Archive | November 2021

Iranian Brig.-Gen. urges destruction of Israel prior to nuke talks

Iranian Brig.-Gen. urges destruction of Israel prior to nuke talks

BENJAMIN WEINTHAL


“We will not back off from annihilation of Israel, even one millimeter.”

Iranian Brig.-Gen. Abolfazl Shekarchi. /  (photo credit: Wikimedia Commons)

The spokesman for the Islamic Republic of Iran’s armed forces, Brig.-Gen. Abolfazl Shekarchi, on Saturday urged the total elimination of the Jewish state during an interview with an Iranian regime-controlled media outlet.
“We will not back off from the annihilation of Israel, even one millimeter.

We want to destroy Zionism in the world,” Shekarchi told the Iranian Students News Agency.

Shekarchi’s genocidal antisemitic remarks come just days before the nuclear talks are set to restart in Vienna Monday on curbing the Islamic Republic of Iran’s illicit nuclear program. The United States and other world powers are seeking to provide Tehran with economic sanctions relief in exchange for temporary restrictions on its atomic program. Israel and other countries believe Iran’s regime seeks to build a nuclear weapons device.

The Iranian general also blasted Bahrain and the United Arab Emirates for normalizing diplomatic relations with Israel, terming the diplomacy “intolerable” for Iran’s clerical regime. “Saudi Arabia, Bahrain, UAE and other countries considered as Muslims, for us they part of the Zionist regime and this is very important,” said Shekarchi.

Shekarchi has previously lashed out at Israel, saying that Iran’s regime can “level Haifa and Tel Aviv in the shortest possible time.”

Iranian flag flies in front of the UN office building, housing IAEA headquarters, amid the coronavirus disease (COVID-19) pandemic, in Vienna, Austria, May 24, 2021. (credit: LISI NIESNER/ REUTERS)

The US under both democratic and republican administrations has classified Iran’s regime as the world’s worst state-sponsor of terrorism.

The US State Department said last year that the Islamic Republic is the top state-sponsor of antisemitism.

Sheina Vojoudi, an Iranian dissident who fled the Islamic Republic and now lives in Germany, told The Jerusalem Post that “A normal Iranian government, made by the Iranian people, would try to normalize ties with Israel. We could have great deals which can help both nations. Israeli water technology can help us to pass a serious water problem in Iran and an Iranian government would try to exchange knowledge about environmental issues especially water scarcity that we’re facing right now but the Islamic Republic instead of solving all these problems, plans for the destruction of Israel and shoots people who ask for water.”

She added that “This regime is ruining Iran and some other countries in the Middle East and makes the region a war zone. We have domestic problems and our people never think of fighting other countries. They don’t even know why they should hate Israel. Our people will be happy to use Israeli water technology instead of planning to destroy Israel. We must save our country from this evil regime and turn the occupied Iran to a free Iran.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Co wiemy o wariancie koronawirusa omikron z Afryki? 5 pytań

Co wiemy o wariancie koronawirusa omikron z Afryki? 5 pytań

Piotr Cieśliński


Pacjenci chorzy na COVID-19 w szpitalu w Pretorii w RPA. (Fot. Jerome Delay / AP Photo)

Coraz więcej krajów wstrzymuje loty z południa Afryki, gdzie pojawił się i rozprzestrzenia nowy, groźny wariant koronawirusa SARS-CoV-2. Ale wiadomo, że zarazek wydostał się z Afryki i jest już m.in. w Europie. Światowa Organizacja Zdrowia oznaczyła go grecką literą omikron i wpisała na listę wariantów niepokojących, gdzie dołączył do wariantów alfa, beta, gamma i delta.

1. Gdzie i kiedy wykryto omikron?

Pierwsza potwierdzona infekcja wariantem omikron została wykryta w wymazie pobranym 9 listopada 2021 r. w południowej Afryce. Nowy wariant został zgłoszony do WHO 24 listopada. Dotychczas wykryto go w Republice Południowej Afryki (w bardzo wielu próbkach, co oznacza, że już jest rozpowszechniony w tym kraju), Botswanie (u czterech osób, które testowały się przed planowaną podróżą), Hongkongu (u podróżnego z RPA), w Izraelu (u osoby, która przyleciała z Malawi) i w Belgii (u osoby wracającej z Egiptu).

2. Dlaczego omikron niepokoi naukowców?

Ma niespotykaną wcześniej liczbę mutacji – zwłaszcza w kluczowym fragmencie genomu, który koduje białko szczytowe. Z tego białka zbudowane są charakterystyczne “kolce” na powierzchni koronawirusa. Za jego pomocą koronawirus przyczepia się i wnika do komórek gospodarza.

Wariant omikron (wcześniej oznaczany B.1.1.529) ma w tym białku aż 32 mutacje, które odróżniają go od oryginalnego wirusa z Wuhanu. W tym aż 10 z tych mutacji skupione są w domenie RBD, kluczowym obszarze białka szczytowego, który wiąże się z receptorem ACE2 na powierzchni komórek. Da porównania: wariant beta ma trzy, a wariant delta – dwie mutacje w tym regionie.

Trzy z tych mutacji są w obrębie tzw. miejsca S1/S2 białka szczytowego, które musi być rozcięte przez enzym furynę, aby wirus mógł wniknąć do komórki. Cięcie to jest kluczowe dla zainfekowania komórki, a mutacje – czego obawiają się badacze – mogą uczynić ten proces bardziej efektywnym.

