Archive | 2019/08/30

Holocaust to wina Żydów, bo przecież mogli wyjechać z Polski

Adam Doboszyński chciał zostać polskim Mussolinim i twierdził, że Holocaust to wina Żydów, bo przecież mogli wyjechać z Polski

Kamil Janicki


Adam Doboszyński (1904-49) – polityk Stronnictwa Narodowego (Fot. domena publiczna)

Cały projekt gospodarczy Doboszyńskiego sprowadzał się do jednej kwestii: trzeba się z Polski pozbyć Żydów, a ich własność przekazać ludziom oddanym całkowicie sprawie narodowej. Wszędzie również wietrzył masońskie spiski. Mimo to w rodzinnych Chorowicach ma ulicę i pomnik z inskrypcją: “Cześć i chwała bohaterom”.

To jedyny pomnik (właściwie głaz z tablicą) w całej wsi, nie licząc kapliczek przypominających o dawnych epidemiach cholery. Jest stale czyszczony i ozdabiany kwiatami. Odsłonięto go z pompą trzy lata temu w obecności przedstawiciela IPN, a specjalnego wykładu wysłuchało kilkudziesięciu mieszkańców. Sporo, bo według ostatniego spisu jest ich 714, a połowa pewnie przyjeżdża z Krakowa, bo Chorowice to dla nich podmiejskie osiedle willowe.

Aby przyjrzeć się głazowi upamiętniającemu Adama Doboszyńskiego, trzeba podejść do niepozornej chałupki nazywanej „dworem”, w której niegdyś mieszkał. Jego nazwisko zna nie tylko każdy mieszkaniec wsi, ale znają je również tysiące osób podróżujących między Skawiną i Mogilanami, bo od 2017 r. droga powiatowa biegnąca przez środek wsi to ulica Doboszyńskiego.

“Wyklęty” antysemita

Prezydent Andrzej Duda nazwał go „żołnierzem wyklętym”, a IPN nie zgłosił wątpliwości do jego uhonorowania. O tyle to dziwne, że Doboszyński wsławił się nie jako żołnierz podziemia, lecz przede wszystkim jako jeden z najbardziej zajadłych antysemitów II RP. A także antypaństwowców, bo występował przeciw władzom w sposób, który nawet innym nacjonalistom wydawał się zbyt radykalny.

Jego droga zaczęła się właśnie w Chorowicach, których herb – wedle amatorskiej monografii spisanej przez miejscowego pasjonata historii – potwierdza chrześcijańsko-narodowe oblicze społeczności. W prawym polu widnieje na nim mieczyk Chrobrego, symbol Obozu Wielkiej Polski, jeszcze niedawno uznawany przez policję za symbol faszystowski. Nie wolno go wnosić na stadiony piłkarskie, bo dla UEFA jest emblematem rasistowskim i nacjonalistycznym.

Chorowice mają też hymn – a przynajmniej propozycję hymnu.

Według broszury Edwarda Ślęzaka wydanej w 2000 r. (!) jego piąta zwrotka brzmi następująco: “Chorowice – to wieś/ Posiadająca tradycję walki/ Z niechcianą sanacją i żydami w kraju”.

Ojcze, plamisz nasz honor

„Nasz gospodarz” – tak o Doboszyńskim mawiają rdzenni mieszkańcy Chorowic. Co najmniej jakby jego ród był właścicielem czy wręcz założycielem wsi. W rzeczywistości Doboszyńscy mieli z nią związek znacznie krótszy i luźniejszy niż większość obecnych mieszkańców.

Dopiero na przełomie XIX i XX w. wzięty krakowski adwokat i polityk Adam Doboszyński kupił w Chorowicach kilkadziesiąt hektarów ziemi i kawałek lasu. Nie należała do niego więc ani cała wieś, ani jej większość. Poza tym przebywał w Krakowie lub Wiedniu, bo kilka lat był deputowanym do austriackiego parlamentu. Chorowice traktował jak letnią willę i gospodarstwo przynoszące dochód. Jeszcze rzadziej do osady zaglądał jego syn i imiennik.

