Archive | 2021/03/13

Wyjaśnienie Jidyszkajt… po arabsku!


Wyjaśnienie Jidyszkajt… po arabsku!


Noru Tsalic
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


Herzl jako młody wiedeński dziennikarz ok. 1878 roku (Zdjęcie: Wikipedia)Herzl jako młody wiedeński dziennikarz ok. 1878 roku (Zdjęcie: Wikipedia)

Kilka niedawnych wydarzeń raz jeszcze wysunęło na pierwszy plan pytanie, które zajmowało ludzi od (co najmniej) dwóch ostatnich stuleci: Kto jest Żydem? I kim (lub czym) są Żydzi?

Pozwólcie, że spróbuję wydobyć istotne znaczenie tych pojęć.

Królestwo kapłanów

Kilka dni temu Sąd Najwyższy Izraela wydał przełomową decyzję: nawróceni na judaizm (także “szybką ścieżką”, przez nieortodoksyjny proces nawrócenia: reformowany lub konserwatywny/Masorti) są Żydami. Wydawałoby się więc, że Żydzi to wyznawcy judaizmu. W końcu, to właśnie znaczy „nawrócenie” – zmiana wyznania. Jest tu jednak haczyk: dlaczego Sąd Najwyższy zabrnął w coś, co wydaje się kwestią religijną, sprawą o której powinni debatować rabini? Ponieważ w Izraelu są prawne konsekwencje: Żydzi – nie obywatele Izraela, ale Żydzi, skądkolwiek przychodzą – są objęci postanowieniami Prawa Powrotu: są niemal automatycznie uprawnieni do osiedlenia się w Izraelu i (jeśli tego chcą) do izraelskiego obywatelstwa.

Co jednak religia ma wspólnego z prawem pobytu lub z obywatelstwem? Spróbuj wyjaśnić to człowiekowi Zachodu a w najlepszym wypadku spojrzy na ciebie dziwie. Co doprowadza mnie do drugiego niedawnego wydarzenia.

Większość tej mniejszości…

1 marca 2021 roku w programie BBC o nazwie “Politics Live” poproszono panel składający się z czworga nie-Żydów, by dyskutowali na temat tego, czy Żydów należy uważać za mniejszość etniczną. Jedyny Żyd, który brał w tym udział (jako gość) był oburzony, że w ogóle postawiono takie pytanie; równie oburzona była większość brytyjskich Żydów spośród tych, którzy słyszeli o tej „debacie”. Z drugiej strony, wielu nie-Żydów (włącznie z nieszczęsnym redaktorem program, Robem Burley’em) uznało cały problem za kłopotliwy. Przecież Żydzi (przynajmniej w ich oczach) są białoskórzy; ich oczy nie są skośne, jak u Azjatów. Jakim cudem mogą więc być “etniczną mniejszością”? A nawet zakładając, że mają inne pochodzenie etniczne mimo podobieństwa do białych Brytyjczyków we wszystkim poza trudnymi do rozpoznania szczegółami, jak to możliwe, że ktoś “nawraca“ się na bycie Żydem wyrokiem religijnego zgromadzenia? Czy można “nawrócić” się na bycie czarnym, brązowym lub Azjatą?

Socjopatyczna polityczna socjologia 

Profesor z Bristol University, David Miller Profesor z Bristol University, David Miller

Zaledwie kilka dni wcześniej profesor z Bristol University, wykładający socjologię polityczną, wygłosił tyradę przeciwko Stowarzyszeniu Żydów na tym uniwersytecie, oskarżając ich o to, że są “politycznymi pionkami agresywnego, rasistowskiego, obcego reżimu, który przeprowadza czystkę etniczną”. Kraju znanego jako Izrael, “żydowskie państwo”. To oburzyło studentów wraz z olbrzymią większością brytyjskich Żydów. Którzy – tak – są “brytyjscy”, ale są także Żydami; tak, ich ojczyzną jest Wielka Brytania, wobec której są nadzwyczaj lojalni, chociaż większość z nich naprawdę lubi “żydowskie państwo”. Dezorientujące? Poczekajcie, to nie jest wszystko!

