Archive | 2019/06/10

ZSRR bez skrupułów pozbywało się inwalidów wojennych

Dziś weteranów Wielkiej Wojny Rosja używa do budowania mitu. Ale ZSRR bez skrupułów pozbywał się inwalidów wojennych

IGOR T. MIECIK


Dziś weterani wojenni traktowani są instrumentalnie: występują w propagandowych filmikach, dziękują Putinowi za przyznanie renty lub mieszkania. Po 70 latach wydają się nie pamiętać jak zwycięska ojczyzna traktowała ich frontowych kolegów, którzy w wyniku wojennych działań stali się inwalidami. Wtedy byli wszędzie, na każdym placu miejskim, na dworcach kolejowych, w portach i metrze. W końcu zapadła decyzja: mają zniknąć. I zniknęli.

Fot.: ITAR-TASS / BRAK

Inwalidzi wojenni, weterani wielkiej wojny ojczyźnianej. Byli wszędzie, na każdym placu miejskim, na dworcach kolejowych, w portach i metrze. Handlowali, czym popadło, żebrali, grali na harmoszkach i popijali wódkę. Mówili i śpiewali to, co naprawdę myśleli. W końcu zapadła decyzja: mają zniknąć. I zniknęli.

Obraz powstał w obozie koncentracyjnym na wyspie Wałaam leżącej na jeziorze Ładoga, w rosyjskiej części Karelii.

Na obrazie jest człowiek, a raczej strzęp człowieka. Głowa wystaje z zawiniątka. Zawiniątko jest niczym kołderka, w którą szczelnie zawija się noworodka. Człowiek nie ma rąk ani nóg. Tylko wychudzoną twarz i wpatrzone gdzieś w dal oczy, a w nich czysty żal, już bez złości i gniewu, tylko pytanie: dlaczego, za co?Dziwaczny obraz, niepokojący.

Namalował go Giennadij Dobrow – nieżyjący już artysta plastyk, jeden z niewielu postronnych, którym pozwolono pod koniec lat 60. na fali chruszczowowskiej odwilży spędzić w obozie na wyspie Wałaam kilka tygodni. Na przełomie lat 40. i 50. do opuszczonego klasztoru na wyspie zwieziono z całego Związku Sowieckiego setki czerwonoarmistów, najciężej rannych inwalidów wielkiej wojny ojczyźnianej. Byli tam i bohaterowie Związku Radzieckiego, i odznaczeni Orderem Czerwonego Sztandaru, weterani spod Łuku Kurskiego, byli I zdobywcy Berlina.

Fot.: Vladimir Tykayev/ITAR-TASS / BRAK

Jurij Kriakwin, inny plastyk, który odwiedził obóz na wyspie Wałaam, wspomina: – Przebywali tam ludzie całkowicie złamani, zdeptani. Uwięzieni tam już od wielu lat. Zapici, żywieni śmieciami, na granicy śmierci. Pamiętam oddział dla niewidomych. Grasowały tam szczury wielkie jak psy. Niewidomi chowali przed nimi jedzenie, jakąś kromkę chleba czy kartofel, w różnych pudełeczkach i woreczkach owijanych kocami i wtykanych pod poduszki. Jedli szybko, na wyścigi, bo jak tylko szczury wyczuły, że wydano posiłek, zaczynały polowanie. Wskakiwały wprost do talerzy i kradły, co ślepi dostali.

Pewnego letniego poranka 1948 roku na dworcach, placach, w ciemnych zaułkach, na podwórkach w największych miastach Związku Sowieckiego dało się wyczuć jakąś zmianę. Nie było już słychać stukania drewnianych popychaczek beznogich, jeżdżących na czterokołowych platforemkach wojennych inwalidów. Umilkły akordeony tych, którzy zachowali ręce, żebrzących o parę rubli na chleb i wódkę. Nie słychać było pokrzykiwań „samowarów”, jak nazywano w Rosji najstraszniej okaleczonych – bez rąk i nóg – wożonych po ulicach na zwykłych taczkach budowlanych przez towarzyszy broni i niedoli, najczęściej niewidomych. Tak się dobierali, by przeżyć – jeden miał kończyny, drugi oczy.