Bojówkarze Adama Doboszyńskiego, którzy w 1936 r. napadli na Myślenice, gdzie pobili posterunkowego, splądrowali żydowskie sklepy i próbowali podpalić synagogę Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Doboszyński senior miałby zadatki na patrona. Wprawdzie z wioską niewiele go łączyło, ale w jego biografii trudno znaleźć ciemne plamy. Mąż stanu na prowincjonalną skalę, trochę filantrop, trochę człowiek kultury, ale przede wszystkim demokrata i liberał, który tolerancję i wolnościowe poglądy wcielał w życie. Wydawał znaną z inkluzywności i stonowanej linii gazetę „Nowa Reforma”.

O ojcu we wsi nikt dziś nie pamięta, a fetowany tam jego syn jest dowodem na to, jak daleko jabłko może paść od jabłoni. Kilka rysów biograficznych Adama Doboszyńskiego juniora, spisanych przez krewnych i wyznawców, bardziej robi wrażenie żywotów świętego niż krytycznych monografii. Z tych tekstów wyłania się złote dziecko, geniusz od najmłodszych lat i perfekcyjny student. Ale nawet w tych hagiografiach można wypatrzyć ślady jego nienawistnych poglądów. Już na studiach technicznych w Gdańsku uchodził za antysemitę. A tolerancyjnego ojca przestrzegał w zachowanym liście, że robiąc interesy z Żydami, plami honor rodziny.

Św. Tomasz i gospodarka

Urodził się 1904 r., a gdy nastała wolna Polska, wchodził w dorosłość, w wojnie polsko-bolszewickiej nie walczył, choć złożył akces do armii. Potem bliżej mu było do niebieskiego ptaka niż do żołnierza. Ukończywszy studia, nie chciałem bezpośrednio przechodzić do pracy zawodowej – wspominał. Nie spieszyło mu się do zarabiania, choć schorowany ojciec z trudem wiązał koniec z końcem. Zamiast tego pojechał do Paryża, tym razem do szkoły nauk politycznych.

Do kraju wrócił, gdy skończyły się pieniądze. Odbył służbę wojskową i wreszcie – w obliczu śmierci ojca, ale przede wszystkim dlatego, że nie znalazł pracy – osiadł w Chorowicach i zajął się ziemią. To był plan awaryjny, bo prawdziwe pasje znajdował gdzie indziej. Zaczął flirtować z polityką, a zwłaszcza pisać. Był inżynierem, ale sam uznał się za eksperta w dziedzinie ekonomii. W 1934 r. wydał książkę „Gospodarka narodowa”. Zdaniem jego akolitów cenną i nowatorską, ale łatwo dostrzec, że cały projekt gospodarczy Doboszyńskiego sprowadzał się do jednej kwestii: trzeba się z Polski pozbyć Żydów, a ich własność przekazać ludziom oddanym całkowicie sprawie narodowej. Swoje wywody okrasił wyimkami z pism Tomasza z Akwinu, teologa uznał za ekonomiczny autorytet. Nie dlatego – wyjaśnił – że ten był wielkim myślicielem, ale przede wszystkim dlatego, że był Święty.

Bystry i charyzmatyczny

Otwarcie przyznawał, że antysemickich i nacjonalistycznych poglądów nie wyniósł z domu. Mój ojciec był członkiem Stronnictwa Demokratycznego– pisał w takim tonie, jakby był to powód do wstydu. Sam działał w nielegalnym Obozie Wielkiej Polski i w Stronnictwie Narodowym. Został szefem jego struktur w powiecie krakowskim. Organizował ruchome biblioteki i wykłady, zwoływał demonstracje przeciw rządowi, a zwłaszcza Żydom, którzy jego zdaniem niszczyli Polskę.

Agitacja padała na podatny grunt. Kraj pogrążony był w zapaści gospodarczej, a będąca u władzy sanacja coraz jawniej zmierzała w stronę dyktatury. Rządzący rozważali nawet zesłanie Doboszyńskiego do Berezy Kartuskiej, miejsca odosobnienia, które sami nazywali obozem koncentracyjnym.

Jeden szczegół z czołobitnych biografii Doboszyńskiego zdaje się trafny – musiał być obdarzony niemałą charyzmą. Wysoki, dystyngowany, z bystrym spojrzeniem i ironicznym uśmieszkiem. Inteligentny i sugestywny– pisano o nim. Łatwo dominował nad otoczeniem.

Zwłaszcza do chłopów i robotników potrafił mówić ich językiem. Pierwszym przedstawiał się jako gospodarz i dobrodziej, drugim – jako pan inżynier wspierający ich w niedoli i w poszukiwaniu lepszej pracy.