Przyjdź, przeklnij mnie, Jakubie…

Żydowski komik cieszący się ogólnokrajową sławą (przez “krajową” rozumiem Wielką Brytanię, ale główniejest słynny wśród brytyjskich Żydów) właśnie opublikował książkę ze skargami na antyżydowski rasizm, obejmujący również tych, którzy twierdzą, że nie chodzi im o Żydów i że tak naprawdę nienawidzą tylko żydowskiego państwa. No cóż, aby nieco wyjaśnić sprawę, ten żydowski komik zadeklarował w swojej książce, że żydowskie państwo obchodzi go tyle, co zeszłoroczny śnieg! Nawet powtórzył słowa tych, na których właśnie się skarżył, pisząc: „Fuck Israel!” Co samo w sobie wywołało gniew tych brytyjskich Żydów (olbrzymiej większości, według sondaży opinii publicznej), których bardzo obchodzi żydowskie państwo; do tego stopnia, że uważają ten kraj za niezbędny filar ich żydowskiej tożsamości…

<span>David Baddiel</span>

David Baddiel

Ich własny kraj

Mówię o niedawnych wydarzeniach. Prawdę mówiąc jednak, to nie jest nowe: Tora mówi o “Am Jisrael” – Narodzie Izraela. „A więc “naród”, grupa etniczna. Tak, ale biada Narodowi Izraela, gdyby miał czcić innego Boga… Więc jednak religia?

Około roku 1650, niejaki Manasseh ben Israel pisał ociekające słodyczą listy do Lorda Protektora Olivera Cromwella, prosząc go, by anulował zakaz i pozwolił ponownie Żydom na zamieszkanie na Wyspach Brytyjskich. Manasseh, sefardyjski Żyd, urodził się jako Manoel Dias Soeiro, potomek rodziny “Marranos” (Żydów, którzy zostali zmuszeni do nawrócenia się na chrześcijaństwo, ale potajemnie trzymali się judaizmu). Po ucieczce z rodzinnej Portugalii (by uniknąć Inkwizycji), rodzina znalazła schronienie w Amsterdamie, gdzie w owych czasach mogli jawnie praktykować swoją religię i próbowali pomóc innym wygnanym Żydom. Niemniej, kiedy Manasseh, apelując do ludzkich uczuć Cromwella, opisał Żydów jako “wygnanych z własnego kraju”, napisał wyraźnie, że nie chodzi mu o Portugalię lub Hiszpanię, ale o Ziemię Izraela; ziemia, do której ci Żydzi tęsknili, nie była tą, którą musieli opuścić zaledwie kilka lat wcześniej, ale tą, którą stracili wiele stuleci przed narodzeniem Manasseha … Dziwne, prawda? No cóż, bardzo proszę – trzeci wymiar żydowskiej tożsamości: nie tylko narodowość i religia, ale dziwaczna tęsknota do kraju kiedyś straconego.

Dlaczego jednak wciągnąłem w to wszystko starego Manasseha ben Israela? No cóż, to on był głównym architektem “powrotu” Żydów do Anglii, jakieś cztery stulecia po wygnaniu ich w 1290 roku. Można nawet nazwać go założycielem nowoczesnej społeczności brytyjskich Żydów…


Próba i błąd

Nie jest tak, że Żydzi nie eksperymentowali ze swoją tożsamością. W XIX-wiecznych Niemczech pewni Żydzi założyli Ruch Reformowany, który początkowo starał się pozbyć etniczności, zachowując element wiary. Ci Żydzi ogłosili siebie “Niemcami wyznania mojżeszowego”. „Ich krajem” były zdecydowanie Niemcy i żaden inny kraj.

Także w XIX wieku, ale na wschód od Niemiec (na Litwie, w Polsce i Rosji) inna grupa Żydów założyła świecki ruch żydowski, Bund. Bundystów nie interesowała religia, ale jakoś wyobrażali sobie żydowskość jako rodzaj kulturowej etniczności w socjalistycznym braterstwie ludów.