Fot.: Magnumphotos.com / BRAK

W kilka nocy patrole milicji i bezpieki przeszukały ich noclegownie: kanały, zajęte na dziko ruiny, altanki, suszarnie na strychach, składy węgla w piwnicach, klatki schodowe i zakamarki w tunelach metra. Wszystkich wywieziono, do – jak to nazwano – internatów lub sanatoriów, czyli obozów przeznaczonych wyłącznie dla niepełnosprawnych żołnierzy, weteranów wielkiej wojny ojczyźnianej.

Przed obławą sowieckie miasta były pełne inwalidów wojennych. Stali się częścią miejskiego pejzażu.

Dane zebrane w Muzeum Wojskowo-Medycznym w Petersburgu są wstrząsające. Podczas wojny rannych zostało 46 mln 250 tys. obywateli sowieckich. Ponad 10 milionów z nich wróciło do domu z trwałymi urazami, mniejszym lub większym stopniem niepełnosprawności. Dziesięć milionowych miast kalek! 775 tys. z urazami czaszki, 501,5 tys. z zeszpeconą twarzą, 155 tys. z jednym okiem, 54 tys. całkowicie ociemniałych, 28,6 tys. z urwanymi organami płciowymi, 3 mln jednorękich, 1 mln 100 tys. pozbawionych obydwu rąk, 3 mln 255 tys. bez jednej nogi, bez obu – 1 mln 121 tys., prawie 0,5 mln z częściowo urwanymi kończynami i na koniec niemal 90 tys. owych „samowarów” bez obu rąk i nóg.

O masowej zsyłce inwalidów wojennych zadecydowała komunistyczna „estetyka”, polityka i ekonomia.

Ekonomia, bo ZSRR po wojnie był zrujnowany, 25 mln ludzi nie miało dachu nad głową, mieszkali w ziemiankach, barakach i wagonach kolejowych. W wielu regionach panował głód. Sowieckie państwo nie miało pieniędzy, by zapewnić inwalidom wojennym godne życie, przyzwoitą rentę, własny kąt, nie mówiąc już o leczeniu, rehabilitacji, protezowaniu.

Muzeum Wojskowo-Medyczne przechowuje urządzenia, które miały ułatwić życie frontowym inwalidom. Protezy kończyn – ciężkie, nieporęczne i toporne. Grube, twarde pasy skórzane, ciężkie stalowe klamry, rzemienie jak z uprzęży dla wołu, guma niczym opona traktora. Na koniec wózek inwalidzki, ciężki i wielki. Bardziej to przypomina narzędzia tortur niż sprzęt rehabilitacyjny. I choć posługiwanie się nimi zapewne było torturą, to wszystkie te przedmioty dla przeciętnego inwalidy w latach 40. i 50. były niespełnionym marzeniem. Okaleczeni weterani musieli radzić sobie sami. Stąd taczki dla „samowarów” i samodzielnie klecone drewniane platforemki dla beznogich – płaskie pudełka na czterech wielkich łożyskach zamiast kół, które inwalidzi wprawiali w ruch, odpychając się od chodnika rękami uzbrojonymi w tzw. żelazka, czyli drewniane, podbite gumą popychaczki – albo też części protez powycinane i sklecone z blachy z puszek po amerykańskich konserwach z programu pomocy Lend-Lease.Nie są to eksponaty wystawione dla zwiedzających, leżą w magazynach, głęboko na zapleczu. Do dziś wstydliwie ukryte przed oczami gości.

A wówczas, latem 1948 roku, ukryto inwalidów – razem z gumowymi, klekoczącymi i trzeszczącymi rękami, zgrzytającymi kółkami, stukającymi nogami – trzeba ich było pilnie schować, pozbyć się z publicznej przestrzeni. To „estetyka”. Ten widok, zdaniem władz sowieckich, ten hałas psuły wyidealizowany obraz zwycięstwa, były żywym dowodem, jak gigantyczny był jego koszt, jaką daninę krwi trzeba było zapłacić za czerwony sztandar nad Berlinem. Wizerunek radzieckiego zwycięzcy miał być niczym socrealistyczny żywy obraz. Na nim młody, piękny mężczyzna niosący na szerokiej piersi leninowskie ordery.

