Archive | 2021/08/01

Krzysztof Kamil Baczyński i żydowski los

Krzysztof Kamil Baczyński (Rys: Krzysztof Ostrowski)


Krzysztof Kamil Baczyński i żydowski los

Mirosław Maciorowski


Los wujostwa i kuzynek podpowiadał Krzysztofowi Kamilowi Baczyńskiemu: “Przecież jestem na tych samych papierach, też mam korzenie żydowskie, dla okupantów jestem Żydem. Więc tak jak moi krewni znajduję się w sytuacji bez wyjścia, mogę zginąć w każdej chwili”. Rozmowa z prof. Andrzejem Romanowskim*

„Cóż, należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga z brylantów”, powiedział wybitny literaturoznawca prof. Stanisław Pigoń na wieść o wstąpieniu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego do oddziałów dywersyjnych. Miał rację?

Moim zdaniem nie. Każda zbiorowość wybiera swój los. W tym przypadku też mieliśmy wybór. Trzeba zadać sobie pytanie: czy cały naród musiał konspirować? Albo przynajmniej: czy cała Warszawa musiała? Danina krwi, jaką złożyła stolica, była bowiem nieporównywalna z żadnym innym polskim miastem. I nie chodzi tylko o samo powstanie – już wcześniej ofiar nie brakowało. A dodajmy jeszcze powstanie w getcie.

Decyzja Baczyńskiego o wstąpieniu do harcerskich Grup Szturmowych Armii Krajowej była oczywista, i to z kilku powodów.

Po pierwsze, ważne było środowisko, w którym wzrastał. Jego szkolnymi kolegami byli chłopcy z Gimnazjum im. Stefana Batorego, którzy w przyszłości staną się owymi „kamieniami rzuconymi na szaniec” z książki Aleksandra Kamińskiego. Działali w Grupach Szturmowych i prowadzili akcje zbrojne. Baczyński dołączył do nich latem 1943 r.

Co wpłynęło na jego decyzję? Musimy pamiętać o kilku ważnych wydarzeniach. Otóż nieco wcześniej, w marcu 1943 r., jego koledzy przeprowadzili słynną akcję pod Arsenałem. Uwolnili z rąk gestapo Jana Bytnara „Rudego”, który jednak zmarł kilka dni później. Umarł też postrzelony w tej akcji Aleksander Dawidowski „Alek”. Z kolei 20 sierpnia 1943 r. w akcji pod Sieczychami zginął kolejny kolega Baczyńskiego z Batorego – Tadeusz Zawadzki „Zośka”.

Mniej więcej w tym samym czasie Baczyński przeżył tragedię rodzinną – Niemcy zamordowali mu wuja (brata matki), profesora Adama Zieleńczyka, jego żonę i dwie córki, Jadwigę Kocanową i Wandę. Ocalała tylko Maria, wdowa po komuniście Janie Turlejskim, działaczka PPR, późniejsza wybitna historyczka. Śmierć dwóch kuzynek, w tym Wandy Zieleńczyk „Dziuli”, poetki zaangażowanej w lewicową partyzantkę, autorki „Marszu Gwardii Ludowej” („My ze spalonych wsi, my z głodujących miast”), musiała być dla Baczyńskiego wstrząsem.

Zwłaszcza że on też był z przekonań socjalistą, o czym dziś rzadko się pamięta.

No i trzeba dodać: los rodziny Zieleńczyków to był los żydowski. Po ich śmierci Baczyński mógł myśleć, że nie ma już nic do stracenia, nie ma po co żyć.

Wanda Zieleńczyk (1920-43), kuzynka Baczyńskiego, zamordowana przez gestapo wraz z siostrą Jadwigą i rodzicamiWanda Zieleńczyk (1920-43), kuzynka Baczyńskiego, zamordowana przez gestapo wraz z siostrą Jadwigą i rodzicami Fot. domena publiczna

Mógł żyć dla żony, Barbary Drapczyńskiej. Poślubił ją ledwie rok wcześniej i bardzo kochał.

– Tak, tyle że los wujostwa i kuzynek podpowiadał: „Przecież jestem na tych samych papierach, też mam korzenie żydowskie, dla okupantów jestem Żydem. Więc tak jak moi krewni znajduję się w sytuacji bez wyjścia, mogę zginąć w każdej chwili”.

Baczyński, idąc do Grup Szturmowych, działał niejako pod wpływem podwójnej motywacji: losu rodziny, z której się wywodził, oraz środowiska, w którym wzrastał. Gdyby nie zaangażował się w walkę, traktowałby to zapewne jak jakąś rysę.

Coś podobnego obserwowaliśmy w czasach „Solidarności” – kto się do niej nie zapisał, traktowany był jak jakiś dekownik lub koniunkturalista, stojący z boku, gdy dzieją się ważne rzeczy. Baczyński nie chciał mieć takich papierów, nie mógł stanąć z boku.

Krzysztof Kamil Baczyński z żoną Barbarą na warszawskiej ulicy w 1943 r.Krzysztof Kamil Baczyński z żoną Barbarą na warszawskiej ulicy w 1943 r. Fot. Muzeum Literatury

I w wielu okupacyjnych wierszach zagrzewał do walki z bronią w ręku. „Jedność słów i czynów” – tak biograf Baczyńskiego Wiesław Budzyński określił postawę poety nazywanego ostatnim polskim romantykiem.

