bokförlaget DN, 1999.
  • Minken i folkhemmet: essäer. Stockholm: Timbro, 1992.
  • Arbetet före kapital: den katolska kyrkans sociallära (razem z Erwinem Bischofbergerem), Stockholm: Brevskolan på uppdrag av Svenska kristna socialdemokratiska förbund, 1985.
  • Rzeszów: bland polska bönder (razem z Håkanem Pieniowskim), Stockholm: Öppna ögon, 1983.

Wydania w Polsce


Maciej Zaremba Bielawski (Fot . Albert Zawada / Agencja Gazeta)

Naszym rówieśnikom w Paryżu świat się nie zawalił od zwykłego pałowania, więc dlaczego nam? Wiemy przecież, gdzie przyszło nam żyć.

Finaliści 10. edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki

Co można powiedzieć prawdziwego o nim, który teraz idzie mostem Poniatowskiego z bananem w ręku? Pięć miesięcy później w ciągu sekundy podejmie decyzję, która zmieni jego życie. Czy wie, co robi? Czy może jest coś, co wie to za niego? Pamiętam, co widziałem i co czułem. Ale ten, który wtedy myślał, już nie odpowiada na wezwania.

Kiedy dorośnie, będą mu zazdrościć jego snów, istnych orgii symbolicznych. Tak jakby jego podświadomość nigdy nie stworzyła własnego języka, a tylko żywcem podkradała archetypowe ikony. Matki pilotują samoloty bojowe, ojcowie kurczą się do rozmiarów łupiny orzecha – albo są trzymetrowi. „Dziś w nocy śniło mi się, że nie dotrę nigdy do Madrytu”, zwierza się terapeucie. Który nie umie ukryć podniecenia. „Madryt… czy nie kojarzy ci się z pewnym prostym hiszpańskim słowem?”. To żenujące. Podobnie gdy próbuje opowiedzieć jakąś historię. Nagle słuchacze zaczynają się uśmiechać. Słyszą legendę pod tekstem, której on nie słyszy.

Kiedy się zdarza coś takiego, można się poczuć trochę głupio. Albo jak trzcina na wietrze.

To było jakieś ogłoszenie? Mogłem je znaleźć w „Życiu Warszawy”, po artykułach o syjonistach i innych wrogach. „Sprzedam – banana”. Może tam zresztą stało „banany”.

Wstałem wcześnie i ubrałem się odświętnie. Spodnie były szare, z flaneli i trochę za długie. Obstalowałem je przez wzgląd na kolor, to był niezwykły odcień szarości, z domieszką lila lub błękitu. Miały pasować do marynarki, wściekle błękitnej, dwurzędowej, ze szpiczastymi wyłogami. Ile guzików można mieć na rękawach? Krawiec powiedział, że zazwyczaj trzy – cztery już sygnalizują bufonadę. Poprosiłem o pięć, ale wtedy mistrz odsunął od siebie materiał. Był starszym człowiekiem („przedwojenny krawiec”, mówiono z melancholią w głosie) i szył kiedyś prawdziwe ubrania.

Stanęło na czterech guzikach. Mój sweter golf był purpurowy, przypuszczalnie z mieszanki nylonu. Ale to kolor czynił go wyjątkowym. Czy istniał jakiś specjalny urząd, w którym mieszano barwy? Musiał istnieć, skoro purpura, oliwkowa zieleń i ultramaryna były na wymarciu. Kraj i ludzie spowici w ołowianą szarość, brązy, beże (kawa za bardzo rozcieńczona mlekiem) i specjalny odcień granatu, kompletnie pozbawiony głębi. Kobiety miały do wyboru podstawowe kolory akwarel.

Mój golf był bezcenną zdobyczą. Został kupiony za sześć dolarów dziewięćdziesiąt, w bonach, które dostałem od babci na urodziny. Za inne dolary, które skupowałem powoli, cent po cencie, nabyłem francuski proszek do prania – do pielęgnacji tej purpury. Kiedy golf wisiał w łazience, chodziłem tam sprawdzić, czy aby nie ociera się o tynk.

Nogawki spodni łopotały wokół cholewek czarnych sztybletów na kubańskim obcasie i z zadziornym ściegiem na przyszwie. Szewc szył, wzorując się na zdjęciach Beatlesów.