Żadnej z tych grup nie powiodło się jednak dobrze. Reformowani Żydzi mogli uważać siebie za „Niemców wyznania mojżeszowego”; ale „prawdziwi Niemcy” nadal uważali ich za… Żydów i mordowali ich obok ich ortodoksyjnych braci.

Jeśli chodzi o Bundystów, żyli oni jak socjaliści, ale umierali jako Żydzi: ci, którzy uniknęli Szoah, spotkali swój gorzki los podczas czystek Stalina. Tylko garść przeżyła, a i to kosztem sprzedania duszy diabłu: stali się niesławną “Jewsekcją”, maleńką grupą żydowskich wykonawców woli Stalina.

<span>Bundyści w Polsce</span>Bundyści w Polsce

Choć Reformowani wybrali religię, a Bundyści kulturową etniczność, jedni i drudzy odrzucili trzeci aspekt – “własny kraj”. Istniał jednak trzeci ruch, który zaczął się (a przynajmniej wtedy uzyskał nazwę i sławę) w XIX wieku: syjoniści. Podobnie jak Bundyści początkowo syjoniści nie interesowali się religią; odmiennie od zarówno Bundystów, jak Reformowanych naprawdę interesował ich tylko “własny kraj”. Jest to ironią, biorąc pod uwagę fakt, że dziś z grubsza połowa tego kraju składa się z religijnych lub “tradycyjnych” Żydów jedna piąta z nie-Żydów, a reszta to Żydzi, którzy mówią o wielkim znaczeniu bliskich związków z Diasporą. I bądź tu mądry!

Traduttore, traditore: tłumaczenie tożsamości

Oto trochę więcej syjonistycznej ironii: uważam, że najpoważniejszy wkład w zrozumienie tych pojęć (Żydzi, żydowskość, żydowska tożsamość) właśnie dał nam… Arab.

Muszę przyznać, że nigdy przedtem nie słyszałem nazwiska Hussein Aboubakr Mansour. Przedstawia on siebie na Twitterze jako

“Miłujący wolność egipski dysydent i amerykański obywatel”.

Także na Twitterze napisał 2 marca 2021 roku:

“Nie jestem Żydem ale chcę dorzucić moje trzy grosze do kwestii żydowskiej tożsamości, o którą kłóci się obecnie wielu ludzi. Czy to jest rasa? Religia? Pochodzenie etniczne? Czy możemy powiedzieć arabski Żyd? Widzę wielu ludzi, którzy kłócą się bez znajomości tematu lub pokory, by powiedzieć „nw” [nie wiem]. Judaizm jest unikatową, bliskowschodnią strukturą. Nowoczesne zachodnie języki po prostu nie mają analitycznych narzędzi, wystarczających do wyjaśnienia go. Judaizm nigdy nie będzie wygodnie pasował do pojęć wyrażanych angielskimi słowami “religia, rasa, cywilizacja itd.”. To jest moja opinia.”

I jest to również bardzo bystra, wnikliwa opinia! Języki (słowa, zdania, werbalne opisy) są zwierciadłami, które odbijają rzeczywistość; ale, podobnie jak każde niedoskonałe zwierciadło, język może także wypaczać, dając niepoprawny, fałszywy obraz. Współczesne zachodnie języki rozwinęły się do wyrażania współczesnych zachodnich pojęć, postaw i rzeczywistości; dlaczego oczekujemy, że poprawnie opiszą wielowiekowe, bliskowschodnie  osobliwości?

Nawet w szeroko pojętej rodzinie “zachodnich” (tj. europejskich) języków są znaczne różnice. Większość ludzi, dla których angielski jest językiem ojczystym, zrozumie słowo “nationality” jako coś bardzo podobnego do „obywatelstwa”.  Mówiący po francusku prawdopodobnie tak samo rozumieją słowo „nationalité”. Ale, na przykład, po rosyjsku (i w innych językach Europy Wschodniej) „nacjonalnost” (национальность) powinna poprawie być tłumaczona na „tożsamość etniczna”. Jest to fundamentalnie inne pojęcie od pojęcia “obywatelstwa” – po rosyjsku “grażdanstwo” (гражданство). Zapytany o jego “nacjonalnost” (zakładając, że chce odpowiedzieć szczerze) Żyd żyjący w Rosji odpowie „żydowska” zamiast „rosyjska. Oczywiście powie, że jego “grażdanstwo” jest “rosyjskie” Pierwsze odnosi się do “plemiennej” tożsamości; to drugie do prawnego statusu.