– Bo taka postawa jest zakodowana w etosie romantycznym. Choć akurat w przypadku naszych wieszczów z tą jednością słów i czynów trochę nie wyszło. Słowacki, do którego porównuje się Baczyńskiego, nie wziął udziału w powstaniu listopadowym, co na lata naznaczyło go traumą. W poemacie „Rozmowa z matką Makryną Mieczysławską” [Słowacki poznał ją na emigracji, Makryna podawała się za unicką zakonnicę represjonowaną przez Rosjan, w rzeczywistości była oszustką] padają znamienne słowa. Na jej pytanie: „Jaka godność pana?”, poeta zmienia intencję pytającej i odpowiada: „Godności nie mam, przed męką uciekłem”. Podczas powstania Słowacki rzeczywiście wyjechał z kraju, wprawdzie „dla sprawy”, w misji dyplomatycznej, nie walczył jednak, naprawdę „uciekł przed męką”. No i bardzo dobrze. Jeszcze tego brakowało, żeby ten wątły człowiek, wtedy ledwie po dwudziestce, zatem jeszcze młodszy od Baczyńskiego, zginął w powstaniu – na przykład pod Ostrołęką.

Mickiewicza też ominęła walka i ten fakt również go naznaczył. Wcześniej nie podzielił losu swoich przyjaciół filomatów zesłanych w głąb Rosji. On wprawdzie także został zesłany, ale do Petersburga, a to różnica. Tam zresztą zaczął robić karierę poetycką, zesłanie okazało się dobrodziejstwem. Ale od udziału w powstaniu listopadowym się uchylił. W momencie jego wybuchu był w Rzymie, potem nie wrócił od razu, po prawie dziewięciu miesiącach dotarł wreszcie w Poznańskie i bez powodzenia (a chyba też bez większej ochoty) próbował przekroczyć granicę Królestwa.

Zygmunt Krasiński również nie walczył i z tego powodu cierpiał. Ojciec wysłał go za granicę, a on pisał stamtąd listy pełne rozpaczy.

– Krasiński miał wtedy 19 lat… Oni wszyscy chcieli walczyć, wyraźnie o tym pisali. A potem rozpaczali, że nie walczyli. Bo żeby moje słowa o czymś świadczyły, to muszę je uwiarygodnić własną postawą; pokazać, że to nie pusta gadanina, że potrafię złożyć z siebie ofiarę. Właśnie: zgodność słów z czynami. Dla kultury narodowej taka postawa jest jednak zabójcza.

Może pan sobie wyobrazić, że przed wybuchem powstania warszawskiego komendant AK gen. Tadeusz Komorowski „Bór” czy wcześniej gen. Stefan Rowecki „Grot” wydają rozkaz: wyselekcjonować z oddziałów najwybitniejsze jednostki, owe brylanty, i przesunąć je na tyły albo całkiem wycofać z walki?

– Nie wyobrażam sobie tego. A jeśliby nawet próbować, to należałoby zadać pytanie: według jakich kryteriów dokonać takiego wyboru? Jak zdecydować, kto już jest brylantem, kto prawie brylantem, a kto się tylko na brylant zapowiada? Łatwo nam dziś powiedzieć, że coś takiego można było zrobić, bo już sklasyfikowaliśmy twórczość poszczególnych autorów. Wiemy, kim byli: Baczyński, Tadeusz Gajcy, Andrzej Trzebiński, Zdzisław Stroiński, Wacław Bojarski… W tamtych czasach zupełnie inni poeci mogli wydawać się wybitni.

Przypomina mi się, co o swoich kolegach żagarystach mówił Czesław Miłosz. „Talent miał tylko Teodor”, czyli Teodor Bujnicki. „Ja nie miałem talentu, tylko pracowitość” – mówił w rozmowie z Aleksandrem Fiutem.

Tadeusz Gajcy (1922-44), poeta związany z pismem literackim narodowców 'Sztuka i Naród'. Zginął w powstaniu 16 sierpnia 1944 r.Tadeusz Gajcy (1922-44), poeta związany z pismem literackim narodowców ‘Sztuka i Naród’. Zginął w powstaniu 16 sierpnia 1944 r. Fot. domena publiczna

Mocno przesadził. O Bujnickim, który w listopadzie 1944 r. został zastrzelony w Wilnie przez żołnierzy podziemia za współpracę z komunistami, mało kto dziś pamięta. A Miłosza znają wszyscy.

– Zostawmy Bujnickiego, jego śmierć była tragedią i wciąż łączy się z nią wiele zagadek. I nawet nie jest do końca tak, że mało kto o nim pamięta. Ale ta autoocena Miłosza? Przypuszczam, że była szczera, po co miałby kokietować? Bujnicki, prawie cztery lata od niego starszy, był dlań autorytetem. W każdym jednak razie widzimy tu zmienność perspektywy. Łatwo nam mówić 77 lat po powstaniu, gdy mamy ustaloną hierarchię poetyckich talentów.

Dla dowódców AK ich podkomendni byli po prostu żołnierzami. Wszystko inne było nieważne. I trzeba pamiętać: dowódcy AK to byli – przepraszam za oczywistość – wojskowi. A dla wojskowych warszawska Starówka liczyła się wyłącznie jako twierdza, do której trudno wjechać niemieckim czołgom. Wojskowy patrzy po swojemu: mam teren, muszę go ufortyfikować, muszę zrobić wszystko, by wykonać zadanie. Jeżeli więc dowódcy AK nie widzieli brylantu w warszawskiej Starówce, to jak mogli go dostrzec w dwudziestoparoletnich chłopakach?

