Archive | 2021/08/22

To wszystko jest jak sen

Młoda Fryderyka Stein (Bronisława Stępniewska)


To wszystko jest jak sen

MICHAŁ BOJANOWSKI


Pyta pan, czy się tam bawiliśmy? W tej naszej norze nie można było się ruszyć. I jeszcze teren był nierówny. Ale pamiętam, że się uczyliśmy. Ojciec nas uczył, i Wiluś przychodził i przynosił nam ze szkoły matematykę i inne przedmioty. W nocy zatykaliśmy dziurę w ścianie i paliliśmy świeczki. 

Mnie się wydaje, że to jest sen, że to nie może być prawdą. W ogóle to jest niemożliwe. Co myśmy tam robili? Malutkie dzieci. Ani się bawić, ani nic. Czekaliśmy na Wilusia, aż wróci ze szkoły. Teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że chyba jakąś bajkę panu opowiadam. 

KAWA

Przyznam, że czekałam na tę kawę, żeby z panem wypić. Zjemy w kuchni? Tu jest jaśniej. Przyjmę pana w kuchni, a resztę opowiem w pokoju. Jakoś musimy sobie dogodzić.

A tam, proszę pana, mieszka mój ukochany brat. On na pierwszym, ja na drugim. Widzimy się przez okno. O, teraz nie ma światła, widocznie gdzieś poszedł. Brat jest moją ostoją, nie mam nikogo więcej z rodziny. Był tu rano, nawaliła mi pralka, na szczęście udało mu się naprawić. Mąż był jeszcze bardziej złota rączka, fizyk i optyk, wszystko musiało być idealnie. Śmiał się, że jestem antytalent techniczny. Pan słyszał o mojej historii? Straciłam córkę, zamordowano ją tutaj, w kuchni. Wszystko opowiem później, teraz nieco relaksu.

Może trochę likieru? Wiśniówki? Uczcimy nowy rok. Przeżyłam tyle, że właściwie powinnam już nie żyć.

Mąż zmarł osiemnaście lat temu. Pracował na akademii, uczył medyków fizyki. Brat jest profesorem na Przyrodniczym. Już emerytowany, ale jeszcze dalej ma wykłady. I on jest dzieckiem Holokaustu, przeżyliśmy razem.

Pan cukrzy? Brat też. Ja nie, to zapominam podawać.

W SKRÓCIE

Pyta pan o córkę? Miałam mówić później, ale opowiem teraz. Była na trzecim roku architektury. Niesamowicie pracowita, zawsze same piątki i odznaczenia. Do dziś mam jej dyplomy, zeszyty szkolne, rysunki.

Jakiś fanatyk, całkowicie chory psychicznie, kolega z roku, zamordował ją o tu, gdzie pan siedzi.

Był maj 1975 roku. Poszłam na siódmą rano do pracy, do biura na Krzykach. Córka szykowała się na zajęcia. Widzi pan, wydział architektury mamy prawie za oknem. Miała ze sobą farby, coś widocznie malowali. Wtenczas nie było komputerów, wszystko robiło się ręcznie. Męża akurat wezwano na uczelnię. Ubrał się i wyszedł, najpewniej nie zamknął drzwi, bo Renata też była już gotowa do wyjścia. Tamten musiał skryć się na półpiętrze. Wszedł, zamordował najpierw ją, a potem siebie. Ją finką, a siebie nożem od nas z kuchni. To tak w skrócie.

CHŁOPAK

Renia miała kolegę, też z architektury, mieszkał nad nami. Wychodził na uczelnię, usłyszał dziwne szuranie i zajrzał przez dziurkę od klucza. Zobaczył ciało na podłodze. Zadzwonił do męża. Ale gdy mąż przyjechał, oboje już nie żyli. Nie wiedział, co to za facet. Myślał, że to może Bogdan, późniejszy dziekan architektury, z którym córka się spotykała.

A ja? Nieprzytomną sprowadzili mnie do domu chyba dopiero wieczorem. Długo byłam na środkach. Nie wiem, jak to w ogóle możliwe, że żyję.

Pamiętam jeszcze, jak Renia opowiadała mi o tym koledze. Chciał, żeby uczyła go angielskiego. Po jakimś czasie zapytał ją, czy ma chłopaka. Powiedziała, że tak. Dziwiłam się, dlaczego skłamała. A ona tylko: „A, bo jakiś taki dziwny jest”. Później wziął urlop dziekański i nawet go we Wrocławiu nie było. Po tej tragedii gazety pisały, że niby łączyła ich wielka miłość. Ale oni ledwo co się znali.

Sąsiedzi mówili, że widywali kogoś, kto się tu czaił od kilku dni. Widocznie czekał, aż Renia będzie sama w domu. Syn architektki i adwokata, czy nawet prokuratora, z Łodzi. Podobno mówił kolegom, że ze sobą skończy. Ale kto takie rzeczy bierze pod uwagę?

NA DZIESIĄTYM ŚWIECIE

Na pewno było z nim coś nie tak, miał pisać do matki, żeby mu jakieś włosy do trumny wsadziła. Niedługo potem i ona popełniła samobójstwo. Musiała coś pewnie wcześniej przeczuwać, ale nie mieliśmy już z tą rodziną później żadnej styczności, dzięki Bogu. Myśmy zresztą byli wtedy nie na drugim, ale chyba na dziesiątym świecie. U męża zaczęły cię ciśnienia. Jeden zawał, drugi, trzeci. Później udar.

Jak się trochę pozbierałam, postanowiłam urodzić dziecko. Ale już nie mogłam. Uznałam, że to ostatni moment, żeby zrobić coś dobrego, i wzięłam dwuletnią dziewczynkę z domu dziecka. Gdy wydoroślała, wyjechała do Wielkiej Brytanii. Mam od niej nawet wnuka, ma już dwadzieścia lat, ale z niego to już prawdziwy Anglik.

Skąd wzięłam na to siłę? Wie pan, miałam wtedy 43 lata. Z jednej strony poświęciłam się i robiłam coś dobrego dla Kasi, z drugiej ratowałam siebie. Musiałam pracować, opiekować się chorym ojcem i mężem, i jeszcze wychowywać małe dziecko.