Do tego była jeszcze czapka. Typu kepi, szara, z czarnym daszkiem i aksamitnym otokiem. Kepi było uszyte na miarę w pewnej suterenie zaraz na wschód od centrum. Przy wejściu do każdej bramy, dość dużej na konia i wóz, widniały emaliowane tabliczki z napisami w rodzaju „Galanteria”, „Pasmanteria” lub „Filatelista”. Lubiłem przystawać przed jakimś oknem wystawowym i kontemplować mnogość rzeczy. Tasiemki we wszystkich kolorach, osobliwe tkaniny, haftki, hetki, pętelki i przedmioty o tajemniczym przeznaczeniu. Tu, na podwórzach, których zapach przypominał o braku publicznych toalet, mieli zakłady szewcy, kapelusznicy, introligatorzy, krawcy i stolarze, żałosne resztki polskich cechów. Mistrzowie byli prawie zawsze w złym humorze i opryskliwi wobec gości, którzy tylko pytali o cenę.

Znajdował się tam także Komis, to znaczy To Inne. W Komisie nic nie można było kupić za całotygodniowe choćby kieszonkowe – ani gazowej zapalniczki Ronson, ani koszuli z przypinanymi na guziki koniuszkami kołnierzyka, ani żyletek Gillette. Wszystkie przedmioty były tam ponętne, kokietliwe. Mówiło się, że mają finisz. A ponieważ nic poza nimi nie miało finiszu, posiadacze takich przedmiotów byli godni zazdrości. Wszystko, co produkowano w kraju, zdawało się porzucone w momencie, kiedy zaczęło osiągać swój przybliżony kształt: tu mamy but czy coś takiego, a tam, powiedzmy, drogę. Jedyne, co robiono serio, to były książki i kopie zburzonych przez bomby kamienic. Nowe domy przypominały szybkie szkice, lepiej oglądać je z dystansu. Z bliska widziało się złażącą farbę, szczeliny i zamalowaną rdzę.

Blankslitet, jeszcze nie znałem wtedy tego pięknego słowa, którego nie ma w polszczyźnie. Wyświecone? Starte do połysku? Ale jeżeli coś cieszyło oko, to było z reguły blankslitet. Krany, klamki do drzwi, dębowe schody, precyzyjnie przycięte inkrustacje, etui zamykane z cichym puff. „Przedwojenne”, mówiło się z nostalgią w głosie. Nowe rzeczy nie miały szansy stać się kiedyś „wyświecone”, tak jakby brakowało im ambicji, by konkurować z czasem.

Wszyscy nad tym boleli. Nie słyszało się zbyt często komentarzy o systemie politycznym. Ale nie było dnia, by ktoś w tramwaju albo w sklepie nie wybrzydzał na materię. „Dlaczego zaczęto perforować skrzydła sowieckich samolotów? Bo papier toaletowy nigdy się nie urywa tam, gdzie jest perforowany”.

Trzeba myślenia i analiz, by odrzucić jakiś system społeczny. Ale każdy czuje, że młotek nie jest wyważony. Nemezis rzeczy martwych. Rzemieślnicy, stojący najbli-żej materii, wydali pierwsi swój wyrok i był on bezlitosny.

Wsiadłem do tramwaju na drugą stronę rzeki. Wisła wlokła swe wody na północ pod mostem Poniatowskiego. Pragę znałem tylko z podwórzowych ballad o nożownikach, pijaństwach, apaszach i dziwkach. I gdzieś w jej mrocznym wnętrzu spoczywał teraz banan. Ten, którego miałem zdobyć, by przeprowadzić moją akcję.

Nie zdradziłem nikomu, co zamierzam zrobić. Zabrakło czasu? Czy też może nie miałem komu?

Gdy wysiadłem z tramwaju przy przyczółku mostu, buty miałem już szare od kurzu. Pożyczyłem wcześniej od ojca aksamitną szmatkę do polerowania obuwia, była brązowa w czarne paski i musiała zapewne przetrwać wojnę, bo takich tkanin nie było w sprzedaży. Była niezrównana, zwłaszcza gdy owinęło się nią szczotkę i pozwoliło wło-siu wciskać się przez tkaninę w bruzdy skóry.

Glansowanie butów było jedną z niewielu czynności, które wykonywałem z pewnym entuzjazmem. Lubiłem cierpki zapach pasty do butów i gdy wcierałem ją w wyschniętą skórę, czułem tę samą litościwą wszechmoc, jaką widać u kobiet, kiedy po długiej nieobecności podlewają swoje omdlewające w doniczkach rośliny.