A polityka? Ci ludzie stracili wszystko, a i od życia też już niczego nie chcieli. Nie dało się ich ani kupić, ani zastraszyć. Stali się wolni w państwie więzieniu. Czując, że nikomu już nie są potrzebni, wybierali jedyną drogę, która – jak im się zdawało – była przed nimi: włóczęgę z towarzyszami, żebry, bezdomność. Pili na umór, na śmierć. Mówili i śpiewali to co na sercu, to, co naprawdę myśleli, a to w ojczyźnie proletariatu było nie do pomyślenia.

Akcji jak ta z lata 1948 r. było kilka. Najpierw zatrzymywano szeregowych, tych, których uznano za najbardziej uciążliwych, bez najznamienitszych orderów na piersi i znajomości w partii czy armii. Resztę wyłapywano sukcesywnie podczas kolejnych akcji. Czasem zatrzymywano pojedyncze grupy lub nawet osoby. Druga wielka i ostatnia tej skali czystka odbyła się w 1953 r. Wtedy inwalidzi wojenni, przynajmniej ci najciężej poranieni, ostatecznie znikli z ulic.

Wowa Akaszyn, moskiewski artysta plastyk, porucznik Armii Czerwonej i weteran wojny, na froncie od bitwy pod Moskwą zimą 1941 roku aż do zdobycia czeskiej Pragi, wspomina w pamiętniku Natalię, sąsiadkę z klatki schodowej w zbudowanej przez niemieckich jeńców monumentalnej kamienicy na prestiżowym moskiewskim Prospekcie Gorkiego (dziś ul. Twerska). Kobieta miała beznogiego męża, weterana, oficera. „Chłop – pisze Akaszyn – poruszał się w drewnianym pudełku na czterech kółeczkach, odpychając się drewnianymi klockami. Zebrał wokół siebie kompanię podobnych towarzyszy. Nosili się po wojskowemu, z orderami i medalami na piersi, pili na umór, zarówno w restauracjach, jak i na ulicy, pyskowali milicjantom, wymachując im przed nosem frontowymi odznaczeniami. Natalia z mężem byli ludźmi ustosunkowanymi. Mało kto dostawał mieszkanie pod takim adresem. Nieraz do Natalii przychodził dzielnicowy, nakazując, by trzymała męża w domu pod kluczem, uprzedzając, że w końcu stanie się nieszczęście. Nie była w stanie tego zrobić. I nieszczęście się stało”.

Jesienią 1951 r. mąż nie wrócił do domu. Przez kilka dni Natalia nie wiedziała, co się z nim stało. W końcu dostała zawiadomienie, że jest pod Omskiem na Syberii. Napisali, że w sanatorium. Po prostu zabrali go z ulicy i wywieźli.

Natalia była u męża czterokrotnie, starała się o jego zwolnienie, ale za każdym razem dostawała odmowę. Zawsze ze względów medycznych. Mężczyzna zmarł w 1957 r. Powiesił się.

– Samobójstwo okaleczonym więźniom wydawało się jedyną drogą do wolności – wspominał Giennadij Dobrow, autor rysunków, świadectw obozów dla inwalidów.

Sytuacja okaleczonych i skandalicznie traktowanych weteranów była tak dramatyczna, że często jedyną drogą ucieczki było dla nich samobójstwo.

Warunki życia w tych obozach były katastrofalne i choć poprawiały się w ciągu kolejnych lat, to do końca ich istnienia były podobne do tych w obozach Gułagu.

Stiepan Zacharow, jeden z więźniów obozu Wałaam, przywieziony pierwszym transportem w roku 1948 r., w latach 70., pozostając wciąż na wyspie, opowiadał Giennadijowi Dobrowowi, że kiedy ich przywieźli, pierwszej zimy w zbombardowanym w czasie wojny klasztorze nie było nawet elektryczności. „Podłogi zerwane, więc kamień lub klepisko, w murach i dachach dziury po bombach, okien prawie żadnych, a to Północ. Pierwszej zimy od samego mrozu zmarł co najmniej co czwarty z osadzonych” – relacjonował wspomnienia Zacharowa Dobrow.