Gdy Renia umarła, miała dwadzieścia jeden i pół roku. Ja miałam tyle samo, gdy ją urodziłam. Też byłam na trzecim roku studiów. Zupełnie jak ona.

SAMOCHODY

Z Kasią dziś mam dobry kontakt, choć rzadko przyjeżdża, bo jej mąż nie może swobodnie podróżować po Europie. Byłam u niej w zeszłym roku. Na pewno bardzo mnie potrzebuje, dzwoni codziennie. Staram się jej pomagać i być dla niej ostoją.

A tu, we Wrocławiu, tak jak mówiłam, zostałam sama z bratem. Boję się, że kiedyś może i jego zabraknąć. Ale lepiej o tym nie myśleć.

Myśli samobójcze? Po śmierci Reni długo patrzyłam na samochody. Ale żal mi było męża. To był bardzo dobry człowiek. Najpierw zawały, później bajpasy, w końcu zmarł na raka. I tak sobie prosperuję już osiemnaście lat bez niego. A wydawało mi się, że to jest niemożliwe. Nigdy się nie rozstawaliśmy. Mam jeszcze dwóch kuzynów, jednego w Warszawie, już bardzo schorowanego, drugiego w Wiedniu. Obaj się przechowali razem z nami. Wszyscy razem żeśmy przeżyli w tej norze. No właśnie, przecież pan dalej nie zna mojej historii. Chodźmy do pokoju.

DEMENCJA ALBO ALZHEIMER

Mieliśmy bardzo szerokie towarzystwo, wspólnie jeździliśmy po Europie. Po śmierci córki siedzieli tu, w tym pokoju. Kąpali mnie, bo byłam bardzo słaba, nie wiedziałam, gdzie jestem. Mieli przy mnie dyżury. Teraz już prawie nikogo nie ma. Albo alzheimer, albo demencja. Mam takich znajomych jeszcze od czasów studenckich. Męża kolega, profesor fizyki – alzheimer. Jego żona – straszliwa demencja. Inni też mają demencję, geolodzy. Wie pan, czasami aż żyć się nie chce. A może ludzie za długo żyją? A jak nie demencja, to problemy z chodzeniem. Założyli mi endoprotezy w obu kolanach, teraz biodro się odezwało i znów chodzę na rehabilitację. Mam osiemdziesiąt osiem lat, ale staram się być samodzielna.

SZCZĘŚLIWIEC

A jeśli chodzi o wojnę, to nigdy nie chciałam, żeby opisywano moją historię. Żadnych wywiadów. Jedynie do Niemiec pojechałam kilka razy, bo zależało mi, żeby tam to dotarło. Zresztą uważam, że i tak jestem szczęśliwcem. Bo w getcie byłam pół roku, i to nie w czasie likwidacji. I nigdy w żadnym obozie. Zawsze mówiłam, że przeżyłam naprawdę dużo, ale to nie Auschwitz.

Życie mi tak przeciekło, wie pan, i czas tak szybko teraz leci. Od kiedy tak leci? Chyba od śmierci męża. Później jeszcze przez kilka lat byłam ławnikiem w sądzie. Bardzo przeżywałam każdą sprawę, zupełnie niepotrzebnie, ale pomogło mi to pozbierać się po jego stracie. Kasia już wtedy mieszkała sama. Teraz wydaje mi się, że rok leci za rokiem. I znowu jestem coraz słabsza.

STRACH

Długo w ogóle się nie przyznawałam. Wydawało mi się, że nikt nie wie, chociaż przecież wyglądam. Baliśmy się, w każdej książce to jest opisywane. Różne rzeczy działy się w Polsce po wojnie, nie tylko w Kielcach. Jak najdłużej chcieliśmy milczeć, dlatego też za wiele z ojcem o tych sprawach nie rozmawiałam. Może chcieliśmy to wyprzeć? Tato zresztą opisał swoje wspomnienia z wojny, później brat przepisał je na maszynie. Mam tu chyba jedyny już egzemplarz, jaki się zachował, oryginalne zapiski trafiły do Yad Vashem.

PRZEDWOJNIE

Pochodzimy ze Śniatynia, niedaleko dawnej granicy rumuńsko-polskiej. Tuż obok domu była nowoczesna stacja kolejowa Śniatyń-Załucze, ta, z której wywieziono we wrześniu 1939 roku złoto Banku Polskiego. Załucze to był taki kurort, letnisko. Ojciec był tam kierownikiem tartaku. Mama odeszła w marcu, kilka miesięcy przed wybuchem wojny. Tatuś próbował ją ratować, zawiózł do szpitala w Kołomyi, potem do Lwowa, ale nic nie pomogło. Zmarła na kobiece sprawy, które w tamtym czasie były nieuleczalne. Zostałam z ojcem, jego matką i młodszym braciszkiem. Po śmierci mamy ciocia Fryda zabrała mnie do siebie do Przemyślan koło Lwowa. Uznali, że dla dziewczynki tak będzie najlepiej.

Z przedwojnia pamiętam niewiele. Widzę mamę, jak mnie prowadzi do pierwszej klasy i jak mnie bierze na ręce. I dom nasz troszeczkę, ale też niewiele. Jaki był? Ciepły. Pamiętam babcię Adelę, która pomagała nas wychowywać. Taka staruszka w chusteczce, choć pewnie była wtedy jeszcze młoda. Nigdy dobrze po polsku nie umiała. Mówiła po ukraińsku i po żydowsku. Widocznie dużo do mnie mówiła, bo w jidysz rozumiem wszystko. Religijna to ona nie była, choć pamiętam w domu święta, bodaj Pesach. I maca była, ale to też jak przez mgłę. Soboty? Było uroczyście, ale świec nie kojarzę. Pamiętam za to, że chodziłam do chederu, tak jak wiele innych dzieci. Czegoś nas tam uczono, miałam może z sześć lat. Bardzo lubiłam jeść chleb ze smalcem, czego nie można było robić w domu.