Nigdy się nie hamował, pluł na wrogów i ogłaszał wielkie plany. To działało na zbiedniałych, rwących się do akcji wyrostków.

Budziciel narodu

Kiedy inni skrajni endecy schodzili do defensywy lub szli na kompromisy z władzą, on parł naprzód. Organizował zbrojne bojówki – nie tylko jako straszak i pokaz siły, ale również narzędzie otwartej walki z rządem. Marzył o spektakularnej akcji, która zwróci na niego oczy kraju. Wiek XX wymaga działania na psychikę tłumów, akcji zbiorowej i perswazji zbiorowej – pisał.

To właśnie dlatego nocą z 22 na 23 czerwca 1936 r. zwołał swoich ludzi do lasu w Chorowicach. Przyszło 70 małorolnych chłopów i robotników, głównie bezrobotnych. W części byli to dziadkowie tych, którzy tytułują dziś Doboszyńskiego „swoim gospodarzem”. Dał im paręnaście rewolwerów, jeden obcięty karabin i ogłosił: „Idziemy na Myślenice, dzisiaj się rozpoczyna”.

Do tego powiatowego miasteczka położonego 20 km od Krakowa dotarło o świcie tylko 50 ludzi. Inni odłączyli się po drodze, znużeni marszem lub niepewni sprawy. Bojówkarze przecięli kabel telefoniczny, pobili jedynego posterunkowego, który pełnił służbę, splądrowali żydowskie sklepy w rynku, a wyniesiony z nich towar spalili lub rozkradli. Na rozkaz Doboszyńskiego próbowali podpalić synagogę, lecz tylko okopcili przedsionek. Wtargnęli do mieszkania starosty, którego zamierzali zlinczować, jednak… nie wiedzieli, jak wygląda. W efekcie nic mu się nie stało, bo udawał przypadkowego gościa. Kiedy banda wycofała się z Myślenic, szybko dogonił ją policyjny pościg. Doszło do walki, Doboszyński kazał swoim ludziom strzelać do stróżów prawa, dwóch narodowców zostało rannych. Resztę łatwo ujęto – na miejscu strzelaniny albo później, gdy chyłkiem wracali do domów.

Do dzisiaj nie wiadomo, co było celem tej awantury. Doboszyński działał bez zgody SN, wręcz wbrew jego decyzjom. Akcja okazała się żałośnie niekompetentna i krótka. Mówił później, że pragnął obudzić ducha narodu. Domyślano się, że chciał zostać polskim Mussolinim. Z Myślenic pójść na Kraków, z Krakowa na Warszawę, ciągnąc za sobą coraz większe tłumy pragnące usunięcia niechcianej sanacji i Żydów z kraju. Jeśli to prawda, to Chorowice były w jego projektach punktem wyjścia do budowy polskiej nacjonalistycznej dyktatury na wzór tych, które przejęły władzę we Włoszech i Niemczech.

Doboszyńskiemu i kilku jego przybocznym udało się przedrzeć przez pierścień obławy.

Ruszyli w góry, a po drodze nawet wpisali się do księgi pamiątkowej jednego ze schronisk turystycznych. W polu „przebieg wycieczki” inżynier zanotował: “walka ze złem, które ojczyznę zgubiło”.

Podczas kolejnego starcia z policją jeden bojówkarz zginął, a Doboszyński został ranny.

Aresztowano go i postawiono przed sądem. Trwający dwa lata proces przemienił się w farsę. O nastrojach w Małopolsce najlepiej świadczy to, że choć „gospodarz” nie wypierał się żadnych czynów, ława przysięgłych uznała go za niewinnego. Po zakwestionowaniu tego wyroku przez Sąd Najwyższy sprawę przekazano do Lwowa do ponownego rozpatrzenia. Nadaremnie – ławnicy uwolnili Doboszyńskiego od 11 z 12 zarzutów. Uznano, że odpowiadał tylko za wtargnięcie na posterunek policji i zabranie stamtąd broni. Władze sądowe znów interweniowały, by podnieść symboliczny wyrok – ostatecznie Doboszyński dostał trzy i pół roku.