Koło przystanku stał kiosk. Kioski straciły już niestety swój magiczny powab. Kiedyś były tajemnymi skarbcami, cudownymi królestwami zapachów: farby drukarskiej w niezliczonych odmianach, gumki myszki, świeżego drewna w czeskich ołówkach, wilgotnego tytoniu i jeszcze czegoś, czego nigdy nie udało mi się skojarzyć z jakimś przedmiotem. Wszystko to wionęło z małego okienka, pomieszane z zapachem herbaty, potu i czasami wódki. Okienko było nisko, na wysokości twarzy dziecka. Kobiety musiały się dziwnie wyginać, żeby prze-mówić do osoby w środku, nie wypinając przy tym pupy na ulicę. Niektóre dygały elegancko z boku, inne zdawały się przyklękać jak przy konfesjonale.

W niedzielę kolejka do kiosku była zawsze długa i poirytowana. Do moich zadań z rana, gdy rodzice wciąż leżeli w łóżku, należało zejść do kiosku, zaczekać na swoją kolej i wypowiedzieć magiczną formułę: „Poproszę gazety doktora Bielawskiego”. Po tych słowach osoba w kiosku wykonywała ćwierć obrotu i wyciągała gruby plik czasopism. Wręczano mi je ze słowami „moje uszanowanie dla pana doktora”. Kiwałem sztywno głową, dziękowałem i odchodziłem bez płacenia.

Tych, którzy za opłatą rezerwowali sobie z góry swoje niedzielne tygodniki, było tak wielu, że większości poczytnych tytułów nigdy nie starczało dla wszystkich chętnych. Była w tym metoda. Władza tolerowała pisma, którym zdarzało się drażnić cenzurę. Musiały jednak mieć niski nakład.

Lekkie łaskotanie w żołądku, kiedy mówiłem „Poproszę gazety doktora Bielawskiego”, było oznaką, że siedmiolatek czuł po sobie, że coś jest nie tak. Czy ci, dla których nie starczyło, nie zaczną się awanturować? Mimo to pysznie było iść ulicą z tym grubym plikiem pod pachą. Było widać, że oto idzie syn doktora Bielawskiego? Chciałem, żeby było. Moje „dziękuję bardzo” było już udatną imitacją. Patrzy się w oczy osobie, której się dziękuje, akcentuje się wszystkie sylaby, a zwłaszcza to drugie słowo, które większość mamrocze niedbale. Jednocześnie należy lekko skinąć głową i uśmiechnąć się – lecz nie ustami. Kiedy uśmiechasz się tylko oczami, usta się same trochę wyginają, bez rozchylania warg. Godnie i powściągliwie. Uśmiech mężczyzny z kiosku, kiedy mówił „moje uszanowanie dla pana doktora”, był całkiem innego typu. Wiedziałem, że tak nigdy nie chcę się uśmiechać.

Zauważyłem, że ludziom podoba się mimika taty, kiedy odbiera rybę zawiniętą w gazetę albo otwiera przed kimś drzwi. Niektórzy się kłaniali. Inni wymieniali spojrzenia, lecz uśmiechali się życzliwie. Ale byli i tacy, którym błyskało w oku coś twardego.

Kiosk na Pradze stał koło przystanku. Podszedłem i poprosiłem o „Prawdę”. Z okienka dobiegło mnie czknięcie, a potem odgłos przerzucanych gazet. „O, jest, i jaka tania, tylko trzydzieści groszy!”. Wziąłem gazetę, rozłożyłem ją, oparłem się o kiosk i starannie wytarłem buty organem bratniej partii. Kątem oka usiłowałem spojrzeć na ludzi czekających na autobus. Naprawdę nie widzieli? Czy tylko udają, że czytają rozkład jazdy?

Zapaliłem papierosa. Marki Piast, od średniowiecznej dynastii. Gdyby świat był logiczny, na paczce byłby napis „Magnitogorsk”, „Potiomkin” albo przynajmniej „Sputnik”. Ludzie na przystanku i kiosk, tramwaj i wszystko wokół zdążało przecież ku świetlanej przyszłości. A tutaj nazwy papierosów, mebli, hoteli, ciężarówek przywoływały pamięć czasów bez prądu i bieżącej wody. Ktoś w białym domu po drugiej stronie rzeki zdecydował, że tak będzie najbezpieczniej.