Baczyński był już jednak dość znany.

– Dla garstki ludzi. Przecież nie było normalnego obiegu literackiego. Był znany dla kolegów, rówieśników. Także dla Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Wyki… Ale dla wojskowych? Co to miało ich obchodzić? Dopiero poznanie całości dorobku Baczyńskiego, dopiero majestat jego śmierci wywindowały go na wyżyny. I stało się to dopiero po wojnie. Ale tu znów postawmy to pytanie zasadnicze: czy w ogóle musiał być żołnierzem? Tymczasem on prawdopodobnie sam uznał, że musi. A odwodzenie go od tego uznałby za dyshonor.

Wspomniał pan o „Kamieniach na szaniec” Aleksandra Kamińskiego, to dla pana ważna książka?

– Ważna, bo rodzinna. Jeden z jej bohaterów, Janek Bytnar „Rudy”, był moim wujem – moja mama, z domu Bytnar, była jego kuzynką. Z matką „Rudego”, Zdzisławą Bytnarową, ciocią Zdzichą, pozostawałem w serdecznych kontaktach do ostatnich miesięcy jej życia. A opowieściami o „Rudym” karmiono mnie od dzieciństwa i zwracano uwagę, że on wcale nie był rudy, tylko blondyn. W domu mieliśmy „Kamienie na szaniec” z adresem bibliograficznym: „Stalinogród 1956″. Wydanie „Kamieni na szaniec” było znakiem politycznej odwilży, ale nazwy nadanej Katowicom trzy lata wcześniej jeszcze odwilż nie skruszyła.

Dla mnie to też ważna książka, ale jej odbiór w moim przypadku się zmieniał. Gdy czytałem ją jako chłopak, wzbierał we mnie patriotyczny poryw. Myślałem, że jak kiedyś będzie wojna, to na pewno będę dzielny jak ci chłopcy. Ale kiedy doroślałem, zaczęło mi się wydawać, że Kamińskiemu mogło chodzić też o wywołanie refleksji: czy ofiara z życia tych młodych ludzi rzeczywiście miała sens?

– Tak pan sądzi?

Przed laty tak myślałem, może błądziłem.

– Ja nie potrafię czytać „Kamieni na szaniec” z pominięciem koligacji rodzinnych. I czytam je zapewne bezkrytycznie. Dla mnie to po prostu piękna opowieść o ludzkiej solidarności po grób i za grób. Nie sądzę, by Kamiński kwestionował sens tej ofiary.

A lubi pan określenie „pokolenie Kolumbów”? Weszło do języka dzięki książce Romana Bratnego „Kolumbowie. Rocznik 20″ jako zbiorczy opis generacji, która w dorosłość wchodziła w czasie wojny z bronią w ręku, a więc także bohaterów „Kamieni na szaniec”.

– Tak, lubię to określenie, ono się w PRL zadomowiło i nie widzę powodu, by się od niego odżegnywać. Co oczywiście nie znaczy, bym lubił pisarski dorobek Bratnego. Nie powinniśmy jednak rzutować późniejszych ocen na książkę, która w swoim czasie – na fali popaździernikowej odwilży – była ważna.

Niektórzy twierdzą, że Bratny wymyślił tych Kolumbów na użytek komunistów, żeby nie musieli mówić „pokolenie AK”, bo nazwa „Armia Krajowa” z trudem przechodziła im przez gardło.

– No ale jakoś przechodziła, wprawdzie w różnych, nie zawsze przyjemnych, kontekstach. Dla powojennych władz termin „pokolenie AK” na pewno nie był wygodny. Może raczej pokolenie Hanki Sawickiej, Janka Krasickiego? Tak czy inaczej książka Bratnego mówiła o pokoleniu Bytnara i Baczyńskiego. A dla mnie – o pokoleniu rodziców. Także o powojennych losach tego pokolenia ukazanych w ostatniej części – po „Śmierć po raz pierwszy” i „Śmierć po raz drugi” ta część nazywa się „Życie”. Tam okupacyjny dekownik, o nazwisku Kosiorek, mówi do jednego z bohaterów: „I co wyszło z waszego tyrania? Gówno, mówiąc delikatnie”.

Czytelnik „urodzony w niewoli, okuty w powiciu” myślał przy lekturze „Życia”: jakie to odległe od klimatu początku niepodległości. Może niewiele na ten temat wiedział, ale chyba jakoś się domyślał, że w listopadzie 1918 r. panował w Polsce entuzjazm. I że ten entuzjazm zaowocował potem Cudem nad Wisłą, gdy za broń chwyciły wszystkie warstwy narodu, w tym – po raz pierwszy tak masowo – chłopi. Ze znaczenia tego społecznego aspektu wojny polsko-bolszewickiej wciąż nie do końca zdajemy sobie sprawę.

I oto zaraz po tych wydarzeniach przychodzi na świat pokolenie nazwane później Kolumbami. To dzieci Niepodległej, pierwsza generacja urodzona w wolnej Polsce. Pokolenie, na które z nadzieją i podziwem patrzy Józef Piłsudski – także dlatego, że jest to generacja jego córek. Wyginie ta generacja już kilka lat po śmierci Marszałka – w czasie okupacji i w powstaniu warszawskim.

Jak ich ta Polska ukształtowała? Po wojnie mówiło się, że w powstaniu straciliśmy „kwiat młodzieży” albo „najcenniejszy rdzeń narodu”. Co to znaczyło, że oni odebrali „patriotyczne wychowanie”?