SPOKÓJ

U cioci Frydy w Przemyślanach zastał mnie 17 września. Miałam osiem lat. Pamiętam lecące bomby i wujków, Milka i Zygmunta, którzy szykowali się na wojnę. Tam też zachorowałam na tyfus. Byłam bardzo głodna, bo wtenczas leczono tyfus dietą, czyli głodem. Przychodził pan doktor. Pamiętam szkołę. Kiedyś w Wiedniu spotkałam Daniela Rotfelda, późniejszego ministra spraw zagranicznych, który pochodzi z Przemyślan. Powiedział, że jego siostra bawiła się ze mną w dzieciństwie. Ja tego nie pamiętam, ale skoro tak mówił, to pewnie tak było. Tatuś często przyjeżdżał do nas z braciszkiem, aż w końcu któregoś razu zabrał mnie z powrotem do domu.

Bo w Załuczu był spokój. Niemców nie było, nic nam nie groziło. Ojciec dalej pracował, tyle że nowy rosyjski dyrektor zabrał nasze mieszkanie, to służbowe z tartaku. I myśmy zamieszkali u polskiej rodziny. On, Michał Halkiew, był kolejarzem, ona miała niemieckie korzenie, z domu była Koch. Może miała też trochę krwi rumuńskiej. Weronika, ale mówili do niej Bronisława. Kolejarze przed wojną nieźle zarabiali, toteż Halkiewowie zdążyli sobie wybudować ładny domek. Ona, na spół z babcią, opiekowały się nami. I tak żyliśmy przez dwa lata zupełnie normalnym życiem.

GETTO

Gdy wybuchła wojna niemiecko-radziecka, byliśmy już bardzo zżyci z gospodarzami. Wkroczyli Rumuni, pamiętam, że ojciec zaczął chodzić do jakiejś ciężkiej pracy. Pewnego dnia przyszli do naszego mieszkania, bo zbierali na rynku wszystkich żydowskich mężczyzn. Bili ich tam, nie wiem, co jeszcze robili.

Było jak w Pianiście. Na ścianie wisiały skrzypce, bo ojciec grał. Rumun wchodzi i pyta, kto tu jest skrzypkiem. I do ojca, czy umie doinę, rumuńską pieśń ludową. Znał, bo babcia była pół-Rumunką. Zagrał mu i ten się uspokoił i zostawił nas wszystkich w spokoju. Nie wziął ojca na ryneczek.

Jakiś czas później wprowadzono opaski, oznaczono żydowskie domy. W końcu powstało getto w Śniatyniu. Mówię panu, żałuję, że z ojcem nie rozmawialiśmy o tym po wojnie. Byliśmy dziećmi, potem studia, praca. W czasie getta ojciec pracował od rana do wieczora, to pamiętam. I mogliśmy wychodzić. Mieszkaliśmy stłoczeni w takich małych pokoiczkach. Trwało to pół roku. Rumuni? Nie, Rumuni tylko na moment wkroczyli, w czasie „bezkrólewia”. Pamiętam głównie Ukraińców, banderowców, którzy współpracowali z Niemcami, no i oczywiście Niemców. Oni byli najgorsi, bardzo bili. Nie było co jeść. Myśmy z getta chodzili tych pięć kilometrów do naszej pani Bronisławy, którą nazywaliśmy ciocią. Ona nas dokarmiała.

CO Z WAMI, TO Z NAMI

Pewnego dnia wszyscy w getcie zaczęli mówić, że trzeba się stawić w jakimś biurze. Myśmy wtenczas byli u tej naszej cioci. Przyszedł ojciec i babcia, i jakiś Ukrainiec za nimi, który kiedyś pracował w tartaku. I on powiedział: „Panie Stein, niech pan nie wraca, bo to jest wywóz wszystkich Żydów”.

Bronisława powiedziała wtedy, że nigdzie nie pójdziemy. Zostaniemy tutaj. Na pewno nie wiedziała jeszcze wtedy, co grozi za ukrywanie Żydów.

Co będzie z wami, to będzie z nami, dodała. Ale to nie pierwszy raz. Gdy wojska radzieckie wycofywały się z naszej okolicy, zaproponowano ojcu ucieczkę na wschód. Ona już wtenczas mówiła, że co będzie z wami, to będzie z nami. Uznała pewnie później, że słowo się rzekło.

Dlaczego nas chciała chronić? Miałam osiem lat, ale wiedziałam, że ojciec jej się podobał. Nigdy z nim na ten temat nie rozmawiałam, ale on czuł, że to wiemy. Oczywiście miała męża, tyle że on był pod jej ogromnym wpływem. Bronisława była analfabetką, ale gdyby skończyła szkoły, na pewno zostałaby wielką dyrektorką. Była naprawdę dobrą kobietą.

DZIURA

I tak jak staliśmy, tak zostaliśmy. Zaczęły się poszukiwania, bo zabrakło w spisie naszej piątki – był z nami jeszcze kuzyn, syn ukochanej siostry ojca, z którą razem grywali na skrzypcach. Ktoś gadał, że uciekliśmy przez rzekę do Rumunii. Przepadliśmy. A przecież to była malutka osada, żadna metropolia, niewielu Żydów. Jak zaczęli przeszukiwać dom po domu, Bronisława schowała nas pod pierzynami. Babcia powiedziała, że pójdzie się zgłosić. I poszła. No, puściliśmy ją, bo nie było przecież wiadomo, co to za transport. Ale coś jej się zachciało po drodze i wróciła. Schowali ją pod łóżko.

Kuchnia była duża, na środku stała paka. Zaraz panu dokładnie powiem, bo mam tu zapisane. 70 centymetrów szerokości i 80 wysokości. Miała podwójne dno. Lewa strona się otwierała. Po zamknięciu była stołem. Jak otworzyć od góry, była półka na ziemniaki, a w dolnej komorze leżały jakieś rzeczy. I tam Bronisława schowała ojca. Czekaliśmy na kontrolę. Przychodzili, wychodzili. Pytali, czy czego nie widziała. W końcu postawili na straży młodego polskiego chłopaka, miał może szesnaście lat. Kazali mu czekać, aż wrócimy z tej Rumunii. Spał w kuchni, tuż obok skrzyni. Ojciec strasznie się męczył, nie mógł się ruszać ani zapalić. Na szczęście chłopak miał mocny sen. Jak rano wychodził, to ojciec wyskakiwał ze skrzyni. Trwało to kilka nocy. W dzień dom obserwowali sąsiedzi, Niemcom chodziło o to, co po zmroku.