Na poniższym rysunku przedstawione są wszystkie wykryte mutacje wariantu B1.1.529 koronawirusa we fragmencie kodującym białko szczytowe (barwa zielona) oraz domenę RBD (czerwona): **************************************

Mutacje wariantu koronawirusa B1.1.529 we fragmencie kodującym białko szczytoweMutacje wariantu koronawirusa B1.1.529 we fragmencie kodującym białko szczytowe RPA/Centre for Epidemic Response & innovation

Wszystkie wykryte mutacje mogą z jednej strony zwiększać zakaźność koronawirusa (ułatwiać mu wnikanie do komórek gospodarza), z drugiej – mogą osłabiać poszczepienną ochronę (potwierdzeniem tego może być to, że omikronem zakażali się także zaszczepieni).

Z tego powodu Światowa Organizacja Zdrowia wpisała  B1.1.529 na listę wariantów niepokojących.

3. Czy wariant omikron jest bardziej zakaźny od delty?

Nie mamy jeszcze pewności, ale w ostatnich dniach stanowi zdecydowaną większość identyfikowanych (sekwencjonowanych) zakażeń w RPA. Naukowcy sądzą, że to ten wariant stoi za skokiem zakażeń, jaki nastąpił w ostatnich dwóch tygodniach w prowincji Gauteng, najbardziej uprzemysłowionym regionie kraju. Wcześniej dominował tam wariant delta, jak na całym świecie. Omikron go teraz wypiera, co może oznaczać, że jest bardziej zakaźny.

Nie ma w tej chwili jednak jeszcze żadnych badań, które by szacowały jego zakaźność albo zjadliwość (niewykluczone bowiem, że niektóre z jego mutacji zaostrzają przebieg choroby).

Poniższy wykres pokazuje, które warianty dominowały w kolejnych falach zakażeń w RPA.W ostatnich dniach wariant omikron (B.1.1.529) zaczyna zastępować wariant delta, co oznacza, że rozchodzi się znacznie szybciej:

Kolejne fale zakażeń w RPA i wywołujące je warianty koronawirusaKolejne fale zakażeń w RPA i wywołujące je warianty koronawirusa Centre for Epidemic Response & innovation/RPA

4. Czy obecne szczepionki skutecznie chronią przed wariantem omikron?

Nie mamy takiej pewności. Południowoafrykańscy naukowcy mówią, że niektóre mutacje wariantu omikron upodabniają go do wariantów lambda i beta, które nieco obniżają efektywność szczepionek.

Najbardziej skuteczne obecnie szczepionki mRNA działają w ten sposób, że skłaniają komórki organizmu do produkcji białka szczytowego, dzięki czemu przygotowują układ odpornościowy do odparcia prawdziwego ataku. Nasz organizm uczy się bowiem wytwarzać przeciwciała, które “przylepiają się” do kluczowych miejsc białka szczytowego i w ten sposób blokują lub utrudniają działanie wirusa.

Jeśli jednak białko szczytowe nowego wariantu zbyt mocno się różni od tego, które zostało zakodowane w mRNA szczepionki, to układ odpornościowy może mieć kłopot z rozpoznaniem zarazka, a przeciwciała – z jego neutralizacją. Z podobnych powodów omikron może także ponownie zakażać tych, którzy już przechorowali COVID-19 i nabyli odporność w naturalny sposób.

“Wstępne dowody sugerują zwiększone ryzyko reinfekcji tym wariantem w porównaniu z innymi niepokojącymi wariantami” – stwierdza WHO w swoim piątkowym komunikacie.

Dr David Nabarro z WHO mówił w BBC, że szybko się nie dowiemy, czy nowy wariant także “ucieka” szczepionkom. – To może nam zająć tygodnie – mówił.

5. Skąd się wzięło tak dużo mutacji w tym wariancie?

Nigdy się pewnie tego nie dowiemy. Jedno jest pewne: koronawirusy mutują za każdym razem, gdy się namnażają w komórkach. To przypadkowe zmiany, wynikające z błędów w replikacji. Większość z tych mutacji nie daje zarazkowi żadnej korzyści, ale im dłużej wirus się namnaża, tym większa szansa, że jedna z kolejnych mutacji da mu jakąś przewagę. Dlatego im dłużej trwa pandemia i zarazek rozchodzi się po świecie, tym większe ryzyko pojawienia się groźnych wariantów.

W dodatku w wielu krajach kuleje akcja szczepień, która mogłaby postawić tamę pandemii. W RPA w pełni zaszczepione jest ledwie 24 proc. populacji.

Nowy wariant jest o tyle wyjątkowy, że liczbą i gęstością mutacji znacznie odbiega od poprzedników. “To duży skok w ewolucji SARS-CoV-2” – twierdzą badacze. Jedna z hipotez mówi, że taka przyspieszona ewolucja mogła nastąpić w organizmie jednego z pacjentów o osłabionej odporności, np. chorującego na HIV, których na południu Afryki jest wyjątkowo dużo. W takim organizmie wirus mógł się namnażać i zmieniać wyjątkowo długo bez przeszkód ze strony układu odpornościowego.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


On This Night, Let Us Light

On This Night, Let Us Light

ROKHL KAFRISSEN


Rokhl’s Golden City: The joy of Hanukkah candles
ORIGINAL PHOTO: ALAN LEVINE/FLICKR

There’s something magic about candles. Think about the ritual of lighting candles on a birthday cake, just to blow them out. No birthday would be complete without that moment of potential, when the birthday girl or boy makes their special wish. There’s something different about a birthday, a time when one can make special pleas to whoever might be listening up there.

The internet tells us that placing birthday candles on children’s birthday cakes was an 18th-century German innovation, something that seems extremely plausible to me. The blow-them-out-and-make-a-wish part is of more nebulous origins, however, with some sites claiming that people “may have believed that the smoke from the candles carried their wishes and prayers to gods who lived in the skies.” That sounds a lot more dubious—but if you know of firmer historical basis for wishing on blown-out candles, do let me know.