Chociaż w ostatnich czasach niemieckie pojęcia “Nationalität” i “Staatsbürgerschaft” (obywatelstwo) często używano zamiennie, podobnie jak ich odpowiedniki po angielsku i francusku, wielu ludzi, których językiem ojczystym jest niemiecki, dostrzega różnicę między nimi: poprawne angielskie tłumaczenie pierwszego brzmi, moim zdaniem, „pochodzenie narodowe”, co odnosi się albo to pochodzenia etnicznego („plemienna” tożsamość), albo, częściej, do kraju urodzenia – niezależnie od obecnego obywatelstwa.

Wracając do angielskiego: pojęcia “rasa“ i “etniczność” są niejasne i niezbyt dobrze rozumiane – jak wspomniany powyżej program BBC pokazał nawiązką.

Takie słowa zmieniają znaczenie z upływem czasu: sto lat temu “rasa” byłaby rozumiana jako lud lub tożsamość etniczna. Brytyjscy Żydzi (i Żydzi ogólnie) zdecydowanie byli uważani za “rasę”; nie włączano by ich do “brytyjskiej rasy”. Dzisiaj jednak pojęcie “rasy” najczęściej odnosi się do wyraźnych cech fizycznych takich jak kolor skóry lub kształt oczu.

Także tutaj sprawy nie są kryształowo jasne. Ludzie pochodzący z indyjskiego subkontynentu mają ciemniejszy kolor skóry (ale nie tak ciemny, jak „czarni” ludzie) jak również pewne specyficzne fizyczne cechy. Jednak w dzisiejszych czasach rzadko kiedy mówi się o nich jako o odrębnej „rasie”.

Większość ludzi Zachodu widzi dzisiaj Żydów właśnie jako (dość dziwaczną) odmianę “białych ludzi”; nie zaś “rasę”. Niemniej ci sami ludzie nazwą antysemityzm lub islamofobię “formami rasizmu”, mimo faktu, że ani Żydzi, ani muzułmanie nie są uważani za „rasy”. Udało mi się całkowicie pomieszać wam w głowach? Poczekajcie, mam więcej w zanadrzu!

A co z “tożsamością etniczną”? Co to właściwie znaczy? Żydzi (którzy są w wielu różnych odcieniach i wyglądach) często będą mówić o sobie jako o grupie etnicznej lub, jak to czyni Tora, jako o „narodzie”. Są jednak również częścią licznych “narodów”.

Zapytani mimochodem o swoją tożsamość, wielu (może większość?) brytyjskich Żydów odpowie, że są „Brytyjczykami”. Kilka razy, kiedy dyskutowałem o tym z przyjaciółmi i znajomymi, komentowałem, że zazwyczaj nie mówią, że są „Anglikami”. Na ogół reagują:  “To jest to samo” i po chwili, “Pewnie, jestem Anglikiem”. Oczywiście jednak, choć “Brytyjczyk” i “Anglik” może znaczyć to samo dla członka dominującej większości, bardzo wątpię, by Szkot lub Walijczyk w ten sposób widział sprawę!

Ani ten typ tożsamości nie jest przyjęty w całym żydowskim świecie. Na przykład, mówiono mi, że w Szwecji o Żydzie, który zawiera ślub z nie-Żydówką, mówi się, że „ożenił się z  Szwedką” mimo faktu, że sam Żyd jest dumnym posiadaczem szwedzkiego paszportu. Dobrze pamiętam podobną postawę z czasów mojej młodości w Europie Wschodniej.

Nawiasem mówiąc, nie jest to wyłącznie żydowskie zjawisko: etniczny Fin urodzony w Szwecji w rodzinie żyjącej tam od wielu pokoleń, często powie, że jest “ze Szwecji” – zamiast powiedzenia “jestem Szwedem”; członkowie etnicznych mniejszości węgierskich najczęściej mówią, że są „z Rumunii” lub „ze Słowacji”; arabscy Izraelczycy często określają siebie jako „arabscy (lub palestyńscy) obywatele Izraela” zamiast „Izraelczycy”.