Giennadij Dobrow był nie tylko na wyspie Wałaam, lecz także odwiedził inne obozy, m.in. ten pod Omskiem, do którego trafił mąż Natalii. Różnymi sposobami zdobywał pozwolenia na wstęp do zamkniętych placówek, często trwało to miesiącami. Pracował np. jako pielęgniarz. Chciał dać świadectwo prawdzie najlepiej, jak potrafi. Fotografowanie było surowo zakazane. Przed wejściem i wyjściem do obozów – rewizja. Pozostawał papier i ołówek. Dobrow szkicował. Na podstawie rysunków zrodziło się dzieło jego życia, wstrząsająca seria obrazów i grafik z lat 1973-1982 „Oblicza wojny”.

– Wyżywienie na granicy śmierci głodowej – zbożowa kawa z czarnym chlebem na śniadanie, na obiad obozowa „bałanda”, zupa, wywar z kartoflanych obierków i resztek podgniłych warzyw i chochla kaszy albo kartofli, wieczorem znów pajda chleba z kawą albo naparem z jakichś traw występujący jako herbata, marmolada, kostka cukru. Brud, łachmany, szczury i pijani ni to pielęgniarze, ni to strażnicy. Częściej potrafili dać osadzonemu po mordzie niż pomóc w czynnościach, z którymi ten nie dawał sobie rady. Człowiek bez kończyn leżący godzinami we własnych ekskrementach to była norma. Gdyby nie pomoc towarzyszy… – tak Doborow opisywał pierwszy pobyt w obozie pod Omskiem na początku lat 70.

– Samobójstwo – wspominał – widziałem na własne oczy w obozie Wałaam. Były sierżant bez dłoni, w miejsce których miał doczepione protezy, zakończone metalowymi hakami, wspiął się na tych hakach na szczyt klasztornej dzwonnicy i skoczył. Usłyszeliśmy tylko przeraźliwy krzyk, gdy rzucił się w dół: „Towarzyszeee!”. Zginął na miejscu.

W archiwach obozu na wyspie Wałaam zachowała się anonimowa notatka, prawdopodobnie pielęgniarki lub pielęgniarza: „Pacjentów pozbawionych wszystkich kończyn wynosimy czasem na dwór, żeby pooddychali świeżym powietrzem. Za pomocą linek wciągamy ich na gałęzie drzew w dużych wiklinowych koszach. Dzielimy ich na grupy, bo brakuje koszy dla każdego. Kiedy wieszaliśmy ich po dwóch w jednym koszu, protestowali. Twierdzą, że wolą wychodzić rzadziej, a pojedynczo”.

O życiu i warunkach panujących w większości „internatów” dla inwalidów wojennych do dziś niewiele wiadomo. Najwięcej relacji pochodzi właśnie z wyspy Wałaam. Prawdopodobnie dlatego, że tamtejszy obóz był stosunkowo najmniej izolowany i w miarę otwarty. Jak wszędzie osadzonym „pensjonariuszom” odbierano sowieckie dowody osobiste i książeczki wojskowe i nie wypuszczano ich poza teren, ale z czasem pozwolono na odwiedziny członków rodzin, a i warunki już pod koniec lat 50. były znacznie lepsze niż w innych tego typu miejscach. Zachowały się też, co wyjątkowe, archiwa tego obozu.

„Dom Inwalidów Wojny i Pracy” – bo tak się nazywał – otwarto oficjalnie w 1950 r. Jednak wiadomo, że pierwsze transporty wysyłano tam od 1948 r. i w dniu otwarcia przebywało na Wałaamie już ok. 500 osadzonych. Zrujnowany monastyr trzeba było choć trochę doprowadzić do porządku, naprawić zniszczenia wojenne, podciągnąć prąd. Część prac wykonywali sami inwalidzi, ci o najmniejszej niepełnosprawności.

W 1959 r. przebywało w wałaamskim klasztorze 1500 inwalidów. Był tam też wówczas szpital psychiatryczny (także dla weteranów) na 300 łóżek.

Archiwa Wałaamu znaleźli etnografowie podczas badań dotyczących Karelii. W 1984 r. w czasie ostatecznej likwidacji obozu zostały przewiezione wraz z ostatnimi żyjącymi inwalidami do niewielkiej osady Widlica. To jednak tylko lakoniczne karty medyczne. Oto typowa zawartość teczki: „Wasilij Nikitowicz Artunkin. Urodzony 1915 r. Kategoria niepełnosprawności – następstwa oparzenia twarzy 2. i 3. stopnia. Utrata obydwu gałek ocznych. Amputowane cztery palce lewej dłoni. Amputowana prawa dłoń”. I jeszcze adnotacja: „Ranny podczas obrony ZSRR. Zmarł 20.05.62 r. Przyczyna zgonu – wylew”.