Of course, celebrating birthdays has very little basis in Jewish tradition. In his operetta The Sorceress, Avrom Goldfaden lampooned the idea of Jews celebrating birthdays, even as his newly composed Yiddish birthday song (featured in the show) created a brand-new tradition for celebrating Jewish birthdays.

In Jewish homes, candle-lighting offered up a moment of magic potential, not once a year, but weekly. For many who light shabes candles (bentshn likht), Friday night is a time to offer up silent personal prayers, along with the traditional blessings over the candles (sans the whole blowing-them-out thing).

Kabbalistic writing finds light associated with emanations of the divine. Jewish texts abound with luminescent imagery; as we read in Proverbs, “The soul of man is the candle of God.” So it seems strange that as much as Jewish law and practice abounds with candle-centered ritual, the duty to light them is rarely found in the Torah. “The Talmud … acknowledged that the injunction to welcome Shabbat with lights is not scripturally grounded, but a duty imposed by the Rabbis (BT Talmud 25b),” writes Ismar Schorsch. “Without light, the Shabbat is bereft of oneg (joy), which means that should our circumstances deteriorate to the point where we lack food, we must still beg for or borrow oil for light.”

Candles were (and still are) often part of traditional Jewish weddings, for similar reasons. However you feel about Fiddler on the Roof, it’s hard not to get chills watching the candlelit procession which accompanies Motl and Tsaytl to the khupe.


In his In Praise of Yiddish, Maurice Samuel notes that memorial candles for the dead were “not an early Jewish custom; it is therefore not only proper that yortsayt-likht, ‘year-time (anniversary) lights,’ should have a Germanic name, it is inevitable, for there is no Hebrew equivalent! Yet among acquired customs taken over from Christian practice, this is among the deepest rooted.”

Unlike yortsayt candles, neshome likht, soul candles, were not burned in the memory of a particular person. The souls in question were invoked at the creation of the candles, not the burning, as I explained earlier this year. Contrast the way practitioner Annie Cohen explained it to me in March, with how Maurice Samuel conjures up the world of the feldmesterin (the women who traditionally made the neshome likht): “It was a shtetl practice among pious Jewesses to gather in a ‘bee’ at which they made candles for the synagogue while listening to improvised prayers and the reading of simple works of piety, all of course, in Yiddish. … The bewigged Sores and Malkes and Feyges and Gitls and Zisls and Mirls and Beyles sit swaying by lamplight in the living room, which is perhaps also the bedroom, of a primitive cottage. … About them in the night is a cluster of similar Jewish cottages and beyond, on every side, the Slavic world, vast, brooding, mysterious, ominous.” It’s a pleasingly spooky image, sure, but he goes just a bit too heavy on the romanticized language, diminishing the important spiritual work being done by those bewigged Jewesses.

Tekufes teyves, (December-January, i.e., wintertime) was of course the time of greatest darkness. It cannot be a coincidence that not only do we find an important candle-centered festival at that time, but the longest sustained candle lighting event of the Jewish year. Each night of khanike, we light one more candle, warding off the gloom, whether it’s among the ominous Slavic countryside, or the slushy streets of New York City.

There’s a somewhat bewildering array of terminology related to khanike time candle-lighting, and I find myself returning again and again to my teacher Dovid Braun’s essential explainer from The Pakn TregerFor the most part, in Eastern European Yiddish, candles were placed in what was called a khanike-lempl, though you should really read Braun’s deep dive for all the menorah nuances.

In the 1870s, Reform rabbis like Isaac Mayer Wise were key in reviving Hanukkah in the United States. Strangely enough, as part of his plan for Reform in America, Wise at one time proposed (among other innovations) eliminating the lulav, dropping the Purim megile, and even getting rid of lighting Hanukkah candles! These were all, in his opinion, practices with no foundation in the Bible. Clearly, Rabbi Wise was not interested in whether they had a foundation in fun.

Modern Hanukkah candles have come to resemble birthday candles. They’re small and quick burning and come in rainbow colors: They’re the funfetti of ritual objects. And in this, the darkest timeline, who doesn’t need more funfetti in their life?

Of course, the miracle of American capitalism cannot leave well enough alone. For my money, the most bizarre new Hanukkah merchandise is Homesick candle brand’s holiday scent, Latkes and Lights. My problem isn’t necessarily that its notes include baked apple, vanilla, and musk instead of burned oil and match smoke. Rather, the iker, the main idea of Hanukkah lights is that they are many and they burn in a specific pattern across a specific amount of time. One friend of mine was just telling me about the frummer side of his family, with a large number of family members each having their own khanike-lempl. I’m not saying your home has to be a fire hazard to inhabit real Yidishkayt, but one single scented candle feels like apikorsis just because.

Many years of anti-Hanukkah agitation have led to a certain backlash against the grumpy Hanukah as Jewish Christmas interpretation of the festival. I think we’re now in the anti-backlash backlash portion of the cycle. It’s OK to have fun with Hanukkah. Get the scented candle if you insist. (If you want to send me one for research purposes, I won’t say no.) And the truth is, candles and presents and family/friends are kind of a no-brainer occasion for joy. Especially after such a prolonged period of absences.

In such a mood, I am all the more receptive to sentimental songs such as Avrom Reisin’s gorgeously simple Borekh Ate (Blessed Art Thou.)

Borekh ate
zingt der tate
un er tsint di likht

(Father sings Blessed art thou as he lights the candles …)

In Borekh Ate, a father lights the Hanukkah candles with his child. The long-ago sounds are with us once again. Something holy still remains within the Jewish family, and wherever Jews gather together to light candles against the long darkness.