Sprawy zmieniają się, kiedy przesuwamy się po kontinuum czasowo-przestrzennym. Kiedyś Zachód definiował się jako “chrześcijaństwo” – przydomek, który wiązał razem religijną, terytorialną i kulturową tożsamość. Miało to w pewnym sensie odpowiedni termin dla Żydów (choć oczywiście mniej życzliwy w tonie i użyciu): Jewry po angielsku, Judentum po niemiecku. Niewielu ludzi używa już tych określeń; jeszcze mniej rozumie ich złożone znaczenie.

Wróćmy jednak do Husseina Aboubakra Mansoura. Sądzę, że jego poczucie tożsamości (egipski Arab, obecnie obywatel USA) jest tym, co dało te przenikliwe uwagi. Arabowie są (a mówię jako outsider) ludźmi, którzy należą do szeroko definiowanej kultury arabskiej – niektórzy definiują to jako naród – której głównym wyrazem jest używanie arabskiego języka. Czynnie zniechęcano rozwijanie wyraźniej zarysowanej tożsamości arabskiej, najpierw przez osmańskich władców, potem przez zachodni kolonializm i wreszcie przez miejscowych despotów pragnących utrzymać swoje tłuste tyłki na pozłacanych tronach arbitralnie wydzielonych księstw. Egipt, od czasu odzyskania autonomii od Osmanów i zachodnich władz kolonialnych wcześniej niż inne kraje arabskie, chlubi się bardziej dojrzałą tożsamością. (Dziedzictwo historyczne i geografia też pomogły.)

Jeśli język pozostaje głównym czynnikiem identyfikującym “świat arabski”, nie jest to bardzo prosty czynnik. Egipcjanin taki jak Mansour prawdopodobnie mówi egipskim dialektem (Masri). Gdyby chciał porozmawiać z Palestyńczykiem lub Syryjczykiem (tj., człowiekiem mówiącym lewantyńskim dialektem, znanym także jako syryjski lub “szami”), mogliby się zrozumieć wzajemnie z niejaką trudnością, może tak jak Hiszpan próbujący rozmawiać z mówiącym po portugalsku Brazylijczykiem. Jeśli jednak zechce porozmawiać z Marokańczykiem (mówiącym północnoafrykańskim dialektem maghrebi), może mieć równe trudności jak Niemiec próbujący rozmawiać z Holendrem. Zakładając, że obaj są wykształconymi ludźmi, pan Mansour i jego marokański przyjaciel byliby w stanie komunikować się lepiej przez używanie literackiego lub “nowoczesnego standardowego” arabskiego – języka, którego obaj nauczyli się w szkole. Nowoczesny Standardowy Arabski, o którym często mówi się الفصحى (Al-Fusza czyli Wymowny Arabski), jest znacznie bliższy Klasycznemu Arabskiemu, językowi Koranu.

Innym arabskim “klejem tożsamości” jest religia, islam. Ale to w żadnym razie nie jest proste: istnieją także Arabowie chrześcijanie;  mnóstwo jest niearabskich muzułmanów; i, jak wiemy, jest kilka różnych muzułmańskich denominacji.

Żeby nie wspomnieć, że Arabowie żyją w ponad 20 różnych krajach, z których każdy ma (lub próbuje zbudować) własną tożsamość narodową.

Chodzi mi o to, że arabska tożsamość także jest bardzo złożona i to mogło pomóc panu Mansourowi w zrozumieniu zawiłości żydowskiej tożsamości.