Światowy spisek

Sanacja coraz bardziej skręcała w prawo, więc trudno się dziwić, że na wolność wyszedł przedterminowo – w lutym 1939 r., oficjalnie ze względów zdrowotnych. Znowu rzucił się w wir polityki, usiłował zająć miejsce w centralnych władzach SN, zyskiwał coraz większą popularność. Teraz bardziej niż kiedykolwiek uchodził za radykała. Wznowił krucjatę przeciw Żydom, lecz ogłosił także nową – antymasońską. Wszędzie dostrzegał zgubne wpływy wolnomularzy – nawet w szeregach endecji. I to w masonach (czy też w spisku żydowsko-masońskim) widział źródło wszystkich polskich nieszczęść od trzech stuleci.

Retoryki nie złagodził również po wybuchu wojny, gdy inni działacze narodowi dążyli do zgody w interesie wspólnej walki z Niemcami. Przedarł się na Węgry, a stamtąd do Francji. Dostał nawet propozycję dołączenia do polskiego rządu, ale odmówił, uznając gen. Sikorskiego za masona, a jego gabinet za reakcyjny i złożony z rozreklamowanych miernot. Już w Anglii wystąpił z SN – bo nie mógł znieść, że układa się z ludźmi o innych poglądach i ulega wpływom światowego spisku. Związał się ze skrajnymi falangistami, redagował najbardziej antysemicką i antydemokratyczną prasę. Wieszczył, że po wojnie narodowcy zaprowadzą w Polsce rządy silnej ręki i usuną z niej wszystkich Semitów – wykorzystując pomoc hitlerowców. Zarzucano mu, że popierał i uzasadniał Holocaust.

On wprawdzie potępiał metody III Rzeszy, ale zarazem twierdził, że Żydzi… sami byli winni Zagłady, bo przecież mogli wynieść się z Polski.

70 lat egzekucji

Nad Wisłę wrócił w 1946 r. Nie angażował się w żadne walki, a nawet był za tym, by wyciągać z lasu „żołnierzy wyklętych”. Twierdził, że jakiekolwiek akcje partyzanckie są pozbawione sensu, że aliantom nie można wierzyć, ale również – że Polska wkrótce odzyska wolność na skutek amerykańskiej inwazji na Związek Radziecki.

Dawni znajomi niezbyt rozumieli, co chce osiągnąć. Najbardziej rzucała im się w oczy jego posunięta już do skrajności antymasońska obsesja. Doboszyński jeździł po kraju, szukał zwolenników, próbował budować nowe struktury narodowców. I – co znamienne – o komunistycznych władzach wypowiadał się przychylniej niż o sanacji. Akceptował wiele ich decyzji, a nawet godził się na to, w jakim kierunku zmierzają sprawy w kraju. Mimo to został aresztowany, skazany na śmierć i stracony 29 sierpnia 1949 r. I dopiero wtedy z człowieka zbyt radykalnego nawet dla skrajnych wywrotowców stał się męczennikiem, „żołnierzem wyklętym” i materiałem na patrona ulic.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


The Wandering Star of Yiddish Lit

The Wandering Star of Yiddish Lit

Mersiha Bruncevic


(Illustration: Tablet Magazine)

Debora Vogel was born in January 1900 in a Galician town called Bursztyn. Her life ended in August of 1942 on the pavement of Bernsztejn Street, murdered by Nazis during the liquidation of the Lviv ghetto along with her baby boy, Asher, her husband, Szulim Barenblüth, and her mother, Leonia Ehrenpreis. Before this unimaginable tragedy, Vogel, known as the “wandering star” of Yiddish and Polish literature, wrote groundbreaking poetry, astute art criticism and lauded academic research on philosophy and aesthetics. She also urged and encouraged the now canonic Polish Jewish author Bruno Schulz not to give up on writing at a time when Schulz felt hopeless, and thought that he would never be published. He proposed to her, but she turned him down.

The term “wandering star” was an apt description of Vogel’s life prior to her murder. While her childhood was spent in a small-town milieu of the Galician provinces, the outbreak of World War I in her adolescence meant the family had to move. They relocated to Vienna where Vogel went to an Austrian school. Eventually, the family moved permanently to Lviv. But Vogel continued wandering, attending university in Krakow and traveling frequently to Paris, Berlin, and Stockholm, and establishing lasting correspondences with New York City’s vibrant community of Yiddish modernist artists and writers, contributing regularly with both poems and essays to the literary journals Inzikh and Bodn.