Matones (gifts) for the Yiddishists and Yiddish-curious: If you still haven’t decided what to get the Yiddishist in your life, allow me to offer a few choice selections. I’m semi-obsessed with these Oy Vey hoop earrings from Unkosher Market. They’re a little pricey for costume jewelry, but just the right size to make a statement … The good people at Vaybertaytsh have made all our Yiddish swag dreams come true with an extremely cool new line of Yiddish shrayberins (women writers) T-shirts and stickers … And finally, if I had to recommend one reference book this year, it would be the League for Yiddish’s newly revised and expanded Comprehensive Yiddish-English Dictionary.

ALSO: Nov. 27, Eleonore Biezunski (fiddle, voice) and Ilya Shneyveys (accordion) will bring their klezmer duo to Brooklyn boite Barbes. Two sets, 6 and 8 p.m. If you come for Biezunski and Shneyveys, make sure you stay for the 10 p.m. show, BONK at Barbes: Frank London’s Klezmer Brass All-Stars. (It’s a very big sound for a very small space. Think about bringing your ear plugs as well as your dancing shoes.) … Yung Yidish Tel Aviv’s Mendy Cahan will bring a special khanike program of Vort un lid (word and song) to the Sholem Aleichem Cultural Center (Bronx) on Nov. 28. Join the virtual program here … If you’re in Toronto on Nov. 30, head to the Jazz Bistro at 251 Victoria Street for “Channukah Date Night“ featuring the Radical Jewish Music of Queen Kong … Friend of the column Vivi Lachs will celebrate her new book, London Yiddishtown, with a Great Jewish Books lecture at the Yiddish Book Center. Dec. 12, register here … It’s very hard to make specific recommendations for the upcoming Yiddish New York festival, but surely “Oy, I Like They … A Queer Tribute to Aaron Lebedeff“ is worth shouting about. My Yiddishland comrades Miryem-Khaye Seigel and Shane Baker will present “a queer and irreverent take on the music of one of the Yiddish stage’s legendary figures, Aaron Lebedeff.”


Rokhl Kafrissen is a New York-based cultural critic and playwright.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


13 unexpected things you can find at Tel Aviv’s wild and weird Central Bus Station

13 unexpected things you can find at Tel Aviv’s wild and weird Central Bus Station

21See


Come along with 21see for a virtual tour of 13 of the craziest surprises awaiting commuters in Tel Aviv’s Central Bus Station – a huge and much-maligned white elephant that took 26 years to build, was out of date before it even opened, and is now scheduled for closure.

A bat cave, abandoned movie theaters, a church, a graffiti gallery, and an atomic shelter – the world’s second largest bus station has it all.

This could be your last chance to see it.

On Tuesday, Transportation Minister Merav Michaeli announced the seven-storey hulk is to be cleared out by 2024.

 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


Mam 99 lat i muszę opowiedzieć, jak ja, żydowska dziewczyna, weszłam do hitlerowskiej kwatery głównej w Paryżu

Mam 99 lat i muszę opowiedzieć, jak ja, żydowska dziewczyna, weszłam do hitlerowskiej kwatery głównej w Paryżu

Ewa Winnicka


Fot. Archiwum prywatne / Selma van de Perre wkrótce po przybyciu do Londynu, 1945 r.

Podróżowałam po całej okupowanej Holandii rozwożąc podziemne gazety, pieniądze, fałszywe dokumenty plany przerzutu ludzi. Najbardziej bałam się zasnąć.

Z SELMĄ VAN DE PERRE, HOLENDERSKĄ DZIENNIKARKĄ ŻYDOWSKIEGO POCHODZENIA, ROZMAWIA EWA WINNICKA

Pani ojciec sam zgłosił się na wyjazd do – jak mu powiedziano – obozu pracy…

– Niemcy przekonywali, że jeśli głowa rodziny się zgłosi, żona i dzieci nie zostaną wywiezione. Ale zamiast do obozu pracy ojciec trafił do obozu przejściowego i do Auschwitz. Mama i siostra ukrywały się u holenderskiej rodziny, ale wydał je mąż gospodyni. Deportowano je do obozu przejściowego, a potem do Sobiboru i natychmiast zgładzono…

Kiedy kończy się żałoba po rodzinie, która zginęła w taki sposób?

– Nigdy. Moja żałoba się nie skończyła. Mam 99 lat i odkąd poznałam prawdę o losie ojca, mamy, młodszej siostry, kuzynostwa i dalszej rodziny, każdego dnia, gdy się budzę i kiedy idę spać, myślę o nich, o ostatnich godzinach ich życia, i o tym, czy mogli się uratować. Całe dekady zmagałam się z bezsennością. Zaraz po wojnie było najgorzej, miałam problemy z żołądkiem, zaczynałam płakać nagle, w środku dnia, w środku rozmowy….

Czy leczyło się wtedy taką traumę u lekarzy?

– W 1945 roku mieszkałam już w Londynie, zaczęłam pracę w BBC, w Bush House w centrum miasta. Zajmowałam się transkrypcją i tłumaczeniem wiadomości w holenderskiej sekcji tego radia. Zapisałam się do London School of Economics, kilka kroków od redakcji. Koleżanka ze studiów, Angielka, zobaczyła, co się ze mną dzieje, i powiedziała, że powinnam pójść do lekarza, który był związany z uczelnią. Umówiłam się z nim i to była porażka.

Dlaczego?

– Opowiedziałam mu moją historię. Że całe lata żyłam z cudzą tożsamością, że straciłam rodzinę w obozie zagłady. A on zaczął dopytywać o rodzaj mojej relacji z ojcem, czy była szczególna.