Mama paliła caro. Odkąd pamiętam, zawsze była spowita w aromatyczny dym. Tylko atrament, kadzidło w kościele i jesienne parki pachniały równie nęcąco. Gdy przy-pominam ją sobie jako piękną, ma niebieską smugę wokół twarzy, krótkie kolczyki i między palcami świeżo zapalonego papierosa. Podawanie jej ognia to była moja pierwsza próba konkurowania z tatą. Ale on nie był równie szybki i w jego wielkich rękach łamały się zapałki. Lekkie skinienie, nim odchyliła głowę w tył i wydmuchała pierwszy dym, jest dla mnie do dzisiaj obrazem odwzajemnionej miłości.

Sam najchętniej paliłbym carmeny, ich wiśniowe paczki pasowały do marynarki. Były tak ciężko perfumowane, że palacze carmenów właściwie nie potrzebowali niebieskich marynarek. Ale to były najdroższe papierosy i nieosiągalne.

Stragan z bananem znajdował się w pobliżu mostu. Na stoliku obok nieogolony obywatel oferował ortalion za astronomiczną sumę. Jak ten ciuch pachniał! Sprzedawca odpędzał ciekawskich, którzy chcieli pomacać materiał. „Najpierw kup, potem se będziesz macał!”. Czas ortalionu właściwie już przeminął. Lecz prawie przez dekadę gość z zagranicy musiał odnosić wrażenie, że warszawiacy notorycznie nie ufają prognozie pogody. W słoneczne dni, bez chmurki na niebie, widziało się obywateli okutanych w deszczowce, nonszalancko związane w pasie i z posta-wionym kołnierzem. Chrzęściły przy najmniejszym poruszeniu, wyglądały jak coś, co mógł nosić Humphrey Bogart, i pachniały przy tym bezsprzecznie Tym Innym. Ci, którzy mieli ortalion, byli Za Granicą, to znaczy na Zachodzie.

Nie mówiło się „zagraniczne” o czymś z Węgier czy z NRD, bo to słowo było synonimem jakości. Z czasem miejscowym rzemieślnikom udało się wyprodukować własną wersję płaszcza. Miały słodkawy zapach i puszczały farbę przy pierwszej mżawce. Ale chrzęściły.

Teraz leżały tam: trzy banany i pięć pomarańczy. Stałem i przyglądałem im się przez chwilę. Znałem już smak pomarańczy. Pojawiały się raz do roku w sklepie z delikatesami i zdarzało się, żeśmy sobie na kilka pozwalali. O, tak się robi, mówił Oskar, wyjmował swój scyzoryk, nacinał skórkę dookoła i zdejmował górną powłokę. Pomyślałem, że tak to wygląda, kiedy chirurg otwiera ludzką czaszkę. Biała tkanka pod spodem wyglądała jak opona mózgowa. Potem robił kolejne nacięcia, z góry na dół, siedem południków, i ściągał resztę, nie kalecząc miąższu. Nigdy mi się nie udało dokonać tej sztuki.

Ludzie mijający stragan z owocami rzucali szybkie spojrzenia i śpieszyli dalej. Cena mogła zrujnować budżet na jedzenie. Ale moje oszczędności starczały. Poprosiłem o jednego banana. Jeden mi wystarczał. Tak mi się zdawało. Zaskoczyło mnie, że skórka jest taka masywna. Na zdjęciach wyglądała jak cienka i wiotka. Wiedziałem, że należy odgryźć czubek. Jednak najpierw musiałem wejść na most.

Jest gorąco. To musi być czerwiec.

Próbuję go zobaczyć w ten marcowy dzień 1968 roku, kiedy wszystko się zmieniło. Za trzy dni skończy siedemnaście lat. Świat składa się z kobiecości, Rolling Stonesów i francuskich filmów. Karierę sprintera porzucił z wynikiem 37,2 na trzysta metrów. Marzy, by zostać reżyserem, typu francuskiego: ekspresjonizm, ale nie bez głębi. Jak Truffaut. Jest zakochany w Jeanne Moreau, Brigitte Bardot jest banalna. Chciałby wyglądać na mózgowca, więc obstaluje parę okularów bez oprawek. „A moc szkieł?”, pyta pani optyk. „To do wyglądania, więc proszę okienne”. Optyczka się śmieje. To jedyne, w czym jest dobry, poza krótkimi dystansami. Umie rozbawić kobietę. Nie wie chyba, co zrobić ze swoim życiem. Tęskni tylko za TYM, uczuciem na stopniu tramwaju. Jest bardzo samotny.