To wszystko, ani słowa, skąd przywieziony ani gdzie odniósł rany. Miejsca pochówku można się domyślać. Obok monastyru jest cmentarz. Nagrobki zniszczone, nazwiska zatarte. Tylko jeden grób idealnie odnowiony. Biały pomnik z czerwoną gwiazdą na szczycie. Na tablicy napis: „Bohater Związku Radzieckiego Grigorij Andriejewicz Wołoszyn”. W wyniku odniesionych ran Grigorij stracił ręce, nogi, słuch i mowę. Wojna pozwoliła mu tylko patrzeć. Pomnik postawił syn, który znalazł grób ojca 50 lat po wojnie. Z wałaamskich archiwów wynika, że na cmentarzu leży jeszcze 48 weteranów odznaczonych Złotą Gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego.

Ukraiński historyk Iwan Patrilak, który starał się badać historię czystek wśród inwalidów wojennych, ubolewa, że po rozpadzie ZSRR w żadnej postsowieckiej republice wciąż nie powstało miarodajne, rzetelne i obiektywne opracowanie historyczne, które opowiedziałoby powojenną tragedię inwalidów wielkiej wojny ojczyźnianej.

Sprawa czystek wśród wojennych inwalidów z ZSRR była przez dziesięciolecia skrzętnie ukrywana i jak dotąd nie powstało rzetelne i miarodajne źródło historyczne opisujące losy tych żołnierzy.

Oto próbka tego, co publikowano w ostatnich latach, artykuł naukowy „Praca operacyjna lokalnych organów NKGB wobec inwalidów wielkiej wojny ojczyźnianej”. Autor: doktor nauk historycznych Federacji Rosyjskiej Anastazja Wołychina. Rok 2002: „Informacje o napięciach spowodowanych problemami adaptacyjnymi inwalidów wojennych zaczęły napływać do organów NKGB (Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego) już w 1943 r. (…) Biurokracja, samowola urzędników przy rozdzielaniu pomocy socjalnej, przyznawaniu rent i należnych ulg i wiele innych nieprawidłowości popychało inwalidów wojennych w większości młodych, 20-30-letnich mężczyzn na drogę przestępstwa, wyrzuceni poza nawias społeczeństwa zajmowali się spekulacją, pijaństwem i chuligaństwem. Liczni lgnęli do elementów otwarcie przestępczych, popełniając kradzieże, akty bandytyzmu, co miało natychmiastowy wpływ na bezpieczeństwo wewnętrzne kraju”.

Patrilak: – Wspomnienia, pamiętniki, prywatne notatki i listy, to wszystko, co mamy. Deportacje inwalidów to były akcje tajne. Dokumenty Łubianki, MSW i innych służb, jeśli nie zostały zniszczone, co jest najprawdopodobniejsze, są utajnione nadal. To tym bardziej bolesne – ciągnie historyk – że na przełomie lat 40. i 50. odbywały się nie tylko wywózki do miejsc odosobnienia – tych specinternatów czy „sanatoriów”. Na porządku dziennym były też masowe zsyłki do regularnych obozów Gułagu, zdarzały się też grupowe rozstrzeliwania.

Patrilak dotarł do jednego dokumentu. To raport ministra spraw wewnętrznych ZSRR Siergieja Krugłowa do Prezydium KC KPZR z 20 lutego 1954 r. adresowany do Georgija Malenkowa i Nikity Chruszczowa. Raport „O sposobach zapobiegania i likwidacji pasożytnictwa i żebractwa” i opatrzono klauzulą ściśle tajne”.