Nie wiedziałam, o co mu chodzi, dopóki ktoś mi nie powiedział, że jest zafascynowany Freudem. Po sześciu spotkaniach dałam sobie spokój.

Rozmowy ze starszym z moich braci też nie pomogły mi. Przeżył wojnę w Wielkiej Brytanii, w holenderskim wojsku, które było częścią armii brytyjskiej. Tłumaczył, że nasza sytuacja nie jest szczególna. Ludzie tracą rodziców, mówił, tak się dzieje.

Wtedy krzyczałam: tracą, ale nie w tak bestialski sposób! Ale potem zrozumiałam, że mężczyźni nie mogli sobie pozwolić na słabość i okazywanie uczuć. Tak byli wychowani, tego nauczyła ich wojna.

Myślę, że uratowała mnie praca i małżeństwo. Wyszłam za mąż w 1947 roku, za Holendra mieszkającego w Anglii. Mąż też był dziennikarzem, a przy tym oazą spokoju i cierpliwości.

Do Londynu wyemigrowało wielu ocalonych z Zagłady. Nie szukała pani grupy wsparcia?

– Mieszkałam w zachodnim Londynie, dojeżdżałam do centrum do pracy. Żydowska społeczność osiedliła się przede wszystkim w północnej części miasta, daleko. Wokół mnie nie było nikogo z podobnym doświadczeniem. Albo nikt o tym nie rozmawiał.

Jak wyglądało życie pani rodziny w Amsterdamie przed 1939 rokiem?

– Byliśmy kochającą się mieszczańską rodziną. Tata był aktorem, prezenterem i śpiewakiem, występował w rewiach. Mama zajmowała się domem. Mieliśmy kłopoty, jak wszyscy. Były momenty, kiedy brakowało nam pieniędzy, ale byliśmy ze sobą związani, moi rodzice byli szanowanymi i lubianymi ludźmi. Zdarzało się, że ojciec, artystyczna dusza, przychodził do domu pijany. Ale był do szaleństwa zakochany w mojej mamie i nigdy jej nie zdradził.

Byliście religijną rodziną żydowską?

– Nie, nie chodziliśmy do synagogi. Oczywiście wiedzieliśmy, że jesteśmy Żydami, ale nie miało to dla nas większego znaczenia. Mówiliśmy po holendersku, choć pamiętam, że moi bracia próbowali uczyć się języka jidysz. Moimi przyjaciółkami były chrześcijanki, bywałam u nich na kolacjach wigilijnych, lubiłam to. Tata był bardzo postępowy. Pamiętam, że kiedyś siedzieliśmy przy stole i jeden z moich dwóch starszych braci polecił mi przynieść szklankę wody. Tata zabronił mi wstawać. Powiedział, że nie jestem służącą brata, że sam może sobie przynieść tę wodę.

Doświadczyła pani antysemityzmu?

– Nie. Może raz, kiedy byłam dzieckiem. Mieszkaliśmy wtedy pod Amsterdamem, nad samym morzem. Bawiłam się z chłopcem, synem sprzedawcy lodów, z pochodzenia Włochem. Mieliśmy po kilka lat, udawaliśmy ojca i matkę. Następnego dnia chłopiec przyszedł na plażę i powiedział, że to niemożliwe, żebyśmy byli ojcem i matką w zabawie. Spytałam dlaczego, powiedział, że tata zabronił mu. „Selma jest żydówką, my katolikami, to niemożliwe”. To był ten jeden raz. Aż do wybuchu wojny.

Byliśmy nią zaskoczeni.

Zaskoczeni?

– Wiem, że to naiwne, ale bardzo wiele osób było przekonanych, że Holandia utrzyma neutralność, tak jak utrzymała ją w czasie pierwszej wojny światowej.

Selma van de Perre w szpitalu z nowo narodzonym synem Joceline.Selma van de Perre w szpitalu z nowo narodzonym synem Joceline. Fot. Archiwum prywatne

Żadnych wiadomości z Niemiec i wschodniej Europy?

– Gazety nas uspokajały. Nie odczuwałam grozy, moi rodzice też długo nie. Po 1936 roku do Holandii zaczęli przyjeżdżać żydowscy emigranci z Niemiec. Opowiadali przygnębiające historie. Nie dopuszczaliśmy ich do siebie. Mój 24-letni brat i jego kolega pojechali nawet do Austrii już po tym, gdy została anektowana przez Hitlera w marcu 1938 roku. Obywatelom Holandii płacono wtedy nawet, żeby się żenili z młodymi Żydówkami z Austrii. Holenderski paszport miał je chronić. David został papierowym mężem i dostał 200 guldenów. To była bardzo duża suma. Były potem formalne problemy z rozwodem, ale jego „żona” przeżyła Holocaust.

Ja jeszcze w 1939 roku byłam na wycieczce szkolnej w Wielkiej Brytanii. Te historie pokazują, jak lekkomyślnie podchodziliśmy do tego, co dzieje się w Europie.

Pierwszy moment grozy nastąpił w 1939 roku?

– Dopiero w 1940, kiedy wojska niemieckie wkroczyły do Holandii i po czterech dniach Holandia skapitulowała. Martwiliśmy się o moich braci, których nie było w kraju – nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. Po wojnie odnaleźliśmy się. David, który służył w wojsku, razem ze swoją brygadą wycofał się do Belgii, a potem do Londynu, gdzie pracował w biurze dywizji medycznej. Młodszy, Louis, pracował w marynarce handlowej.

Któregoś dnia w 1941 roku tata zebrał nas przy stole i powiedział, że musimy kupić sobie opaski z gwiazdą Dawida.