– W latach 80. poznałem Józefa Rybickiego, starego AK-owca, potem jednego z przywódców Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, a w latach 70. jednego z animatorów KOR.

Powiedział mi kiedyś: przedwojenna szkoła w ogóle nie uczyła patriotyzmu. Taki temat nie istniał – patriotyzm to było coś, czym się żyło na co dzień, czym się oddychało, więc i coś, o czym się nie mówiło, a przynajmniej: niewiele mówiło.

Rybicki przed wojną był profesorem gimnazjalnym.

Ale przecież istniała w II RP polityka historyczna.

– Oczywiście. Ta państwowa, uprawiana przez piłsudczyków głosiła, że wszystkie powstania miały głęboki sens, a ich zwieńczeniem były Legiony. Od razu mówiono o nich „Legiony Piłsudskiego”, choć on dowodził tylko jedną z trzech brygad.

Powstania – wpajał mi to Stanisław Stomma, jeden z moich ideowych mistrzów – zawsze były wzniecane bez kalkulacji politycznej, dlatego kończyły się tragicznie. Dopiero Piłsudski dokonał takiej kalkulacji: do walki ruszył w sojuszu z jednym zaborcą przeciw drugiemu. A potem dokonał wolty i zaborcę tego porzucił, bo wynikało to z logiki politycznych wydarzeń. Po rewolucji lutowej gotów był nawet jechać do Rosji i tam organizować wojsko.

W międzywojniu wielu młodych ludzi utożsamiało się z tradycją ojców. A ci ojcowie utożsamiali się z tradycją dziadów. „Synkowie moi, poszedłem w bój, jako wasz dziadek, a ojciec mój, jak ojca ojciec i ojca dziad, co z Legionami przemierzył świat”. Tak pisał w czasie I wojny Jerzy Żuławski w ostatnim bodaj swym wierszu „Do moich synów”.

W latach 30. grupa gimnazjalistów z Batorego, w tym 15-letni wtedy Janek Bytnar, a także Andrzej Romocki, późniejszy „Morro”, dowódca kompanii „Rudy” w batalionie „Zośka”, regularnie odwiedzała w Warszawie Kazimierza Przerwę-Tetmajera – poetę z pokolenia ich dziadów. Przynosili mu książki, czytali gazety… Skądinąd Tetmajer też kultywował tradycję swego ojca. Tradycję ułańską.

A rodziny Bytnarów – Janka i mojej mamy – to były rodziny legionowe. Tradycje legionowe przypominała im wydana w 1937 r. książka Karola Koźmińskiego, dziś zapomniana, pod wiele mówiącym tytułem „Kamienie na szaniec”… No i były to rodziny nauczycielskie, niosące „oświaty kaganiec” – i to zwłaszcza dzieciom upośledzonym, bo one były czynne w szkolnictwie specjalnym, wykształcone przez Marię Grzegorzewską. Tak więc tu wszystko się ze sobą łączyło, wszystko zazębiało. U Bytnarów było to jeszcze podszyte ich pochodzeniem chłopskim – oni byli patriotyczni z gorliwością neofity. I z neoficką dosłownością.

Ale wszyscy z tego pokolenia nie mieli chyba jednakowych poglądów?

– Oczywiście, że nie. Młodzież widziała przed sobą dwa wektory. Pierwszy był taki: oto mamy państwo, które z trudem wywalczyli ojcowie. Jakie jest, takie jest, ale jest. I jest nasze. Co nie znaczy, że wyłącznie nasze, bo w jego granicach żyją jeszcze inne narody i trzeba się z nimi jakoś pomieścić. Ale państwo jest dla wszystkich. Przynajmniej w teorii.

Ale był też drugi wektor – narodowy. Skoro udało się nam wskrzesić Polskę, to niech ona będzie wreszcie naprawdę nasza. Przez 123 lata byliśmy pod butem zaborców, nadszedł więc czas, żeby mieć państwo dla siebie. Dla narodu. A więc: Żydzi niech emigrują, Ukraińcy niech się spolonizują. I jeszcze hasło „Katolickie Państwo Narodu Polskiego”.

Baczyński był wśród zwolenników tej pierwszej Polski?

– Bez żadnej wątpliwości. Jego ojciec był piłsudczykiem i socjalistą, jego matka pochodziła ze spolonizowanej rodziny żydowskiej. Co mogło łączyć Baczyńskiego z ideą „czystości rasy”?

Ale brylantów nie brakowało chyba również w tym narodowym wektorze?

– O, naturalnie – oni złożyli taką samą daninę krwi.

Gajcy, skądinąd kolega z ławy szkolnej Wojciecha Jaruzelskiego… Także Stroiński, Bojarski – akurat oni tworzyli krąg miesięcznika „Sztuka i Naród”. Polscy nacjonaliści, piewcy idei imperium słowiańskiego, które miało powstać pod hegemonią Polski.

„Imperium gdy powstanie, to tylko z naszej krwi”… Politycy tej formacji miewali pomysły naprawdę nie z tej ziemi. W 1944 r. zdecydowali się na ustępstwo terytorialne: zrezygnowali z polskich aspiracji do Odessy…

A Żydów pewnie chcieli wysłać na Madagaskar?