Ponieważ arabski język także powstał na Bliskim Wschodzie, radzi sobie znacznie lepiej w porównaniu do europejskich języków z podwójnymi lub wielostronnymi aspektami tożsamości. Na przykład, po arabsku istnieją trzy różne sposoby na przekazanie pojęcia “naród” lub “narodowy”:

Qawm (قوم) pochodzi od słowa “matka” (umm). Odnosi się do stosunku wzajemnej solidarności (tożsamości) między ludźmi, którzy niekoniecznie związani są konkretnym terytorium geograficznym. Jest to do pewnego stopnia (choć nie dokładnie) to, co próbujemy powiedzieć mówiąc „ethnicity” (tożsamość etniczna) po angielsku. Jest tu także związek religijny: spokrewnionym słowem jest Ummah (الأمة) — jak nazywa się “naród” islamu, globalny kolektyw muzułmanów; można powiedzieć, islamski odpowiednik „chrześcijaństwa”.

Watan (وطن), z drugiej strony, ma silne terytorialne znaczenie: ma związek z domem lub ojczyzną.

A jest jeszcze balad (بلد‎), który także ma silny terytorialny wymiar, ale jest związany z miejscem (krajem, obszarem lub może wsią), w którym człowiek się urodził. Dla pokazania, jak bogaty jest język arabski, “balad” tłumaczy się na angielski jako “homeland” [ojczyzna].

Tak więc Arabowie mogą powiedzieć “naród” lub “narodowy” na trzy różne sposoby i przekazać nieco różne znaczenie, nieco odrębne, zniuansowane aspekty ich tożsamości. To może być szczególnie znaczące dla kogoś takiego jak Hussein Aboubakr Mansour: obywatel USA urodzony w Egipcie. Z dwoma miejscami, które są „ojczyzną” (tylko w inny sposób) które będzie „jego krajem”? Może dlatego rozumie Żydów…

Wśród ludzi Zachodu jest prawdopodobnie równie wielu antyarabskich rasistów, jak antysemitów. Z wyjątkiem jednak skrajnie prawicowego marginesu antyarabskie nastroje są znacznie rzadziej wyrażane publicznie. Przecież “przebudzeni” [wokekracja] już w swoim kolektywnym, dogmatycznym umyśle zdecydowali, że “w odróżnieniu od Żydów” Arabowie istotnie są “etniczną mniejszością”; są ludźmi “kolorowymi” i dlatego z definicji uciskanymi.

Więc, słuchajcie… to jest sprzeczne z intuicją, ja wiem; ale może powinniśmy zrobić coś takiego: wszyscy napiszmy petycję do BBC, żeby następnym razem, kiedy ci zarozumiali, ograniczeni, aroganccy i europocentryczni ludzie zapytają, czym jest żydowskość, poprosili o odpowiedź Husseina Aboubakra Mansoura. On to rozumie! A, ponieważ jest Arabem, wysłuchają go i będą udawali szacunek dla jego opinii …


Noru Tsalic – Izraelski bloger, inżynier pracujący obecnie obecnie w Wielkiej Brytanii.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


The Iran Deal’s Inevitable Sequel

The Iran Deal’s Inevitable Sequel

LEE SMITH


President Barack Obama, standing with Vice President Joe Biden, conducts a press conference in the East Room of the White House about the Iran nuclear deal, on July 14, 2015ANDREW HARNIK – POOL/GETTY IMAGES

Barack Obama’s plan was never about stopping Iran from obtaining a bomb. It was about realigning American interests in the Middle East in order to remake the Democratic Party at home.

Joe Biden’s commitment to reenter the Iran nuclear deal from which Donald Trump withdrew might strike observers as bizarre. After all, Barack Obama’s July 2015 agreement, officially known as the Joint Comprehensive Plan of Action (JCPOA), was an expensive and comprehensive failure whose underlying premises have been shown over the past six years to be false. By contrast, Trump’s policy of returning to traditional regional alliance structures—boosting allies and deterring enemies—was a success. The United States entered no new Middle East wars and Iran didn’t build a bomb, despite supposedly being “months” or “weeks” away from a nuclear breakout during Obama’s second term in the White House.

But facts- and results-based analysis misses the main purpose of the JCPOA, which had nothing to do with preventing Iran from building nuclear weapons. Rather, the agreement guaranteed Iran the money and technology it needs to build a bomb while putting Iran’s nuclear program under the protective umbrella of an international agreement guaranteed by the United States. The purpose of the JCPOA, in other words, was to put the nuclear issue in brackets by giving the Iranians a bomb that they were manifestly unable to build on their own—and, in doing so, to remove the obstacle that prevented Obama from realigning American regional interests with those of the revolutionary regime.