Zaczęłam się buntować, że nie chcę żadnej opaski, ale tata powtórzył, że muszę i że nie ma wyboru, bo takie jest rozporządzenie władz. Wtedy zrozumiałam, że jesteśmy naznaczeni.

Potem zaczęły się kolejne restrykcje; nakazano nam oddać odbiorniki radiowe, wycofano ze szkół żydowskich uczniów, a nauczycieli żydowskiego pochodzenia zwolniono z pracy. Przestałam chodzić do liceum i zaczęłam szukać zatrudnienia, co nie było łatwe, bo Żydzi mogli pracować tylko u żydowskich pracodawców. Znajdowałam dorywcze prace, które traciłam, kiedy okazywało się, że właściciel został deportowany.

Następnie zakazano Aryjczykom składania wizyt w żydowskich domach i odwrotnie.

Straciła pani swoje chrześcijańskie koleżanki?

– Kiedy zaczął obowiązywać zakaz, mój tata powiedział: „Nie przejmuj się, twoja Greet nie przestanie do ciebie przychodzić”. I miał rację: moja najlepsza przyjaciółka przekradała się do mnie po kryjomu. Kiedy odebrano nam radioodbiornik, sąsiedzi z góry przeciągnęli antenę, żebyśmy mogli słuchać BBC. Ale trwało to krótko, było zbyt niebezpieczne.

W kolejnych miesiącach zabroniono nam korzystania z transportu publicznego, teatru, kina… Potem rozciągnięto drut kolczasty wokół żydowskiej dzielnicy w Amsterdamie. Na końcu kazano oddać kosztowności i pieniądze do banku, który przejęli Niemcy.

Aż w 1942 roku zaczęły się wywózki, mówiono, że do obozów pracy. Ale czy myśmy się domyślali, czym to się skończy? Wtedy jeszcze nie, wciąż nie było żadnych wieści z Europy Wschodniej…

Czy holenderskie gazety nie informowały o prześladowaniach ludności, zwłaszcza Żydów, na wschodzie Europy?

– Przecież zostały przejęte przez Niemców i publikowały niemiecką propagandę.

Kto w nich pracował, ci sami przedwojenni holenderscy dziennikarze?

– W dużej mierze tak. Musieli podpisać lojalkę, żeby nie stracić pracy.

I podpisywali: jedni dlatego, że musieli utrzymać rodziny, a drudzy, bo sympatyzowali z Niemcami. Podobał im się nowy porządek.

Mieliśmy bardzo miłego sąsiada, podwoził przed wojną moją siostrę do szkoły, przyjaźniliśmy się. Wstąpił do policji, bo potrzebował pracy, ale wciąż był dla nas miły. Nie potrafię go potępić.

Po wojnie wiele osób było sądzonych za współpracę, ale też mnóstwo osób wstąpiło do ruchu oporu. Groziła im wywózka do obozów. Zaczęły ukazywać się podziemne gazety „De Waarheid” i „De Vonk”. Nawoływały do sprzeciwu wobec prześladowania Żydów. Miały na początku swoje sukcesy, w lutym 1941 doszło do strajku przeciw prześladowaniom. Stanął port, kolej, tramwaje, od maszyn odeszli robotnicy. Strajk stłumiono, ale to był ważny gest.

Czy wiedzieliście, co to są za obozy, do których wywożą Żydów?

– Państwo holenderskie było dobrze zorganizowane. Mieliśmy duże zaufanie do obowiązującego porządku i do instytucji. Plotki ze wschodu krążyły, ale wydawały się nieprawdopodobne. Dlatego kiedy ogłaszano kolejne listy Żydów, którzy mają się zgłaszać z walizką w celu wyjazdu do obozu pracy – ludzie się zgłaszali. Nie chcieli robić zamieszania, nie chcieli szkodzić rodzinom. Liczyli, że obóz pracy to nie tragedia, być może jakaś pomyłka, a zresztą wojna wkrótce się skończy i wszystko będzie w porządku.

Zresztą pierwsze relacje nie były przerażające. Zwłaszcza tych, którzy trafili do obozu przejściowego Westerbork w Holandii. Wie pani, że ten obóz został założony w 1939 roku w celach humanitarnych? Tam trafiali żydowscy uchodźcy z Niemiec. Taka ironia losu.

Pisze pani w swojej książce, że warunki tam były hotelowe, uznawano zażalenia więźniów, którzy nie dostali zapowiedzianych paczek żywnościowych. Hitlerowcy dochowywali jakichś standardów.

– Ale tylko dlatego, że przetrzymywano tam nie tylko Żydów. I by uśpić czujność, by osadzeni się nie buntowali. Prawie 107 tysięcy holenderskich Żydów trafiło stamtąd do Oświęcimia, Sobiboru i innych obozów śmierci.

Tata trafił do Westerbork w 1942 roku. Sam się zgłosił, poszedł z walizką na policję. To był 2 października 1942 roku. Chyba wtedy zrozumieliśmy, że trzeba się ukrywać. Mama z moją młodszą siostrą zapłaciły za kryjówkę u aryjskiej rodziny. Wyjechały do Eindhoven. Beze mnie, bo ta rodzina miała tylko dwa wolne miejsca. Miałam 20 lat i zostałam sama w Amsterdamie. Ojca już nie zobaczyłam. Zginął. Mamę i siostrę zdążyłam jeszcze odwiedzić cztery razy. W czerwcu 1943 roku zostały aresztowane.

To wtedy zdecydowała się pani zmienić tożsamość?