– Z Żydami mieli pewnie kłopot, bo widzieli, co z nimi robią Niemcy. I pewnie oddychali z ulgą, że zdejmują im z głowy ten problem. Choć byli też tacy, którzy na to, co się dzieje, patrzyli ze zgrozą – na przykład (starszy jednak od nich) Ferdynand Goetel. Wszyscy oni wzrastali jednak w atmosferze późnego międzywojnia, z gęstniejącą atmosferą antyżydowską. Byli świadkami getta ławkowego, akcji „numerus clausus” czy „numerus nullus”, haseł „nie kupuj u Żyda” i wielu ekscesów o charakterze czysto rasistowskim, jak słynne spoliczkowanie w 1938 r. księdza Tadeusza Pudra podczas odprawiania mszy. Bo przecież ksiądz katolicki nie może być Żydem.

Dzieci także poddawano takiej indoktrynacji?

– Pamiętam frazę z endeckiego dziennika „ABC”, cytuje ją w swojej książce Mariusz Urbanek: „Odkąd Żyd Tuwim ma wychowywać polskie dzieci?”. A przecież taka fraza to wyjątkowe chamstwo, bo Tuwim był tak wrośnięty w polską tradycję, że wielu Polaków mogłoby pozazdrościć. Stefan Żeromski mawiał: „Tuwim tak wgryzł się w język polski, że się przegryzł na drugą stronę”.

Po jakie książki mógł sięgać Gajcy, a po jakie Baczyński?

– Po te same. Oni czytali to samo, tylko wyciągali różne wnioski. Wyspiański, oficjalny wieszcz sanacji, inspirował zarówno piłsudczyków, jak i endeków. Profesor Henryk Markiewicz analizował w jednym z ostatnich swych tekstów, jak bardzo polscy interpretatorzy nie mogli sobie poradzić z postacią Żyda Jankiela w „Panu Tadeuszu”. A przecież „Pana Tadeusza” czytali wszyscy!

Po wojnie wielu AK-owców spotkał tragiczny los. Sądzi pan, że gdyby Baczyński ocalał, to odnalazłby się w tej nowej Polsce? Jako socjalista robiłby karierę?

– Portret powojennego Baczyńskiego znamy z wiersza Wisławy Szymborskiej „W biały dzień”. Przeżył, a teraz wyjeżdża do pensjonatu w górach, spożywa posiłki w stołówce, wołają go: „Panie Baczyński, telefon do pana”, i nikt nie przerywa rozmów, nie zastyga „w pół gestu i w pół tchu”. U Szymborskiej, jego nieledwie rówieśniczki, Baczyński przeżył, choć pewnie nie do końca przeżył. A gdyby przeżył naprawdę… Cóż, może ktoś by mu poradził, by się trzymał daleko od polityki? By pisał wiersze, bo „do tego służy”?

Tylko czy by posłuchał?

– Otóż to. Ale myślę, że po traumie okupacji i powstania ci ludzie mieli już trochę dość. Po wojnie były dwie drogi: zostać w lesie i nadal umierać za Polskę albo spróbować znaleźć sobie miejsce w nowej rzeczywistości, czyli wybrać życie. Także to „Życie” pisane dużą literą. Z powieści Bratnego.

Jako nastolatek byłem dla pokolenia rodziców bezwzględny. Uważałem, że poszli na kompromisy, że odrzucili AK-owską przeszłość, że coś zdradzili. Lubiłem piosenkę Jana Krzysztofa Kelusa, w której śpiewał: „Kiedyś był las, dziś Spółdzielnia »Las«”… Teraz wiem, jaki byłem niesprawiedliwy. Nie miałem prawa recenzować postaw pokolenia rodziców. Dziś też widzę, iluż to ludzi z pokolenia „Solidarności” poszło do PiS.

Także obecnie wielu dokonuje bardzo kategorycznych ocen osób z przeszłości i wydaje na nie surowe wyroki.

– Już nawet nie mam sił mówić na ten temat. Bo jakże łatwo dziś żądać, by po wojnie wszyscy poszli do lasu. Wszyscy? Cały naród? Czyli cały naród miał wyginąć, stać się zbiorowym „żołnierzem wyklętym”? Znaczna część pokolenia Kolumbów przeżyła dojrzałe lata i początek starości w powojennej Polsce. Nie tylko sama robiła wartościowe rzeczy, ale też wychowała następców. Babcia jednego z moich przyjaciół mówiła nam jeszcze w latach 60.: „Wy, chłopcy, nie traćcie energii na próżne plucie na bolszewików. Wy się uczcie. A Związek Radziecki rozpadnie się i tak – jeszcze za waszego życia”. Kiedy więc nadeszła „Solidarność”, ludzie ci nie mieli na ogół wątpliwości, co mają robić.

Znałem wielu starych AK-owców, którzy włączyli się w ten ruch, a potem w Unię Demokratyczną. Dla nich to był powrót do ideałów młodości.

A czy Baczyński robiłby po wojnie karierę jako socjalista? Jako kuzyn Wandy Zieleńczyk, Marii Turlejskiej? Powojenni socjaliści byli różni. Jedni poszli do koncesjonowanej przez komunistów PPS Józefa Cyrankiewicza, inni wstąpili do PPR, która wszakże nie była tworzona wyłącznie przez komunistów.

Ale byli też socjaliści tradycji przedwojennej: Tomasz Arciszewski, ostatni premier rządu RP na uchodźstwie, czy Kazimierz Pużak, zmarły w stalinowskim więzieniu w Rawiczu. Baczyński czuł się chyba jednak przede wszystkim AK-owcem. A czy odnalazłby się po wojnie – nie wiem. Bo w gruncie rzeczy nie wyobrażam go sobie nigdzie. Chyba tylko w tym pensjonacie w górach – tak silna jest wizja Szymborskiej.