„Mimo od lat podejmowanych wysiłków w wielkich miastach i ośrodkach przemysłowych kraju wciąż mamy do czynienia z nieznośnym zjawiskiem żebractwa – donosi Krugłow. – Od czasu wejścia w życie dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR »O sposobach walki z antybolszewickimi elementami pasożytniczymi« z 23 sierpnia 1951 r. organy milicji w miastach oraz węzłach transportu kolejowego i wodnego zatrzymały następującą liczbę żebraków i pasożytów: w drugiej połowie 1951 roku: 107,7 tys., w roku 1952 – 156,8 tys., a w roku 1953 – 182,3 tys. Wśród zatrzymanych inwalidzi wojenni stanowili 70 proc.”.

Patrilak tłumaczy historyczną wartość i sens dokumentu: – To unikalny dowód cichej eksterminacji inwalidów wojennych, którzy nie tylko pod pozorem zapewnienia opieki medycznej i socjalnej byli przymusowo osadzani w obozach – „internatach”, ale na podstawie kryminalnych paragrafów kodeksu karnego o włóczęgostwie, żebractwie i pasożytnictwie trafiali do regularnych obozów pracy Gułagu. Tam ich los był przesądzony. Nie byli w stanie wyrobić obowiązującej normy. Zgodnie z obowiązującą w obozach leninowską zasadą: kto nie pracuje, ten nie je, dostawali więc wciąż mniejsze i mniejsze stawki żywieniowe. Padali jak muchy. W kilka tygodni byli „dochodiagami”, a w kilka miesięcy trupami.

Z braku publikacji historycznych społeczeństwo wciąż największą wiedzę o losie inwalidów wojennych czerpie z prac artystów – pisarzy jak Jurij Nagibin czy plastyków jak Dobrow – tych, którzy widzieli obozy dla kalek na własne oczy i udokumentowali swoje przeżycia.

polecił: Leon Rozenbaum

Na początku lat 80. za mury klasztoru Wałaam władze wpuściły ekipę filmową znanego reżysera Igora Tałankina. Przeniósł on na kinowy ekran opowiadanie Jurija Nagibina „Cierpienie”. Były to już czasy pieriestrojki, ale film, który powstał, „Czas wolny od soboty do poniedziałku” (w Polsce wyświetlany pod tytułem „Dwa dni razem”), to obraz wciąż mocno lukrowany, całkowicie nieprawdziwy. Oto na luksusowym wycieczkowcu, z telewizorami i sprzętem stereo w kajutach, małżeństwo leningradzkich inteligentów obchodzi 25-lecie ślubu. Po kłótni kobieta trafia przypadkiem do klasztoru, gdzie spotyka Pawła – miłość ze szkolnych czasów. Stracił na wojnie obie nogi, ale niczym nie przypomina inwalidów ze wstrząsających grafik i obrazów Dobrowa. Gra go gwiazdor tamtych lat, Aleksiej Batałow, ma w filmie modną skórzaną kurtkę, cyklistówkę na bakier, wypielęgnowaną brodę, a na protezach skacze jak górska kozica. W tle wyłącznie piękna przyroda. Z wnętrza klasztoru ani migawki.

Reżyser w jednym z wywiadów w latach 90. tłumaczył, że cenzura wycięła mu jedną trzecią filmu, np. wszystkie sceny, w których zaangażował jako statystów „naturszczyków” z Wałaamu, prawdziwych inwalidów. Bronił też swojego dzieła: – Dzięki niemu ludzie radzieccy po raz pierwszy mogli poznać w kinie choć część prawdy o losie inwalidów wojennych.

Rzeczywiście, kiedy bohater opowiada miłości sprzed lat o swoich losach, mówi: „– Pamiętasz, po wojnie kalecy byli wszędzie, stali na każdej krzyżówce, handlując czym popadnie. Ja też. Sprzedawałem papierosy na sztuki. Ludzie rzucali mi drobne. Pewnie współczuli nawet, ale ja czułem, że pokazują mi, gdzie jest moje prawdziwe miejsce. To mnie złamało. Zebrałem koleżków, piłem, łamałem prawo. W końcu trafiłem tutaj. – Jak to: trafiłeś? – Normalnie. Milicja aresztowała i odstawiła tutaj”.

Jednak ten dialog to wszystko. Bardziej brutalny i prawdziwy jest obraz z lat 90. „Bunt katów”. Film o enkawudzistach, którzy odmówili rozstrzeliwania inwalidów wojennych.