W końcu Bronisława uznała, że tak dłużej być nie może. Powiedziała ojcu, że w kuchni pod podłogą jest dziura, jakieś 80 centymetrów wysoka. Tatuś zwykłym scyzorykiem całą noc robił kwadratowy otwór, dekiel, żeby człowiek się zmieścił. I jak skończył, tak żeśmy wszyscy tam weszli. Otwór Bronisława zasłoniła paką i łóżkiem.

To nie była piwnica. Raczej taka pusta przestrzeń pod podłogą, z wilgotną ziemią. Otoczona ścianą z grubych kamieni, z dziurami, przez które dochodziło powietrze i trochę światła. Bronisława przyniosła tam wszystkie koce i kołdry z naszego mieszkania na górze.

STRACH

Siedzieliśmy. Nikt nie wiedział, co będzie jutro. Może wszystko już będzie w porządku? Może Niemcy odejdą? Młody Polak przestał przychodzić, tylko z oddali obserwowano dom. Wciąż jednak zjawiali się, wypytywali. Później wujek – ten od Zygmusia, który z nami został – przyszedł do Bronisławy i zapytał, czy aby nie widziała jego synka. Nic nie powiedziała. Jedynie, że słyszała, że żyjemy gdzieś w Rumunii. Później usłyszeliśmy, że wuja zastrzelili w getcie.

No i tak w skrócie, proszę pana, to były dwa lata. Całe dwa lata okupacji niemieckiej siedzieliśmy pod tą podłogą, nie wychodząc ani na moment. Myśmy się strasznie bali. I ona się tak bała, że nawet najbliższej rodzinie nie pisnęła słowem. Zresztą wcześniej zapytała siostrę swojego męża, czy by nie wzięła Żydów na przechowanie, jak już wrócą z Rumunii. Tamta się wściekła, krzyczała, czy ona wie, co za to grozi. Już było wiadomo, że śmierć. Dlatego też często później ją wypytywali, może z głupiej ciekawości, czy wie, co się w końcu z nami stało.

Nocami gotowała pierogi, bo bała się, żeby która sąsiadka nie przyuważyła. On kradł chleb, bo był zaopatrzeniowcem na kolei. Mieli syna, Wilusia. Rocznik ‘29, był wtenczas nastolatkiem. Wieczorami wynosił wiadro od nas na podwórze, żeby nikt nie widział. Nie pamiętam, żebyśmy się myli. Na pewno była tam jakaś miednica. W nocy odsuwali pakę i ojciec stawał w tej dziurze i politykował przez podłogę o końcu wojny.

MYSZY

Muszę panu powiedzieć, myszy po nas latały, wszy, miałam wszystko, co było możliwe. Byłam chora. Babcia niemiłosiernie kaszlała. Miała chroniczny kaszel, więc musieliśmy zatykać ją poduszką, jak kto przychodził do domu. I ciągle pytano Bronisławy, czy wie, co się z nami dzieje.

Wydaje mi się, wie pan, że nawet w więzieniu przynajmniej mogą sobie pospacerować, tak to sobie wyobrażam. Umyć się mogą, zaczerpnąć powietrza.

Do dzisiaj, jak zobaczę mysz, to mam straszny odruch. Krzyczałam po nocach, bo się ich bałam.

Co myśmy pod tymi kołdrami robili?

CIOCIA Z PIENIĘDZMI

Wszystkie ojca oszczędności straciły zupełnie wartość już na początku wojny. Nie mieliśmy nawet złotówki, żeby Bronisława mogła nam cokolwiek kupić.

Pewnego dnia przyjechała Ukrainka, niania mojego kuzyna, syna cioci Frydy z Przemyślan, u której byłam po śmierci mamy. Mieli tam już likwidować getto, wszyscy strasznie się bali. Przywiozła ze sobą trochę pieniędzy. Już raz była u nas wcześniej, to wtedy Bronisława jej powiedziała, że żyjemy na pewno, ale jesteśmy w Rumunii i nic więcej nie może mówić. Teraz, jak za drugim razem przyjechała, to powiedziała prawdę. Ukrainka zapytała, czy nie przyjęłaby jeszcze cioci Frydy, jej syna, co po wojnie zamieszkał w Wiedniu, i jeszcze siostry Frydy. Mieli trochę pieniędzy, więc nas zasilili. Skąd mieli? Ci wujkowie, co w Przemyślanach się na wojnę szykowali, wstąpili do partyzantki. Handlowali, zdobywali broń, kradli żywność Ukraińcom. Jeden z nich wysłał swoją żonę farmaceutkę i córkę na Węgry. Obie miały idealny, aryjski wygląd. Przekupił jakiegoś woźnicę. Był szczęśliwy, że pojechały cało i bezpiecznie. Jak się później okazało, tamten je od razu wydał. Ale i tak później, po wojnie, wujek długo jeszcze szukał dziecka. Myślał, że skoro takie małe i zupełnie jak aryjskie, to może nie zabili.

SZCZĘŚLIWIE Z NIEMCAMI

Gdy Niemcy się wycofywali, wtenczas przyszli do Bronisławy i powiedzieli, że zabierają jej domek na szpital. Zaczęła błagać, bo umiała po niemiecku, że to jej dom, że tak ciężko zapracowali z mężem na to, żeby go wybudować, że będzie im pomagała, byle tylko ją w kuchni zostawili, a sami zajęli pokoje. Zgodzili się. Byliśmy bardzo szczęśliwi. W domu byli Niemcy, więc nikt nas już tam nie szukał. Poczuliśmy się bezpieczni. Jak wchodzili czasami do kuchni, to ciotka dawała nam sygnał. Najgorzej było z babcią, żeby nie zakaszlała. Nakrywaliśmy ją kołdrami, a Bronia hałasowała garnkami. Przekładała, szurała. Ale to było wojsko, wojsko to nie to samo co gestapo. Oni nie wiedzieli, czy to Żyd, czy nie-Żyd. Zresztą byli zaaferowani całą tą swoją ucieczką. Musieli tam stacjonować jakiś miesiąc. I tak mieszkaliśmy sobie razem w tym domu. Szczęśliwi.