None of this should be remotely surprising to anyone who has read the plain text of the deal, and who understands it in its regional context rather than in the context of America’s domestic political wars. What I learned over the course of nearly a decade reporting on the deal, its causes and its effects was that all the elaborate technical talk that was endlessly bandied about by “experts”—centrifuge arrays and stockpiles of enriched uranium, etc.—was simple persiflage, intended to distract attention from the underlying purpose of these arrangements, which was to dump America’s current Middle East allies in favor of Iran.

The patent lunacy of tilting against Turkey, Saudi Arabia, and Israel and toward Iran— that is, weakening your allies in order to partner with your enemy—was reflected by the abject misery the strategy caused in the Middle East. Between 2009 and 2017, I covered the entire spectrum of U.S.-Iran relations, from the Iran lobby to how Obama facilitated the genocide in Syria to satisfy Bashar Assad’s Iranian patrons. I detailed how the Iranians had killed Americans in Iraq and Lebanon and plotted to kill them at home, too, even as Obama praised Iran’s terror master Qassem Soleimani. I reported on Israeli Prime Minister Benjamin Netanyahu’s speech in front of Congress warning of the dangers of putting mankind’s most destructive weapon in the hands of a regime that embodies anti-Semitism, and the Obama administration’s deployment of anti-Semitic conceits to scare off Jewish Democrats from opposing the deal. I warned that empowering such a regime would bring more violence to the Middle East and license discord and give rise to a politics of paranoia here at home.

And here’s how anyone who was paying attention during the first iteration of the Iran deal debate knew the JCPOA was never about stopping Iran from getting the bomb­­: The key clauses of the agreement restraining Iran’s nuclear and nonnuclear activities were in no way permanent. In fact, they were specifically designed to expire over time. Had the deal been built to prevent Iran from a nuclear breakout, there would be no so-called “sunset clauses.” In other words, the JCPOA was written to ensure that a well-funded Iran (thanks to the elimination of American and U.N. sanctions), fortified with missing technology (also courtesy of the United States) got the bomb—once Obama was safely out of the White House.

Why give Iran the bomb? Because Obama wanted to give America’s old allies the boot. His motive for such rude treatment was that he wanted America to leave the Middle East for good, and to do so he needed a regional power that could manage American interests. Since the Gulf Arab powers are dependent on American protection, they are by definition incapable of handling America’s Middle East portfolio. Israel, though a nuclear power with a serious army, is a Jewish state and so has little ability to project power in a Muslim-majority region. Those are both rational observations, if not evidence of the need for a change in policy.

Yet seen simply as a device for buttressing American strategic primacy in the Middle East, Obama’s policy was never remotely rational. The consequences of the deal never mattered, because what mattered to its authors was simply the deal itself. Similarly today, there are no Iranian depredations—against Syrians, or Lebanese, or Iraqis, or Israelis, or Iranians, or perhaps even Americans—that will deter the same Obama staffers who fill all the same Iran policy posts in the Biden administration from reentering the JCPOA. They’re not going to be stopped from reversing Trump’s exit and fulfilling Obama’s pledge to protect Iran’s nuclear weapons program until it becomes fully operative—which is the only thing that can etch the new security structure in stone.

Why Obama didn’t settle on Turkey as America’s preferred regional hegemon was an early tell. The geopolitical entity now known as “Turkey” has been a dominant regional power center in the Levant for two millennia, under the Ottoman and Byzantine empires. Turkey would have been a logical choice, if the point was simply to make an ally a steward. It is a large Muslim country with a real economy that trades extensively with the West. It’s a democracy, albeit at times a troubled one; it is certainly far more democratic and far less oppressive and dictatorial than Iran. It’s also a NATO member with a NATO army, an important airbase, and several naval bases on vital waterways. And yet anonymous Obama officials kept leaking that Turkey’s army was a mess, an assessment that was later shown to be false when the Turks cut through Assad’s forces in Idlib like butter.