Nie pojmuję, jak on tutaj trafia. Nie zna żadnych studentów, nie mieszka nawet w Warszawie. Codziennie dojeżdża do szkoły z leżącego w lesie szpitala dla nerwowo chorych, którym kieruje jego matka. Fama musiała dotrzeć do liceum, ale czego się wtedy dowiedział? „»Dziady« Mickiewicza zdjęte z afisza, wiec protestacyjny?”. Tylko on jeden opuszcza lekcje. To jego pierwsze wagary. Nie wiem, co myśli. Luka w pamięci.

Serce Warszawy, Krakowskie Przedmieście. Gdy tam dociera, tłum studentów wylewa się przez główną bramę. Nad głowami trzymają indeksy. „Uwolnić naszych kolegów”, wołają. On nie wie, kogo zatrzymano. Widzę, jak próbuje dołączyć do pochodu, lecz nie zostaje dopuszczony. Nie jest studentem. Potem nadjeżdżają autobusy i reszta jest już historią.

Jakaś dziewczyna się potyka, dopada ją dwóch. Głu-chy odgłos pałowanego ciała. Nigdy nie widział, aby ktoś uderzył kobietę. Chce podbiec, ale nogi go nie słuchają. 

Ktoś krzyczy „Gestapo”, on też, ci z pałkami rzucają się w ich stronę, teraz nogi słuchają.

Pałujący mężczyźni wyglądają jak przechodnie, są w płaszczach i kapeluszach. Pałki powyciągali zza pazuchy i z teczek. Gonią za tymi, którzy chronią się po bra-mach i w kościele Świętego Krzyża. Łomoczą leżących. Jeden bije dziewczynę, która biegnie i osłania głowę rękami. Dwaj wloką studenta do suki, trzeci dobiega z tyłu i wali z całej siły po ramionach złapanego. Nigdy nie widział, by ktoś bił z taką furią.

Nie pamiętam, jak wracam do domu. Oczy mam czerwone od gazu łzawiącego, wykrzykuję słowa, jakich mama nigdy u mnie nie słyszała. Płaczę. Chcę zabijać. Nie cho-dzi tylko o tę dziewczynę i paraliż. To coś gorszego, przeraźliwe poczucie pustki. Jakbym wraz z gazem nawdychał się czegoś, co mnie zżera od środka.

Od tamtej pory przeżyłem już to i owo. Ale niczego tak wstrząsającego czy trudnego do wysłowienia. Pięćdziesiąt lat później polscy historycy skarżą się na tę niemotę. Chcieliby wiedzieć, co ten dzień z nami zrobił, ponieważ 8 marca 1968 stał się punktem zwrotnym. Większość z tych, którzy tam byli, mówi, że to był szok, że zmienił ich życie, lecz nie potrafią dać słów temu, co właściwie pękło.

Ja spróbuję. Naszym rówieśnikom w Paryżu świat się nie zawalił od zwykłego pałowania, więc dlaczego nam? Wiemy przecież, gdzie przyszło nam żyć. Kiedy zaczynam szkołę, tata wciąż chodzi z cyjankiem zaszytym w kołnierzu płaszcza. Jest psychiatrą i wie zbyt dużo o cudzych sekretach. Ledwie dwanaście lat temu przestano wyrywać ludziom paznokcie i strzelać w potylicę. Teraz mówi się, że terror był błędem, wypaczeniem słusznej linii. Może i tak. Lecz pewne jest, że już go nie potrzeba. W naszej części świata historia się skończyła. Tylko szaleńcy wierzą jeszcze, że można się wyrwać z uścisku Sowietów.

Czy jakiejś generacji było dane dorastać w bezpieczniejszym świecie? Być może trzeba było wtedy żyć, żeby zrozumieć, ile spokoju ma w sobie beznadzieja. Nikt nie musi się martwić o przyszłość, bo to, co przyjdzie, nie może przynieść żadnej zmiany. Żyjemy w kraju bez katastrof kolejowych, gwałcicieli, kryzysów finansowych, samobój-ców i epidemii. Nawet wichury i powodzie nie wyrządzają większej szkody. Nieliczni mordercy trafiają natychmiast za kratki i nie musimy poznawać szczegółów ich zbrodni. Człowiek wie, kiedy będzie go stać na telewizor i co w nim zobaczy, historia bowiem stoi w miejscu tak samo jak ceny.