SEN

Pyta pan, czy się tam bawiliśmy? W tej naszej norze nie można było się ruszyć. I jeszcze teren był nierówny. Ale pamiętam, że się uczyliśmy. Ojciec nas uczył, i Wiluś przychodził i przynosił nam ze szkoły matematykę i inne przedmioty. W nocy zatykaliśmy dziurę w ścianie i paliliśmy świeczki.

Mnie się wydaje, że to jest sen, że to nie może być prawdą. W ogóle to jest niemożliwe. Co myśmy tam robili? Malutkie dzieci. Ani się bawić, ani nic. Czekaliśmy na Wilusia, aż wróci ze szkoły. W ogóle teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że chyba jakąś bajkę panu opowiadam.

BANDEROWCY

Jak uciekli Niemcy, to znów było bezkrólewie. Usłyszeliśmy pewnego razu tupot koni. Myśleliśmy, Boże, może to już Ruscy? Czekaliśmy na tych Ruskich, à propos tej całej afery z Putinem, jak na zbawienie. Bo na kogo mieliśmy czekać? Ci pierwsi, którzy przybyli, byli strasznie wulgarni. Bronisława dała im pierogów, jakoś ich udobruchała. Chcieliśmy wychodzić, ale dalej się baliśmy. Niemców nie było, Ruskich też nie. Tylko banderowcy. W końcu pozbieraliśmy, co każdy miał, i poszliśmy do Czerniowców, do siostry Michała, męża Bronisławy. W ogóle nie mogłam chodzić. Miałam takie słabe nóżki, że musieli trzymać mnie pod pachą. Nikt z nas nie mógł dobrze chodzić. Ale uciekaliśmy od tego bezkrólewia, od grasujących banderowców. W Czerniowcach odnaleźli nas wujkowie, ci dwaj bracia mamy z partyzantki.

Po miesiącu wróciliśmy do Załucza. Ojciec znowu dostał pracę w tartaku. I znów zaczęli grasować banderowcy. Rżnęli Polaków, bo Żydów już nie było. Odcinali kobietom piersi, palili domy. Nawet wśród małżeństw polsko-ukraińskich.

Wtedy, w 1945 roku, mieszkał u nas w domku dyrektor tartaku. Nie pamiętam, czy Ukrainiec pochodzenia rosyjskiego, czy Rosjanin. W pewnym momencie usłyszeliśmy strzelaninę. Banderowcy zabijali ludzi w tartaku i koniecznie chcieli dopaść tego dyrektora. Więc wszyscy, łącznie z jego synem, znowu zeszliśmy do tej nory. Dyrektor został z karabinem na górze. Słyszeliśmy, jak oblewają dom naftą, żeby go podpalić. Może szukali i ojca, bo przecież był Żydem.

Po jakimś czasie ze stacji zaczęło strzelać wojsko. Wtedy dużo tych banderowców padło w tartaku. Reszta pouciekała. No i myśmy wtenczas znowu wyszli z ziemi.

DO POLSKI

Jakieś pół roku później pojechaliśmy do Polski. Pamiętam wagony towarowe. Nic nie mieliśmy, ani złotówki, tylko trochę mąki kukurydzianej, spirytus i jakąś drobną biżuterię. Po dziesięciu dniach dojechaliśmy do Oławy na Dolnym Śląsku. Tam byli wszyscy: Ruscy, Ukraińcy, Niemcy. Ojciec się wystraszył tej mieszanki. Po różnych przygodach trafiliśmy do Krakowa. Pod Wawelem tatuś kupił jakieś zniszczone mieszkanie i trochę je podremontował. Chodziłam do prywatnego gimnazjum sióstr prezentek. Mieszkaliśmy tam tylko rok, bo ojciec nie mógł znaleźć pracy. W końcu zadzwoniła Halkiewowa z Oławy, że szukają ludzi do tartaku. Dostaliśmy pod miastem domek poniemiecki, ojciec znowu został dyrektorem.

MATKA BOSKA

Nie, nie było planów wyjazdu do Izraela. Ojciec przyrzekł Bronisławie, że będzie się nimi opiekował do końca życia za to, że nas uratowali. Nie mieliśmy jak inaczej się odwdzięczyć. Proponowano nam wyjazd do Tel Awiwu, ale tatuś powiedział, że oprócz dzieci i matki ma jeszcze trzy dodatkowe osoby.

Wtedy, gdy ojciec wyciął dziurę w podłodze, to Halkiewowa, bardzo wierząca, klęknęła przed dużym obrazem Matki Bożej, jakie to ludzie mają na wsiach, i przyrzekła, że jak wyjdziemy z tej dziury, to się wszyscy wychrzcimy. Tak, w naszym imieniu przyrzekła. Myśmy tego nie negowali. Ona nam przecież uratowała życie. I tak w małym kościółku w Bystrzycy Oławskiej przyjęliśmy chrzest. Tatuś zmienił nazwisko i adoptował siostrzeńca, tego, który mieszka w Warszawie. Do dziś jesteśmy w bliskich kontaktach.

To nie było nic dziwnego, myśmy pamiętali tę przysięgę ciotki. Ogromnie jej na tym zależało. Ojciec uważał, że musi to zrobić. Wszyscy się ochrzściliśmy prócz babci. Babcię potraktowano ulgowo. Mogliśmy się nie zgodzić, ale przecież kto wiedział, co będą za czasy? I dlatego ja mam na imię Bronisława. Ona tak chciała, żebym na chrzcie miała jej imię. Dawniej nazywałam się Fryderyka Stein. Stąd nazwisko Kamiński, które nam ojciec wymyślił.

WIELKI POST

Jeszcze jedna rzecz. Ten kuzyn, syn siostry ojca, miał brata, który był w getcie w Śniatyniu, gdy myśmy się już chowali pod podłogą. Raz w tygodniu nie jedliśmy. Wtedy on przychodził do Halkiewowej pod okno i dostawał to, co wypościliśmy. Do piwnicy bała się go dołożyć, zresztą wierzyła, że młodzieży nikt nie będzie zabijał. Że będą ich trzymać do pracy.