– Tułałam się po znajomych i rodzinie, zmieniałam prace, które coraz trudniej było dostać. Z rodzinnego domu trafiłam do rodziny koleżanki. Spałam z nimi w jednym pokoju. Zdziwiło mnie, że śpią w bieliźnie, nie noszą piżam. Odebrałam to jako rzecz poniżej standardu. Moi rodzice, niezależnie od tego, w jakiej sytuacji finansowej byliśmy, zawsze dbali o pewien poziom życia. To, że zwracałam wtedy uwagę na brak piżamy, świadczy, że tkwiłam jeszcze w innym świecie. Swoją drogą ta rodzina wykorzystała zapasy węgla na opał, które zgromadził tata, i kazała mi się po kilkunastu dniach wyprowadzić. Poszłam wtedy do wujka, którego syn został już wywieziony, spytałam, czy mogę u niego zostać. Zgodził się. Spałam w łóżku kuzyna, jeszcze nie wiedziałam, jaki los go spotkał. Ale wkrótce żona wujka, Aryjka, też uznała, że moja obecność jest dla rodziny groźna. Wujka w tym czasie wezwano na sterylizację, to było standardowe postępowanie wobec mieszanych małżeństw. Musiałam szukać znowu nowego lokum.

Kiedy została pani Wilhelminą Buter?

– Kiedy wyniosłam się z domu, zrozumiałam, że muszę zapomnieć o tym, kim jestem. Miałam dobry wygląd, rozjaśniłam włosy. Kilka miesięcy później poznałam ludzi z ruchu oporu. Najważniejszy był doktor Wim Storm. Pracował w szpitalu, znajdował kryjówki Żydom i innym poszukiwanym, przerzucał zagrożonych do Francji. Znalazł dla mnie pokój w Lejdzie i wkrótce zostałam jego kurierką. Prawdziwa Wilhelmina była amerykańską studentką, która wynajmowała pokój przede mną. Wiedziałam, że wróciła do Ameryki przed wojną, ja miałam jej dokumenty, podrobione oczywiście.

Ocaleni z Zagłady, którzy ukrywali się po aryjskiej stronie w Warszawie, opowiadali, że najtrudniej było chodzić po ulicach z podniesionym czołem, bez strachu w oczach. Ten strach zdradzał i gubił.

– Zgadzam się. Ja tego wszystkiego musiałam się nauczyć. Nie mogłam siedzieć w kryjówce: trzeba było odbierać kartki na żywność, chodzić do garkuchni, do urzędu. Poruszać się pewnym krokiem, nie myśleć o niebezpieczeństwie. Żeby zacierać ślady, Wilhelmina Buter zmieniła się wkrótce w Margaretę van der Kuit. Z nowymi dokumentami.

Czy pani znajomi w ruchu oporu wiedzieli, że jest pani Żydówką?

– Tylko ci, którzy znali mnie sprzed wojny. Dwie, trzy osoby. Dowódca zdecydował, żeby nie mówić innym. Bardzo wielu Żydów działało w ruchu oporu pod aryjskimi pseudonimami. Na wszelki wypadek.

Jakie były pani zadania jako kurierki?

– Podróżowałam po całej Holandii rozwożąc podziemne gazety, książki, pieniądze i dokumenty, fałszywe dowody tożsamości, plany przerzutu ludzi. Te czynności stały się dla mnie rutyną. Zaskakujące było właściwie to, że przeważnie nie dbałam o własne bezpieczeństwo. Chciałam za wszelką cenę pomóc – to była silna motywacja. Poza tym nie da się żyć w ciągłym strachu.

Wyjeżdżałam też do Belgii i Francji. Miejscowi chłopi przeprowadzali mnie przez granicę, Raz mój przełożony, Bob, wysłał mnie do Paryża. Miałam dostarczyć kopertę do jakiegoś niemieckiego ważnego urzędu i odebrać stamtąd dokumenty. Paraliżował mnie strach, ale zaczęłam flirtować ze strażnikami pod tym budynkiem, trzepotałam rzęsami i wpuścili mnie do środka. Człowiek, który był kontaktem i też ryzykował, zniósł kopertę. Kiedy wyszłam z tego budynku, biegłam, ale kolana się pode mną uginały. Kiedy umówiony chłop przeprowadzał mnie przez granicę francusko-belgijską, kiedy jechałam tramwajem, kiedy kilometrami szłam do Holandii, brzuch mnie bolał ze strachu. Ale udało się. Żydowska dziewczyna weszła do hitlerowskiej kwatery głównej w Paryżu.

Aresztowano nas, mnie, Boba i jeszcze kilka osób, dopiero w czerwcu 1944 roku. Okazało się, że Niemcy śledzili mojego przełożonego, ktoś musiał na niego donieść.

Pamiętam, że miła strażniczka w areszcie w Utrechcie poradziła mi podrzeć i spuścić w ubikacji wszystkie, nawet nieważne notatki. Potem zawieziono mnie do obozu przejściowego w Vught, potem do Ravensbrück. Ta miła strażniczka z Utrechtu też tam trafiła, jako więźniarka. Okazało się, że pomogła komuś uciec z więzienia. Straciła tam życie.

Co pani pamięta z czasu aresztowania?

– Że bałam się zasnąć, żeby nie zacząć mówić przez sen i nie zdradzić mojej prawdziwej tożsamości. Niemcy wiele obiecywali za donoszenie na współwięźniów. Ale areszt i obóz przejściowy w Vught, w którym przecież wiele osób umarło, to było sanatorium w porównaniu z Ravensbrück.

A jakie były pierwsze dni w obozie?

– Psy ubrane w szare okrycia z odznakami SS. Opowieści współwięźniarek o tym, że kobietom po porodzie odbiera się noworodki, topi je lub wrzuca do bunkra, by umarły. Starsze dzieci się truje lub chowa żywcem.