It is exceptional to come across a body of high-quality literary work fluently composed in several languages. Yet the sum of Vogel’s work, written in Polish, German, Hebrew, and Yiddish, shows exactly that. Her family was an intellectual, secular family and they spoke Polish at home. Both her mother and father were teachers of Hebrew, this was passed on to Vogel and she quickly became as proficient as her parents. Those educationally formative years spent in Vienna meant that she mastered the German language impeccably; her first poems were written in German. While her parents showed no interest in Yiddish for various reasons (one being its low social connotations at the time), it was when Vogel picked up Yiddish in her 20s that she found her truest tongue.

***

The road to recognition and literary canonization is rarely easy. That road has been particularly broken and twisted for the many greats whose lives and sometimes work were lost to the world and to humanity in the death camps and ghettos of the Shoah, and by the subsequent withering away of Yiddish as the Jewish lingua franca.

It was Vogel’s good friend Rachel Auerbach, an acclaimed Yiddish writer, a key contributor to the Oneg Shabbat Archives in the Warsaw ghetto, and eventually the first director of the Department for the Collection of Witness Testimony at Yad Vashem, who inspired Vogel to explore the possibilities of Yiddish. As a result, Vogel’s main artistic vision became to establish Yiddish as a language of serious cultural and intellectual expression. From this clear conviction sprang her three collections of poems that form the core of her work: Day Figures (1930), Mannequins (1934) and Acacias Bloom (1935-36).

These three collections together form a very specific poetic universe. While Vogel maintains a clear style and poetic voice throughout, each book has its own separate narrative. In Day Figures the poems tell the story of a young woman who for seven years waits for a lover. It is uncertain if the love affair ended seven years earlier and she is waiting to get over it, or if she merely met the man seven years ago and is somehow waiting in vain for the love affair to begin in earnest. Nevertheless, the boredom and emptiness of waiting for seven years binds the poems together.

In Mannequins there is no trace of a missing lover. Here Vogel writes sharp and witty poems about Berlin, Paris, and New York. Many poems are about raucous nights out, drinking, the empty frolics of big city living, with its fleeting love affairs and promises plastered on billboards aglow with neon lights.

Finally, in Acacias Bloom the observation turns inward to writing and its place in everyday life. In these prose poems, or “prose montages” as they are often referred to, Vogel reflects on what artistic expression means and what its function in society can be during an ominous year like 1933. From the first poem, she asks what it takes to write a novel, and it continues from there, often making reference to other artists and writers. Their different overriding narratives notwithstanding, a clear and constant voice emerges from the page in all three collections, showing Vogel’s steady and original poetic hand.

Along with the idea of writing very modern poetry in Yiddish, Vogel also had a specific idea regarding the aesthetics of her work—she wanted the poems to be visual experiences, like paintings. To achieve this effect, instead of relying on the traditional building blocks of poetry which are form and meter, she chose methods derived from painting (mostly cubism), photography (primarily montage) and advertisements (evoking bold colors, catch phrases and kitsch). The most prominent characteristic of the poems in all three collections is repetition. The imagery employed repeats continuously and is used with intention in order to reduce, as Vogel asserted, “the chaos of events to its most basic ordinary properties.”

Two main patterns emerge from Vogel’s repetition of images and vocabulary: unreality and disproportion. Everything is fragile and perishable. The sky, the mountains, the streets, the houses and the people—all of it is made of glass, porcelain, or tin; of paper, dough, fruit flesh, or milk. These are materials that break, bend, tear, and spoil easily. Which says a good deal about how Vogel must have viewed the “chaos of events” that makes up ordinary life.

Aside from the destabilizing sense of unreality, where things are not made of what they ought to be, insignificant things are given immense importance, while fundamental facts are reduced to dull irrelevance. In Day Figures, which deals with that love affair that never was, Vogel repeatedly points out the number of days in a week, in a month, that there are four seasons in a year. Yet she does not give one distinguishing feature about the missing lover—what he looks like, who he is, how they met, why things ended (or never really began) for the two of them.

The unreal atmosphere and disproportion of her poetic universe was, at the time of publication, often interpreted as surrealism, a dominant artistic movement in the 1920s and ’30s. Vogel refuted this, claiming that while seemingly unreal, her poems were not surreal. She compared them instead to the paintings of Marc Chagall, whom she had met in Paris. Her impressions of the painter and his work can be found in an essay called “Theme and Form in Chagall’s Work (an Aesthetic Critique).” The merits of this text are many, not least that she wrote two simultaneous versions of it: one in Yiddish and one in Polish, which were both published in the highly reputable journals Tsushtayer and Almanach i leksykon zydostwa polskiego, respectively.