WROCŁAW

Po jakimś czasie ojciec został dyrektorem technicznym Lasów Państwowych we Wrocławiu. Myśmy tu rozpoczęli studia. Męża poznałam na Piastowskiej, jak przychodził do mojego współlokatora. Tam się porodziły dzieci, w tym moja Renia. Dopiero w 1962 roku przenieśliśmy się tutaj, obok wydziału architektury.

Tatuś był cały czas z nami. Był nam i ojcem, i matką.

WIEDEŃ

A drugi kuzyn, Henio, ten, co razem z ciocią Frydą był z nami w piwnicy, wyjechał w latach osiemdziesiątych do Wiednia. Wiedeń był dla mnie drugim domem. Mieszkała tam też druga żona od tego wujka-partyzanta, co chciał wywieźć do Węgier żonę farmaceutkę. Ona bardzo nam pomagała. Wujek umarł, gdy akurat jechałam do Włoch pod namiot.

ŚMIERCI

Pyta pan, co było dalej? Michał, mąż Bronisławy, pojechał w 1957 roku w rodzinne strony. Chciał zobaczyć domek, który zbudował, odwiedzić groby. Na miejscu dostał zawału i zmarł. Wtedy mój ojciec ożenił się z Bronisławą. Zamieszkali obok kościółka św. Krzysztofa przy placu Dominikańskim. Czuł chyba taki obowiązek, żeby z nią być. Wiluś, jej syn, który nas uczył i wynosił wiadra, skończył ekonomię. Babcia Adela odeszła w 1965 roku.

Ojciec zmarł na raka w 1980 roku. Po jego śmierci myśmy opiekowali się Bronisławą. Wiluś się ożenił, ale nie układało mu się w małżeństwie. Popełnił samobójstwo. Potem zmarła jego żona, którą też pochowałam. I tak, jak idziemy na Bujwida, to mamy pięć grobów. Tam leży i moja córka, i mąż, i ojciec. W każdą niedzielę tam jesteśmy, to taki mój kościół. Czuję potrzebę iść do dziecka, do męża, do ojca. A raz w miesiącu odwiedzamy cmentarz żydowski przy Lotniczej. Tam jest grób babci i wujka, jednego z tych partyzantów.

Jeździmy tak od lat wspólnie z bratem. Wcześniej jeździłam sama, bo brat był cztery lata w Algierii. On ma w ogóle wiele ciekawych historii do opowiedzenia. Robił całe życie karierę naukową, ale grał również we wrocławskiej operetce na skrzypcach. Tam poznał tancerkę. Wielka miłość, są razem do dzisiaj.

GDZIE JEST BÓG?

Nawet nie mieliśmy żadnych papierów, że jesteśmy Żydami. Ja wychowałam się w religii katolickiej, ślub wzięłam kościelny. Praktykująca nie jestem, choć wierzę, że jest siła wyższa. Chodziłam do kościoła, później też do synagogi. Nie mogę być tu hipokrytką. Jak żyła Renia, to chodziliśmy z nią do kościoła. Ona była bardzo pobożna. Nawet pościła w piątki. Dopiero na drugim roku studiów jej się troszkę odmieniło. I tak zginęła… Gdzie jest ten Bóg pobożnych ludzi?

ŻYDOWSKOŚĆ

Dopiero po śmierci ojca poznałam środowisko żydowskie. Właściwie wtedy, jak zaczęłam starać się o odznaczenie dla cioci. Jeszcze nie było Dzieci Holokaustu. Wtenczas zapisałam się do TSKŻ-u, dużo rozmawiałam z Henrykiem Robakiem. Udało mi się też zorganizować dla Bronisławy pieniądze z Jointu. Dostawała 40 dolarów na kwartał, to było wtedy całkiem sporo.

NIKOMU NIE MÓWIŁAM

Nikomu nie mówiłam we Wrocławiu, bo co to kogo obchodzi, czy ja jestem Polka, czy Żydówka. Bałam się, żeby mnie kto nie szukał. Po raz pierwszy opowiedziałam wszystko mojej sąsiadce, z którą przyjaźnię się od wielu lat. Ona mi wtedy wyznała, że jak się tu sprowadziła, to pierwsze, co usłyszała, to że tutaj mieszka Żydówka. Skąd wiedzieli? Może dlatego, że jestem ciemniejsza?

Córce też o niczym nie mówiłam. To był błąd, ale nie mogło mi to przejść przez gardło. Ale Reni za to powiedziała koleżanka z klasy, która później została farmaceutką. Gdzieś w kawiarni rzuciła do mojej bardzo pobożnej córki: „A, bo ty jesteś trochę innej wiary”. Renia przyszła do mnie i zapytała, o co chodzi. Wtedy podałam jej te wspomnienia ojca i powiedziałam, żeby sobie poczytała, jeśli chce. Więcej do tematu nie wróciliśmy. Czy przeczytała, tego nie wiem.

To jeszcze panu powiem, że mojej córce z domu dziecka też niczego nie mówiłam. Dopiero przez przypadek dowiedziałam się, że dzieci w najlepszym, czternastym liceum we Wrocławiu, chodziły za nią i krzyczały „Ty Żydówko!”. Moja znajoma, która była wtedy dyrektorką gminy żydowskiej, poszła do szkoły i wyjaśniła nauczycielce, że Kasia nie jest Żydówką. Jakim cudem wiedziały o tym dzieci w szkole? Mnie niech pan o to nie pyta.

W pracy byłam lubiana. Koledzy czasami opowiadali jakieś żydowskie kawały, ale nigdy nie odbierałam tego do siebie. Ani ja, ani brat na swojej uczelni nie mieliśmy żadnych kłopotów w 1968 roku.

Renata z Chmurką

CHMURKA

Wie pan, mieliśmy psa. Renia go uwielbiała. To był ostry, rasowy pies. Uśpiliśmy go, jak wyjechała na wakacje do Anglii. Gdybyśmy tego nie zrobili, na pewno by wtedy nie zginęła. Proszę spojrzeć, tam w przedpokoju nad lustrem wisi jej rysunek, namalowała tego psa jeszcze w liceum. Nazywał się Chmurka. 