Prof. dr hab. Andrzej Romanowski – ur. w 1951 r., historyk i literaturoznawca, pracuje na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego i w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk. W 2019 r. ukazała się jego książka „Antykomunizm, czyli upadek Polski”, a ostatnio kolejna – „Pamięć gromadzi prochy. Szkice historyczne i osobiste”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


The Yiddish professor and female Orthodox rabbi sharing Yiddish children’s literature with the world

The Yiddish professor and female Orthodox rabbi sharing Yiddish children’s literature with the world

Jordan Kutzik


Image by Miriam Udel

A jack of many trades is sometimes a master of them all

Speaking with Miriam Udel, the Yiddish professor at Emory University in Atlanta who is reacquainting the world with Yiddish children’s literature, you quickly notice something remarkable. In one moment she sounds like a literary scholar and in the next, a Talmudic sage. It’s not all that surprising considering her background: Udel has a doctorate from Harvard University in comparative literature and rabbinical ordination from an orthodox yeshiva.

Yiddish speakers often say: “A sakh malokhes, veynik brokhes,” meaning that a jack-of-all-trades is typically blessed with few successes in life. Udel’s career runs contrary to the proverb. Her expertise in Talmud adds depth to her work on modern Yiddish children’s literature, and her academic training informs her rabbinical interpretations.

But what led an Orthodox Jew to embrace Yiddish children’s literature’s secular and leftist values? And how did an avowed feminist not only end up on the women’s side of the mechitza but become one of fewer than 100 orthodox female rabbis?

A Hebrew School Nerd

Udel’s mother, Ann Robbins-Udel, nourished her love of children’s books.

“Even when there wasn’t money for other luxuries, my parents would always scrimp and pinch to buy me a book,” Udel said.

No surprise, then, that her local library would play an important role in Udel’s childhood.

“One of the first sensory memories I have of abundance and plentitude is having a huge stack of library books when I got a new type of library card,” Udel said. “I wasn’t restricted to two or three books but could pick out as many as I wanted. It was the first time I felt real abundance and plentitude which was only limited by my curiosity.”

Another place where Udel loved to read was at the Hebrew school affiliated with her family’s reform synagogue in Miami.

“I was a ‘Hebrew school nerd,’” Udel said laughing. “I was really jazzed in sixth grade when we learned to look up chapter and verse in Tanach. It was like I suddenly had this new superpower.”

Despite her love of Jewish learning, Udel didn’t always feel at home in her Hebrew school. Her family was a bit more religious than the synagogue’s other congregants, and most of her classmates’ families were wealthier than her own. This led to what Udel terms a “productive tension” between her and her Hebrew school community. When she was in ninth grade, this tension led to a crisis of sorts during Rosh Hashanah.

“The rabbi was giving a sermon against materialism, condemning those who believe that ‘the one who dies with the most toys wins,’” Udel recalled. “And right afterwards, someone gave a presentation about reconstructing a wing of the synagogue and how they were going to honor the donors. I stopped going to confirmation classes and left the synagogue altogether because I saw it as just a place to show off wealth.”

Udel became even more interested in her spiritual tradition. She began attending an Orthodox synagogue, which soon led to a new conflict—this time between her feminist, progressive values and men’s and women’s distinct roles in Orthodox services.

“I understood that if I wanted to properly grapple with these questions, I needed to know what was in our sacred texts,” Udel said. “And for that I would need to be able to read them in the original.”

Far Miryemen a Matone (A Gift for Miriam)

Udel attended Harvard University as an undergraduate, where she had the opportunity not only to improve her knowledge of classical Hebrew but to master Babylonian Aramaic, study biblical exegesis and learn from “really exacting teachers, Talmidi khakhomim in a gender neutral space.”

At the same time, Udel became increasingly interested in secular literature and the role it plays in transmitting moral values. As she formulated it to me, it’s surprising that as the world grew increasingly secular, literature became the lens through which society examined questions of morality. Why, for instance, she wondered, do children in middle school discuss moral dilemmas in English class and not while studying philosophy?

When Udel was deciding where to attend graduate school, she spoke with several professors at Harvard about this question. One of them, the Yiddish literature scholar Ruth Wisse, suggested that Udel learn Yiddish, noting that the process of secularization occurred more quickly among Eastern-European Jews than nearly any other ethnic group. Comparing their secular literature to other world literatures, Wisse argued, could yield great insights into the effects of secularization. Wisse left Udel a copy of Uriel Weinreich’s textbook College Yiddish with a note reading: “Far Miryemen a matone” [a gift for Miriam]. Udel soon enrolled in the YIVO Institute’s summer program and began her graduate studies in comparative literature with Wisse that fall.

“Who is wise? He who learns from everyone.”

When Udel began working as a Yiddish instructor at Emory University in the fall of 2007, she knew very little about Yiddish children’s literature. Searching for simple reading material for her students, she came upon a catalog published by the Yiddish Book Center with short descriptions of more than 800 Yiddish children’s books.

At first Udel planned only to use the material to aid her language students, but over time Yiddish children’s literature became a topic of interest for her in its own right. As a literary scholar, she was curious about the relationship between Yiddish works for children and adults. And as a Jewish educator, Udel soon recognized that among the thousands of stories and poems for children lying mostly forgotten in early to mid-20th century Yiddish books and magazines were treasures that would be of use to contemporary Jewish parents.