Przechodzę przez liceum ani razu nie zapytany o Lenina. Nauczyciel wyklepał historię Związku Radzieckiego ze wzrokiem utkwionym w lampę. Nie musimy już wierzyć w komunizm. Ktoś, komu nie zależy na karierze, nie musi nawet udawać. Wystarczy nie obnosić się z wątpliwościami – i pamiętać, że w każdym sowieckim czołgu bije braterskie serce.

W roku 1968 towarzysz Breżniew pyta swojego pol-skiego namiestnika Gomułkę:

– Podobno macie problemy z antysowiecką sztuką jakie-goś… jak mu tam?

– Adam Mickiewicz.

– Podjęte kroki?

– Sztuka zdjęta z afisza.

– Charaszo. A reżyser?

– Zakaz wykonywania zawodu.

– Atliczna. A ten autor?

– No… on nie żyje.

– To chyba przesadziliście.

Ta rozmowa mogłaby się odbyć. Wisielczy humor ustala poziom terroru z naukową precyzją. Gdy wszyscy zdają sobie sprawę z daremności oporu, wystarczy minimum przemocy, aby zapewnić spokój. I gdy się jej używa, to dyskretnie, świadomie, beznamiętnie, w ściśle odmierzo-nych dawkach. Nigdy nie widzi się, aby Milicja Obywatelska kogoś wlokła. Ten, kto usłyszał „proszę z nami”, idzie bez szemrania.

Tylko tak mogę pojąć ten egzystencjalny szok. To, co widzimy pod uniwersytetem, w żadnym razie nie jest kontrolowane. Pałkarze mają przekrwione oczy i śmierdzą wódką. Biją każdego, kto wygląda, jakby książki czytał. To niepojęte, bezsensowne, nierealne. W Paryżu to policja broni państwa. W Warszawie państwo wypuszcza motłoch na ulice.

Wyobraźcie sobie, proszę, że jesteście w Królewskim Teatrze Dramatycznym. Nagle drzwi się otwierają i do środka wpadają portierzy. Pałkami i gazrurkami atakują siedzących w pierwszym rzędzie. Reszta publiczności udaje, że kartkuje swoje programy. Bezsensowna zgroza – która nagle obowiązuje jako stan normalny. Nie potrafię wyrazić tego w inny sposób.

Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>

„Dom z dwiema wieżami”
Maciej Zaremba Bielawski
przełożył Mariusz Kalinowski
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2018


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


ONE KILLED AS 430 ROCKETS SLAM SOUTHERN ISRAEL

ONE KILLED AS 430 ROCKETS SLAM SOUTHERN ISRAEL

TZVI JOFFRE


Since around 10 a.m. on Saturday, around 430 rockets have been fired into Israel from Gaza. Rocket sirens have been heard as far away as Beit Shemesh, Beersheba and Gedera.

House in Ashkelon hit by rocket, May 5, 2019. (photo credit: POLICE SPOKESPERSON’S UNIT)

One man has died and 83 people have been injured, since terror groups in Gaza began firing rockets into Israel around 10 a.m. on Saturday.

Around 2:30 a.m. on Sunday, a rocket hit a building in Ashkelon, critically injuring 58 year-old Moshe Agadi, a father of four. Agadi died on his way to the hospital, marking the first death since the fighting began on Saturday.


By playing this video you agree to Twitter’s use of cookies

This use may include analytics, personalization, and ads.

Learn more

 כאן חדשות   @kann_news
הרוג ישראלי ראשון בסבב הלחימה: גבר בן 60 נפצע אנוש מרקטה שפגעה בבניין מגורים. צוות שלמד”א פינה אותו לבית החולים כשהוא ללא רוח חיים ושם נקבע מותו


Terror groups in Gaza claimed that they had used new missiles in this latest round of fighting on Saturday. This has yet to be confirmed from Israeli sources.

The joint operations room of the terror groups in Gaza threatened to launch rockets at the Tel Aviv area as well, if Israel continues to attack targets in Gaza.

The IDF aircraft hit about 200 terror targets in Gaza in response.

Around 70% of the rockets fell in open fields, while the Iron Dome intercepted over 90% of the rockets directed to populated areas, Channel 12 reported on Sunday morning.

Over 200.000 children will remain home on Sunday as schools in Southern Israel are to stay close.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Po Jedwabnem, przed Kielcami. Sokoły 1945

Po Jedwabnem, przed Kielcami. Sokoły 1945

  Bagnowka



Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com