Czytaj więcej historii o polskich Sprawiedliwych: 

Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi


PRZEKAŻ DAROWIZNĘ


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Government coronavirus restrictions severely impact olim

Government coronavirus restrictions severely impact olim

JEREMY SHARON


Large numbers of new immigrants have little or no close family in Israel at a time when such familial support is needed most.
.

Israelis at Ben-Gurion Airport as coronavirus cases increase, August 5, 2021.
(photo credit: AVSHALOM SASSONI/ MAARIV)

It just seems that there’s no humanity,” said Mandi Brandiss, whose mother living in Australia requested an entry permit into Israel five times to assist her own mother, Mandi’s 95-year-old grandmother, after surgery, and was denied five times.

“You make aliyah because Israel is your country, but without knowing the language and without having a home. But when you get married, you at least want to have your parents there,” said Javah Levy, whose parents living in Spain were denied entry permits into Israel for Javah’s wedding.

“I have no family here. During the whole pandemic I was here completely alone. I was looking forward to this date for so long and to be together with my family in the Jewish state, and that was taken away,” said Yael Wool, who last week postponed her wedding, which was scheduled for later this month, because too many of her close family members were not able to obtain entry permits.

These three comments by three olim [immigrants], made over the course of the last five months, represent the extreme disappointment and frustration of thousands of olim over the last year and a half of the COVID-19 pandemic.Already a month ago, with coronavirus infections rising once again in Israel and abroad, the government reimposed strict entry permit conditions on numerous countries with large Jewish populations and large numbers of citizens who had immigrated to the Jewish state, including Argentina, Brazil, Mexico, Russia and South Africa, adding the UK to that list two weeks ago.

Once again, olim from many countries around the world would face renewed difficulties having their closest relatives come and see them, some for the first time since the pandemic began.

But inside Israel, the “green pass” system designed to limit infection was not instituted for gatherings of less than 100 people, and even then barely enforced.

Only this week has the green pass been instituted for a much broader swath of gatherings, although enforcement is still minimal.

Asked why internal restrictions were not being implemented and enforced faster, one adviser close to Prime Minister Naftali Bennett said it was to scare people into getting a third shot of the COVID-19 vaccine.

The pandemic has had a severe effect on many olim, large numbers of whom have little or no close family in Israel at a time when such familial support is needed most. It has been especially hard for those celebrating weddings, births, bar and bat mitzvahs and other celebrations who could not have their close family at their sides for the most joyous occasions of their lives.

SOME PROMINENT olim are, however, arguing that the coronavirus crisis is merely a symptom of a larger problem in which government officials, ministers, MKs and the public at large are not empathetic to the needs of immigrants and unaware of the difficulties they face.

Problems with professional and academic accreditation, the treatment of lone soldiers, lack of English-language assistance especially for very new immigrants, mental health concerns, appropriate out-of-school frameworks for children, and more are just some of the struggles that many olim continue to experience but have not been adequately addressed.

“Israel remains a country which loves aliyah but doesn’t necessarily love olim,” said Michal Cotler-Wunsh, a former MK in the previous Knesset who came to Israel from Canada.

“COVID has highlighted and exacerbated the situation for olim,” she continued, noting that problems faced by earlier waves of aliyah in the country’s infancy, albeit far worse than those experienced today, left lasting scars on the country.

“The lack of consideration for olim hurts the country in the long run and it builds up long-term resentments” said Cotler-Wunsh.

She said that the country needs a “complete shift in understanding” and that it must be understood that when the government makes decisions, it has to look at all possible consequences of those decisions, including the impact on immigrants.

“The perspective must be that consideration for olim is a right, not a kindness; there has to be a paradigm shift in the understanding of the government towards immigrants,” she said.

What is critical, said Cotler-Wunsh, is that olim get a place at the decision-making table in order to make their voices heard and influence decisions before they are made.

This is something with which Fleur Hassan-Nahoum, deputy mayor of Jerusalem, who made aliyah from the UK, heartily agrees with.
“There are not enough olim in the corridors of power,” she said simply.
“It’s a very disappointing thing that it takes so much convincing and cajoling for the needs of olim to be taken into account, instead of it being the first thing people think about as a country of immigrants,” said Hassan-Nahoum.

She added, however, that the Anglophone community in particular, with olim from English-speaking countries, has something of a built-in disadvantage in that such olim are “a bit more soft-spoken” and are less inclined to be as assertive as a country like Israel requires.

“Often Israelis are more abrasive than the average soft-spoken English-speaking immigrant. It’s a tough society, and those who shout loudest get the attention,” said Hassan-Nahoum.

But, she said, the problems olim have faced during the COVID-19 crisis may constitute a watershed moment, and she said she sees greater activism and organization by olim, including specifically English-speaking olim, due to the problems the pandemic has caused.

Dov Lipman, another former MK, has been assisting olim and their family members entering the country since the pandemic began, and has now created an organization, Yad L’Olim, to assist immigrants seeking to have their relatives visit them, and to deal with other concerns facing olim.
Lipman said he and his organization have dealt with thousands of cases in which the relatives of olim have sought desperately to get into the country for a celebration, to give support and assistance to their relatives in Israel, or simply to visit immediate family members they have not been able see for a year and a half.

“The current state of affairs is causing tremendous sadness. As a whole, I don’t think people in Israel understand how challenging it is to be away from family,” he said.

“And then not being able to have them be part of your lives at these important moments in life is so difficult.

Lipman said that when he sits with MKs and government officials, they often express indifference to the needs of olim at this time, until he explains the situation and they begin to understand the nature of the problem.
“When I sit with MKs and other officials and lay out the issues, they want to help. Having a voice, working with the members of Knesset, committees and ministers, is really important to advancing the interests of olim,” he said.

The COVID-19 pandemic will continue to effect change around the world in innumerable aspects of human life and behavior, with Israel no exception.
Immigrants in the Jewish state have felt the effects of the global health crisis keenly, and continue to face the ongoing impact of the absence of close family as a result of it.