Udel told me that it’s impossible to understand Jewish modernity without reading Yiddish children’s literature. When I asked her why understanding Jewish modernity is important, she responded by citing Pirkei Avot (Ethics of the Fathers, a collection of sayings from the Mishna): “Who is wise? He who learns from everyone.”

Udel explained that the issues that Yiddish children’s book authors dealt with a century ago are still relevant for contemporary Jews.

“We don’t have to entirely reinvent the wheel,” Udel continued. “We can see how they had a conversation about acculturation, about the challenges of creating a robust Jewish identity and living in a mostly open secular society. We don’t have to adopt all of the same strategies and solutions they did, but we would be foolish not to witness the way our community grappled with these questions.”

Hoping to share these works with the world, Udel read through hundreds of texts, choosing examples she felt were the strongest works of literature or particularly representative of the canon. After seven years of compiling and translating, the fruits of her labor were published in 2020 as “Honey on the Page.” The landmark anthology, featuring 47 stories and poems, is the first to give English readers a systematic overview of Yiddish children’s literature. 

Taking inspiration from the structure of many classic children’s anthologies that were used in Yiddish schools, Udel chose to organize “Honey on the Page” thematically. The first stories include the most overtly Jewish topics (holidays, biblical narratives and historical figures), but the further you progress in the book the more universal the works become. Udel notes in her introduction that this approach reflects a tendency throughout Yiddish children’s literature — the authors wanted to emphasize the particularly Jewish nature of their works while also showing that Jewish children belong to the wider human race and inculcating them with universal values.

A Socialist Shabbos and Class Struggle At the Purim Party

Udel writes in her introduction that Yiddish children’s literature emerged alongside the conception of childhood as a distinct stage of life when individuals are more open to intellectual influences. It’s no surprise then that Yiddish writers used their works to imbue a political consciousness in young readers. Udel notes that the bulk of Yiddish children’s literature is a product of leftist writers from “several groups of very idealistic people fighting for all kinds of progressive values, even if they saw different pathways of achieving them.”

Udel hopes that the visions of these authors will have another opportunity to influence children through her translations.

“It was my intention to empower child readers through portrayals of kindness,” Udel said, citing Mordechai Spektor’s story “Children”, which tells of two friends who go begging on Purim in order to buy a pauper’s daughter a new pair of shoes. When the boys stop by Purim parties at the houses of rich Jews in their shtetl, they are turned away but their poor neighbors give them alms.

“It shows that the poor and middle class, unlike the rich, will never let you leave empty-handed,” Udel said.

Udel noted that it is often difficult to “disentangle Jewish tradition from leftism” in Yiddish children’s literature.

“Jewish socialism was deeply spiritual,” Udel said. “It comes from a religious tradition in which a key tenet was kindness and a key principle of that kindness was to work to make a more just world.”

As an example, Udel cited “The Magic Lion” by the Bundist leader and educator Yankev Pat, which “takes the trappings of traditional religious observance and marries it to a tradition of progressive values, i.e., giving the worker a day of rest.”

In the story, a rabbi is traveling through the desert on a camel as part of a caravan. After his fellow travelers abandon him because he refuses to ride on shabbos, he is protected from wild beasts and other dangers by the story’s lion, who is observing his own day of rest. After sundown Saturday night, the lion allows the rabbi to ride him out of the desert to safety.

“‘The Magic Lion’ fits right in in Hebrew school, but it also has an additional political dimension,” Udel said, explaining that the animal’s appearance can be interpreted as either a divine miracle or a symbol of the strength of workers.

Udel believes that the stories in her anthology can teach contemporary children to understand oppression just as Yiddish writers hoped to inspire their young readers to become resilient by learning about their ancestors. Several stories in the collection portray Jewish historical tragedies in stark terms. Isaac Metzker’s “Don Isaac Abravanel”, for instance, follows the titular Jewish philosopher and banker’s unfruitful attempts to prevent the Spanish expulsion of 1492. The novel, published in 1941, was written to comfort American Jewish youth in the darkest days of the Holocaust with one generation’s tragedy substituted for another.

“There’s something uncanny about the fact that we’re living through a series of crises now and so many of these stories come from times of crisis,” Udel said. “I revised my introduction after Squirrel Hill (the mass shooting in a Pittsburgh synagogue), and I revised it again at the last minute in March 2020 when the pandemic broke out. I had a keen sense of the historical resonance, the echo of history.”

What a Communist Puppy Can Teach Today’s Children

American readers will hear such echoes most strongly in Khaver Paver’s Labzik stories, which portray the humorous but often frightening adventures of a dog that is adopted by a Jewish family in Brownsville, Brooklyn.

“Labzik: Stories of a Clever Pup”, published in 1935 by New York’s communist Yiddish school network, was one of the most popular Yiddish children’s books in America but has never appeared in English. Several of the Labzik stories can be read in “Honey on the Page” and Udel is currently at work on translating the rest of the book.

Udel told me that it felt more urgent after the murder of George Floyd to share Labzik with the world.

“They’re stories for children that show protest as a positive value, condemn police brutality and show what kids, and even dogs, can do to improve the world,” she said.

She noted that many of the issues the book’s depression-era puppy faces still plague American society, citing growing income inequality, American Jews’ renewed concern about their security and the importance for Jews of expressing solidarity with African-Americans.

When she put together her anthology, Udel was concerned that the political content of some of its stories would turn off certain readers. So far she has heard few complaints. Just the opposite: some parents found the political content “refreshing.” Udel feels that a strength of her anthology is that she included writers from various political camps.