Po raz ostatni o wałaamskim obozie głośno zrobiło się kilka lat temu, kiedy w murach byłego obozu, w muzeum otwarto wystawę obrazów Jurija Kriakwina – portretów osadzonych tu inwalidów. Patriarcha Wszechrusi Kirył odsłonił i poświęcił obelisk ku pamięci ich męczeństwa. Od tej pory cisza.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Auschwitz Is Not a Metaphor

Auschwitz Is Not a Metaphor

Dara Horn


The new exhibition at the Museum of Jewish Heritage gets everything right—and fixes nothing.
A boxcar used for the deportation of Jews to Auschwitz rests outside the Museum of Jewish Heritage.SPENCER PLATT / GETTY

The week I bought my advance timed-entry tickets for “Auschwitz: Not Long Ago, Not Far Away,” the massive blockbuster exhibition that opened in May at the Museum of Jewish Heritage in downtown Manhattan, there was a swastika drawn on a desk in my children’s public middle school. It was not a big deal. The school did everything right: It informed parents; teachers talked to kids; they held an already scheduled assembly with a Holocaust survivor. Within the next few months, the public middle school in the adjacent town had six swastikas. That school also did everything right. Six swastikas were also not a big deal.

“Auschwitz: Not Long Ago, Not Far Away” is a big deal. It is such a big deal that the Museum of Jewish Heritage had to alter its floor plan to accommodate it, making room for large-scale displays such as a reconstructed barracks. Outside the museum’s front door, there is a cattle car parked on the sidewalk; online, you can watch video footage showing how it was placed there by a crane. The exhibition received massive news coverage, including segments on network TV. When I arrived before the museum opened, the line for ticket holders was already snaking out the door. In front of the cattle car, a jogger was talking loudly on a cellphone about pet sitters.

When I was 15 years old, I went to the Auschwitz-Birkenau site museum in Poland. I was there with March of the Living, a program that brings thousands of Jewish teenagers from around the world to these sites of destruction. It is the sort of trip that clever people can easily critique. But I was 15 and already deeply invested in Jewish life (I later earned a doctorate in Yiddish and Hebrew literature, subjects I teach today), and I found it profoundly moving. Being in these places with thousands of Jewish teenagers felt like a thundering announcement of the Holocaust’s failure to eradicate children like me.

This was in the 1990s, when Holocaust museums and exhibitions were opening all over the United States, including the monumental United States Holocaust Memorial Museum in Washington, D.C. Going to those new exhibitions then was predictably wrenching, but there was also something hopeful about them. Sponsored almost entirely by Jewish philanthropists and nonprofit groups, these museums were imbued with a kind of optimism, a bedrock assumption that they were, for lack of a better word, effective. The idea was that people would come to these museums and learn what the world had done to the Jews, where hatred can lead. They would then stop hating Jews.

It wasn’t a ridiculous idea, but it seems to have been proved wrong. A generation later, anti-Semitism is once again the new punk rock, and it is hard to go to these museums in 2019 without feeling that something profound has shifted.

In this newest Auschwitz exhibition, something has. The New York display originated not from Jews trying to underwrite a better future, but from a corporation called Musealia, a for-profit Spanish company whose business is blockbuster museum shows. Musealia’s best-known show is the internationally successful “Human Bodies: The Exhibition,” which consisted of cross-sectioned, colorfully dyed cadavers (sourced, it was later revealed, from the Chinese government) that aimed to teach visitors about anatomy and science. Its other wildly popular show is about the Titanic. This is, of course, not a disaster-porn company but rather an educational company—and who could argue against education?

Perhaps the earlier Holocaust museums built by the Jewish community were unsuccessful simply because of their limited reach; despite the 2 million annual visitors to the United States Holocaust Memorial Museum, two-thirds of Millennials in one recent poll were unable to identify what Auschwitz was. Six hundred thousand people saw Musealia’s Auschwitz exhibition during its six months in Madrid before it arrived in New York. Those 600,000 people have all now heard of Auschwitz. There is clearly public demand.

And the Musealia people clearly know what they are doing. The Auschwitz exhibition was produced in cooperation with numerous museums, most prominently the Auschwitz site museum in Poland, and was carefully curated by diligent historians who are world-renowned experts in this horrific field. It shows.

read more: Auschwitz Is Not a Metaphor


Dara HornAuthor of five novels, most recently Eternal Life


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com