Cotler-Wunsh asserted that the unique characteristics of different groups of immigrants is a fundamental part of the country’s character but one that has never been properly appreciated.

“It’s not a melting pot; it’s a mosaic. But the contribution and influence of different waves of immigration has never been acknowledged for the dignity of difference, for what they bring with them,” she said.
“We were always 12 tribes, and we could never manage in war or peace without all having proper representation.”

Perhaps the difficulties felt over the past 18 months will become a catalyst to redress the problems olim have faced during this time.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


How a bone puzzle helped identify new type of prehistoric human in Israel

How a bone puzzle helped identify new type of prehistoric human in Israel

ROSSELLA TERCATIN


Some 17 fragments of a mandible, a tooth and a piece of skull were the key to allow researchers to find out about the ‘Nesher Ramla Homo.’

Hila May, a physical anthropologist at the Dan David Center and the Shmunis Institute of Tel Aviv University holds what scientists say is a piece of fossilised bone of a previously unknown kind of early human discovered at the Nesher Ramla site in central Israel, during an interview with Reuters at / (photo credit: AMMAR AWAD/REUTERS)

The identification of an  unknown type of ancient human in Israel  was made possible by solving a “bone puzzle” made by 17 fragments of a mandible (lower jaw bone), a molar and a bone of the skull, Dr. Hila May, a physical anthropologist and a lecturer at the Tel Aviv University Faculty of Medicine told The Jerusalem Post.

The remains – which presumably belonged to the same individual who lived some 130,000 years ago, were uncovered during a salvage excavation at the Nesher cement plant near Ramle led by Hebrew University archaeologist Yossi Zaidner. From there, they were taken to the Dan David Center for Human Evolution and Bio-History Research at TAU.

May is an expert in ancient bones, with her academic interests ranging from the evolutionary history of humans to how ancient diseases have evolved to this day.

Recent studies she has co-authored have included discoveries about how ear infections plagued inhabitants of the land of Israel some 15,000 years ago and how a group of hunter-gatherers fixed the broken leg of one of their peers about 35,000 years ago.

Since the beginning, the bones from Nesher Ramle constituted both a puzzle and a riddle.

“Aligning all the fragments together like a puzzle, partially manually, but mostly virtually, we obtained an almost complete mandible, which starting from many small pieces was a very good result,” May said.

The researchers checked the remains using several techniques, including a micro CT scanning at high resolution.

May noted that the general expectation was that the remains had to have belonged to a Homo Sapien – the modern human species, who started to live in the region around 200,000 years ago.

“However, just by looking at bones, we very soon realized that this was not the case,” she added.

Nesher Ramla Homo, static skull & mandible & parietal orthographic. (Photo credit: Tel Aviv

The first clue came from the skull fragment, an almost complete right parietal bone.

“Although we only had a fragment of the skull, by completing it virtually we saw it was very low and flat, compared to ours which is tall and round,” May said. “This is a very archaic characteristic. In addition, the skull was very thick, thicker than ours and even of Neanderthals skulls”.

Another element that marked the difference between the skull that the scholars were examining and a modern human skull was the pattern left on the skull by the blood vessels outside of the brain.

“The pattern on our skulls is complex with many arterial branches, but in that case, it was very simple, with only four arterial branches, once again, very archaic,” May noted.

Asked if these features also indicate that those ancient humans had smaller brains or were less intelligent than us, the researcher said that this isn’t the case.

“I would not go there,” she remarked. “For example, culturally we know that these ancient humans produced the same tools that Homo Sapiens manufactured. We cannot say that they were less intelligent or had less capabilities.”

What the bones suggest has more to do with their physical appearance than with any other feature, according to May.

The mandible offered further insights in this perspective.
“We noticed the absence of chin,” May said. “Only Homo Sapiens had chins.”

Very soon, the researchers could affirm with certainty that the remains did not belong to a Homo Sapien.

“However, it is easy to say what something isn’t, it is much more difficult to understand what it actually is,” May said. “Now that we knew what those bones were not, we needed to understand what they were.”

The scholars started to compare the three-dimensional model they had created with other fossils found in Israel and in the rest of the world.
“This allowed us to realize that we had a very unique combination of characteristics because we saw that the skull was more archaic than the mandible: while both were not Homo Sapiens, the skull was more similar to the ones of other ancient homos, such as Homo Erectus, while the mandible was more comparable to that of Neanderthals,” May said.

“This is how we understood that we were talking about a different type of human,” she further said.

Further clarity was offered by the fact that the Nesher Ramle Homo – as the scholars named it – appeared similar to other fossils found in Israeli prehistoric sites, such as the Qessem Cave, dating back to a much earlier period, as early as 400,000 years ago.

“Some of these fossils were already known but nobody could agree about which ancient human they belonged to,” May said. “Experts previously called them ‘archaic Homo Sapiens’ because they did not understand what they were. We didn’t know that someone else was living here alongside the Homo Sapiens.”

“This was the first time we could give them a name and say that they were a large population living in the region between 400,000 and 130,000 years ago.”

Thanks to the connection they managed to establish between the fossils, the researchers could reach yet another conclusion.

“We had something very archaic, dating back to much earlier than Neanderthals,” May said. “At this point, we started to think that we could be talking about the ancestor population of the European Neanderthal.”

This theory represents one of the most revolutionary aspects of the Nesher Ramla discovery.

Up until this new study – which was published as the cover story of the prestigious journal Science last month – Neanderthals had been believed to have originated in Europe, and later reached the area of Israel – the most south location they ever inhabited, as far we know today – some 70,000 years ago.

“Now we are saying that they came from Israel, they were descendants of the Nesher Ramla Homo,” May said.

Searching through the fossils previously uncovered in Israel, the group also found what appear to be fossils from a hybrid population from a later period, around 100,000 years ago, presenting characteristics of both Homo Sapiens and Nesher Ramla Homo, proving that the two populations not only coexisted in the region, but also interbred.

For the future, May said that it is going to be crucial to find more fossils from the relevant periods.

“We want to find more fossils, we are working on it all the time, we want to learn more about this population,” she said. “There is a lot of work to do.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com