Obama officials lied about Turkey’s strength, and continue to demonize the imperfections of the Turkish government, because Obama’s project had nothing to do with advancing America’s geopolitical interests. He had his heart set on realigning the United States with Iran. He spoke of it in virtually every interview he gave about his Middle East policy. He talked about Saudi Arabia and Iran having to “share the neighborhood”; he wanted to create a geopolitical equilibrium between Arab Sunni “Gulf states and Iran”; “there are shifts that are taking place in the region that have caught a lot of them off guard,” he said of traditional American allies. “I think change is always scary.” He said it in speeches and press statements, too, like when he spoke of respecting Iran’s “equities” in Syria. He told interviewers that Iran was a real state, with institutions and interests and therefore Iranian behavior was fundamentally rational.

By making the U.S.-Israel relationship toxic, Obama made the pro-Israel wing of the party leprous.

So what if the Iranian regime galvanizes the masses with chants of “death to America”? It appears Obama reasoned that America could work with that. He said that even Iran’s state-sponsored anti-Semitism did not necessarily signal irrationality. Rather, it was an “organizing tool” that didn’t preclude the regime from making rational decisions about its own survival. Obama’s easy dismissal of Tehran’s insistent and loony anti-Semitism was another red light: There was something off about the president’s stated reasoning. Anti-Semitism, as I wrote at the time, is the form that unreason takes in modern politics. Who sees state-manufactured systemic and eliminationist hatred of an entire race as a mere detail?

Starting in January of 2014, Obama paid Iran $700 million a month to negotiate the nuclear deal. That is, the American president was paying for the war that the terror regime’s client Assad was waging against the Syrian people. But Soleimani feared he still couldn’t stop the armed rebels, even with hundreds of billions of dollars in JCPOA sanctions relief on the way. Obama had miscalculated: Iran couldn’t stabilize the Middle East. He had downgraded traditional American allies and helped fund a genocide in Syria, all for nothing.

With Trump entering the White House, more evidence that Obama had misread Iran’s strength became apparent. Trump left the JCPOA, just as he had promised, so where was the war that Obama said was inevitable? What happened instead was that the Iranian opposition turned on the regime and filled the streets to protest against a sclerotic ruling class that had squandered money on foreign wars in Lebanon, Iraq, and Gaza, as well as Syria. When Trump reimposed sanctions, Iran did not set the region aflame, as Trump’s critics promised, because American sanctions had in fact crippled its ability to make war. After the Iranians used Iraqi proxies to attack the U.S. Embassy in Baghdad, Trump killed Soleimani—and still the apocalypse that Obama had forecast failed to materialize.

The premises on which the Iran deal was ostensibly based were proven false. But now, the Biden administration promises to return to it, and the Washington, D.C., foreign policy establishment is staging a revival of the original show—the purpose of which is to legitimize the failed JCPOA by pretending there is a genuine debate over how it might best be negotiated and implemented. Does it matter how this charade might affect the lives of millions of Middle Easterners, never mind the security and prosperity of American taxpayers? Of course not.

Instead, Americans will be sold the same faded bill of goods all over again. The warmup act will likely feature pillars of the peace process industry like Dennis Ross, Aaron David Miller, and Martin Indyk swearing out bona fides on behalf of the fact that Joe Biden is a “lifelong friend of Israel” who wouldn’t dream of jeopardizing the Jewish state by giving Iran the bomb. Next, the Biden administration and its Team Iran allies will be called on to defend the JCPOA against another Beltway clique, the Iran hawks, none of whom have the slightest actual leverage or power in the administration—and their good friend Benjamin Netanyahu. In return, the hawks will publish op-eds and whisper loudly about their extra-special-secret access to the administration’s good-guy moderates like National Security Adviser Jake Sullivan and Secretary of State Antony Blinken, who all love Israel just like Joe Biden does. The smart move, say the hawks, is to empower the Biden “moderates” so they can take on the administration’s hardliners, like Iran envoy Robert Malley.

The real candidate running under the ‘Joe Biden’ label is his former boss, which is why none of Biden’s public stands and votes matters

Exposing the ICC’s anti-Israel bias

Exposing the ICC’s anti-Israel bias

Israel Advocacy Movement



Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com