“Some of the stories are Zionist, others aren’t,” Udel said. “Some families will like some stories and not others. The important thing is that it models what it can look like to have a really messy multivocal marketplace of Jewish ideas. And that’s good for kids, too.”

Becoming a Darshanit

This inclination towards a diversity of opinion is reflected in other aspects of Udel’s life as well. Despite her academic career as a specialist in modernity, Udel never stopped learning in the bet midrash (Jewish study hall).

As an undergraduate student she helped to coordinate the women’s prayer group that met as part of Harvard Hillel’s orthodox minyan, and before starting graduate school, she studied for two years at seminaries in Jerusalem for Orthodox women.

For most people working full-time as a professor while raising three kids, writing a monograph and translating dozens of stories for an anthology would be more than enough. Udel, however, wanted to further her studies of Talmud and Jewish law, and in 2016 Yeshivat Maharat, the first Orthodox yeshiva to grant women rabbinical ordination, accepted her into its Executive Ordination Kollel program for midcareer professionals. When she started, her youngest son, Emmanuel, was only eight months old.

“Needless to say, I couldn’t have done (it) without Adam’s (her husband: Adam Zachary Newton) support,” she said.

Upon completing the program in 2019 Udel didn’t choose one of the more common titles for Orthodox women rabbis like maharat (an acronym meaning “female leader of Jewish law, spirituality and Torah”) or rabba or rabbanit (both female forms of “rabbi”) but rather “darshanit,” i.e., a female expounder of scripture. As Udel explained in a Facebook post she wrote at the time, she selected the title as an homage to Rivke Bas Meir Tiktiner, a preacher active in late 16th century Prague and the first woman to write a book in Yiddish. The introduction to her guide to Jewish law, “Meinikes Rivke” (Rivke’s Nurse), posthumously published in 1609, describes Tiktiner as a “darshanit v’rabanit” (a female interpreter of scripture and female rabbi).

The title “darshanit” appealed to Udel because she hopes that her role in the rabbinate will not just be doing what male rabbis have always aspired to do. Rather she aims to “remake the shape of our aspirations altogether” by incorporating the strivings of women, people of color, members of the LGBTQ community and “others who have been shut out by traditional power structures.”

“To give that project wings,” she wrote, “we need new language, and to give it roots, we need very old language. Serendipitously, ‘darshanit’ offers both.”

The Holiness of Secular Yiddish Children’s Literature

Udel’s expertise as a darshanit is in interpreting Midrash, and several stories in the collection harken back to these ancient biblical commentaries. Levin Kipnis’ Children of the Field”, for instance, is an expansion upon a legend referenced in the Talmud, tractate Sotah, 11B, which describes how the Jews hid their babies from the Egyptians in “cradle pits” in the soil and the children emerged from the earth like grass. Although Kipnis’ story refers directly to the era of the Egyptian exodus, it serves as a metaphor for educating new generations after the Jewish enlightenment.

Udel sees in the story an example of how so-called “secular” Yiddish children’s literature serves as a link in the chain of Jewish tradition, bridging ancient holy texts with modernity. Like the children in the story, who remain hidden until they are revealed to help establish new generations, Udel hopes that the stories in her anthology, long inaccessible to most Jewish families, will contribute to shaping Jewish life for years to come.

“Ultimately,” she said, “I want to push back against the high wall between the religious and secular worlds. I’ll daven with a mechitza, but I don’t want to read with one.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Colombian Telenovela Star Who Converted to Judaism Talks About Loving Life as an Orthodox Jew, Immigrating to Israel

Colombian Telenovela Star Who Converted to Judaism Talks About Loving Life as an Orthodox Jew, Immigrating to Israel

Shiryn Ghermezian


Sarah Mintz with her two sons. Photo: Screenshot/Reshet 13.

A Colombian actress and former telenovela star who converted from Catholicism to Judaism spoke to Israel’s Reshet 13 on Thursday about her new life as an Orthodox Jew living in Israel.

Sarah Mintz, 45, was born Maritza Rodríguez Gómez. In 2001 in Los Angeles, the Spanish-language soap opera star met Emmy Award-winning Mexican television producer Joshua Mintz, a Conservative Jew who “went to shul two days a year,” he said. She said the couple grew together spiritually, married in 2005 and together with their twin boys, Akiva and Yehuda, moved to Jerusalem in April.

“For more than 26 years I had a career as a television host, actress, model, in the theater on the red carpets — what didn’t I do? But it doesn’t compares to what I have today,” said Sarah, who wears a wig and only modest attire.

When asked how she felt living in Israel during the recent clashes between Israel and Hamas militants in the Gaza Strip, she said “I wasn’t scared. The first thing I said to myself was ‘this is the best place to be. I’m in God’s hands.’ And that’s how I have felt from the moment I stepped foot in Israel.”

She then grew emotional discussing the moment when she stood in front of the rabbinic court in Israel to complete her conversion to Judaism.

“The rabbis asked me: Are you sure?” she recalled. “I’m proud to be Jewish, it’s a joy for me, it’s easy — it’s like being born again without dying. It’s being in the right place. It’s wonderful.”

Mintz was most recently the star of the Telemundo show “Silvana sin lana” and the television series “El Señor de los Cielos.” She now describes herself on Instagram as a “Jewish orthodox fashion and lifestyle influencer.” She did not rule out continuing her acting career in Israel, but said she would have to finish learning to speak Hebrew first.

Watch her entire interview with Reshet 13 below.