Okropne historie. Kiedy prowadzono nas do baraków, wstrząsnęło mną to, że przy obozie, w domu z ogródkiem, mieszka komendant z rodziną i prowadzi normalne życie. A w obozie działało krematorium i kobieta, która była chora lub miała więcej niż 52 lata, była skazana na śmierć. W porównaniu z obozem w Vught strażniczki w Ravensbrück, Niemki, były wobec nas znacznie bardziej okrutne. Niektóre były sadystkami.

Kim były, zanim podjęły się pracy w obozie?

– Nie rekrutowano ich ze względu na skłonność do okrucieństwa, to były zwykłe kobiety: urzędniczki, gospodynie domowe, robotnice. W bardzo patriarchalnych Niemczech praca w obozie dawała władzę i one z niej korzystały. Jestem pewna, że to mogło się zdarzyć nie tylko w Niemczech, mogło się zdarzyć wszędzie. Wystarczyło przyzwolenie.

Czytałam o polskich więźniarkach, które po wojnie pomogły Johannie Langefeld, nadzorczyni, uniknąć więzienia, obroniły ją. Zupełnie nie mogę zrozumieć, jak mogły być wdzięczne tej osobie.

Zapewne traktowała je w Ravensbrück lepiej niż inne strażniczki, to wystarczyło. Spotkała pani Langefeld osobiście?

– Tylko raz. Podobnie jak inne więźniarki pracowałam w fabryce Siemensa, wtedy na nocną zmianę. Byłam chora, wygłodzona, miałam dyfteryt, ale wizyta u lekarza oznaczała transport do Auschwitz.

Miałam ludzkiego szefa zmiany, który być może nie wiedział, jak żyjemy w obozie. Zobaczył, że zaraz zemdleję, i pozwolił mi się położyć na łóżku polowym w biurze. Niestety moja nieobecność natychmiast została zauważona w baraku. Przyszła strażniczka, a potem Langefeld, wywlokły mnie z fabryki. Byłam pewna, że stracę życie. Wstawił się za mną szef zmiany. Powiedział, że jestem mu potrzebna. Uważam, że Langefeld mnie oszczędziła, bo incydent, że więźniarka zawieruszyła się w fabryce, mógł wpłynąć źle na jej karierę. Więc go zatuszowała.

Choć nikt w obozie nie odkrył, że jestem Żydówką, liczyłam się ze śmiercią w każdej chwili. Kiedy kilka tygodni później przyjechali Szwedzi z Czerwonego Krzyża, żeby nam powiedzieć, że Niemcy nie mają już nad nami władzy i że wojna prawie skończona, myślałam, że przyjechali nas zastrzelić.

Kiedy się pani dowiedziała, że rodzina nie żyje?

– Kiedy opuściłyśmy obóz i zamknęły się za nami bramy Ravensbrück, ja i moje holenderskie współwięźniarki obiecałyśmy sobie, że zaczniemy nowe życie, nie będziemy opowiadać o potwornościach, które przeżyłyśmy. Z Niemiec popłynęliśmy do Szwecji, ludzie traktowali nas z szacunkiem, współczuli nam, dokarmiali i ubierali. Dziewczyny zaczęły umawiać się z miejscowymi chłopakami.

Ale trudno było o beztroskę bez wiedzy, czy moi rodzice żyją i gdzie są.

Wieści dotarły do mnie, kiedy byłam już w Londynie, wiele miesięcy po wyzwoleniu, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Pojechałam do mojego brata Davida, który tam spędził wojnę, i postanowiłam zostać. Dostałam pismo z informacją, że ojciec został deportowany do Auschwitz i zamordowany. Kolejne, że mama z siostrą zginęły w Sobiborze 2 lipca 1943 roku. Do tego czasu miałam nadzieję: mój ojciec miał wielką wolę życia, mama i siostra były łagodnymi, dobrymi osobami, siostra miała 15 lat. Wciąż liczyłam na to, że się odnajdą. Potem zadręczałam się myślami: jakie były ich ostatnie godziny?

Kiedy odważyła się pani wrócić do swojego własnego imienia?

– Kiedy szwedzki Czerwony Krzyż spisywał nasze dane. Mogłam już powiedzieć: „Mam na imię Selma, jestem Żydówką”.

Rozmawiamy w pani domu w Londynie, ale wczoraj wróciła pani z Amsterdamu. Razem z ekipą filmową odwiedziliście wszystkie pani okupacyjne kryjówki.

– I więzienie, do którego trafiłam. W budynku mieści się teraz szkoła brytyjska, w dawnych celach urządzono klasy, siedzą w nich chłopcy w mundurkach, bardzo eleganccy. Ale po dwóch dniach chodzenia jestem bardzo zmęczona. W przyszłym roku skończę sto lat.

Swój pamiętnik z czasów okupacji napisała pani i wydała w wieku 97 lat. Dlaczego dopiero teraz?

– Mieszkam w Anglii od 1945 roku, mój syn ma 67 lat i czuje się Anglikiem, to jest już mój kraj. Ale wciąż czuję, że niewiele osób zna prawdę o tym, czego doświadczali Żydzi w Holandii, i o ich uczestnictwie ruchu oporu. Media brytyjskie zajmują się bitwą o Anglię, może trochę Francją.

Muszę zdążyć im tę historię opowiedzieć.

Była pani w Oświęcimiu lub Sobiborze?

– Nigdy. To są groby mojej rodziny, nie przeżyłabym tej wizyty.

'Mam na imię Selma. Wspomnienia ocalonej z Ravensbruck'. Selma van de Perre
‘Mam na imię Selma. Wspomnienia ocalonej z Ravensbruck’. Selma van de Perre wyd. Wielka Litera


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com