In analyzing Chagall’s compositions, she mentions that while we are used to a person being smaller than a house, it does not mean that if a person is depicted as being larger than a house that it somehow runs contrary to realist logic. The scale of such representations shows the person’s importance in the picture or poem. Scale and ratio follow the internal logic of the artwork, not the logic of everyday reality. Vogel notes that composition is “not motivated by perspective and real measurements of space. … The element of scale is used simply as a feature of the significance or insignificance of an object or a person we encounter.”

Regarding the occasional lack of gravity in Chagall’s paintings, Vogel sees it as a depiction of simultaneity and not as surreal. If a house or a person floats by aimlessly in a picture it is not because gravity is not in operation and we are in a dreamlike state, it is more due to an event, or a thing, from another time imposing itself in the present—like a vivid memory. And it seems that here the two guiding principles of Vogel’s poetry, the disproportionate and the unreal, are given a more direct meaning.

***

Much has been said of the relationship that developed between Vogel and Bruno Schulz. They met in the scenic Polish resort town of Zakopane in the summer of 1930. A close and intimate bond developed that continued through correspondence even when they both returned to their respective hometowns. Bruno Schulz was a penniless teacher and an extremely bright and talented writer and artist. His lack of means meant that he had to work constantly and illness and personal tragedies in his family kept him from focusing on his talent. This is where Vogel stepped in and steadfastly encouraged him to keep writing.

It was in his letters to Vogel that Schulz first composed passages that would become his novel The Cinnamon Shops (also referred to as The Street of Crocodiles), a work that would cement his literary greatness. But Vogel’s influence did not end there. She intervened directly with influential intellectuals in order to get him published, when no one seemed open to understand or publish his original and experimental prose, and wrote articles about him in international journals to get him noticed abroad.

In November of 1942, three months after Vogel was killed, Bruno Schulz was murdered by a Nazi in the Drohobycz ghetto. While the words muse, fiancée, and friend are most often used to describe what Vogel was to Schulz, it seems that her influence was far more complex. Aside from their deep emotional involvement, which was a source of inspiration for both, Vogel was in many ways for Schulz what Max Brod was to Kafka: She ensured the survival of his work when Schulz himself seemed to be losing hope.

Yet within the pantheon of Yiddish writing, Vogel’s own key works—Day Figures, Mannequins, and Acacias Bloom—have not carved out a defined place, mostly because the collections have not been widely available to readers or for scholarship. When Ezra Korman’s Yiddish Women Poets: An Anthology (1586-1927) came out in 1928 regrouping an impressive array of women who’d written poetry in Yiddish for over five centuries, it was too early to include Vogel’s work who had only recently started writing. However, when Joseph Leftwich published a collection of Yiddish poetry in 1939, The Golden Peacock, her work was included only to be edited out in the subsequent editions that were published after the war, in 1961 and 1974; most of the female writers whose work appeared in earlier editions were also edited out. Vogel’s work has mostly appeared in a fragmentary way in connection with other writers throughout the decades, notably in 1985 in the collection A Treasury of Yiddish Poetry.

It is primarily thanks to the immense analytical and translation work conducted by Anastasiya Lyubas in her doctoral thesis Plasticity of Language in Debora Vogel’s Modernist Poetics that a shift is beginning to occur. In 2018 there was an art exhibition dedicated to Vogel at the Muzeum Sztuki in Łódz, Poland called Montages: Debora Vogel and the New Legend of the City. An anthology focusing entirely on her work is due to be published in 2020 under the title In geveb. Special Issue on Debora Vogel. And by an unexpected turn of events, in April 2019 (despite her hitherto marginalized position in the Yiddish literary canon) the first ever conference focusing solely on the work of one female Yiddish writer was organized—a conference dedicated to Debora Vogel. Yet to lament her role as a background figure is to misunderstand the reality of her enduring presence and importance. As she wrote about Chagall:

an important person or thing might not be in the center of action but somewhere on the margins. Sometimes it is a matter of noting the existence of a person or a thing as such and not as something that exists for or beside something else, only as being-for-itself.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com