Archive | 2021/11/07

Porażka Mieczysława Rakowskiego to przestroga dla centrystów, którzy wpadli w pośrodkizm

Gen. Wojciech Jaruzelski i Mieczysław Rakowski podczas Konferencji Delegatów PZPR w czerwcu 1989 r (Lozynski/REPORTER / LESZEK LOZYNSKI/REPORTER)


Porażka Mieczysława Rakowskiego to przestroga dla centrystów, którzy wpadli w pośrodkizm

Marek Beylin


Mieczysław Rakowski uważał, że najlepiej nadaje się do roli modernizatora dyktatury, ale nie wykorzystał swojej szansy. Może dlatego, że nigdy nie uwierzył w oddolną siłę społeczeństwa, a jedynie w siłę władzy i elit.

.

Przez blisko trzy dekady Mieczysław F. Rakowski był na ustach wszystkich. Stał się politycznym celebrytą PRL. Bardziej szanowanym niż krytykowanym, gdy w latach 60. i 70. szefował „Polityce”, tygodnikowi formacyjnemu dla sporej części inteligencji. I bardziej znienawidzonym niż aprobowanym, gdy jako wicepremier konfrontował się z „Solidarnością” w 1981 r., a potem w roli premiera był jedną z czołowych postaci stanu wojennego.

Rakowski dzielił los systemu komunistycznego od czasów jego triumfów aż po upadek w 1989 r. I przez cały ten czas ściśle do niego przylegał, choć wybijał się ponad szarzyznę PRL-owskich działaczy i często przydawał prostackiej dyktaturze partii bardziej oświeconej twarzy.

Łotry, durnie, prymitywy

Świetnie o tych przyległościach i nie przyległościach Rakowskiego do systemu opowiada książka Michała Przeperskiego. Bo wraz z biografią MFR daje nam wgląd w kulisy polityczne na szczytach władzy w PRL. A było to towarzystwo spod ciemnej gwiazdy, o czym zresztą sam Rakowski pisał w swych „Dziennikach”. Łotry, durnie, prymitywy, tępaki – sypał o nich jak z rękawa w zapiskach. Ale ta, jak się zdaje, realistyczna ocena koleżeństwa na szczytach, do którego przez długie lata aspirował, by wreszcie znaleźć się w nim pod koniec kariery, nie przeszkadzała mu przeżywać cyklicznych fascynacji kolejnymi władcami Polski.

W latach 50. i 60. wierzył we Władysława Gomułkę jako stabilizatora systemu i zakończył ten afektywny związek wraz z Marcem ’68 i antysemicką polityką partii. Potem uwierzył w modernizatora Edwarda Gierka aż do kryzysu w połowie lat 70. Wreszcie za „Solidarności” i po niej wspierał Stanisława Kanię i zwłaszcza Wojciecha Jaruzelskiego, zarówno w twardej, represywnej polityce, jak i jej luzowaniu.

Rakowski wiązał się więc z tymi przywódcami, którzy, jak sądził, są w stanie zmodernizować system, by co rusz nie chwiały nim kryzysy gospodarcze i polityczne. Chciał mniej represji i więcej merytokracji. I był też przekonany, że sam najlepiej nadaje się do roli takiego modernizatora dyktatury. Toteż od tych przywódców, których wspierał, żądał, by zadbali o jego awans na szczyty partyjnej hierarchii.

11 grudnia 2001. Wojciech Jaruzelski i Mieczysław Rakowski na wystawie ''Stan wojenny dwadzieścia lat później''11 grudnia 2001. Wojciech Jaruzelski i Mieczysław Rakowski na wystawie ”Stan wojenny dwadzieścia lat później” Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Tyle że w tej kwestii, jak i w sprawie modernizacji systemu spotykały go głównie rozczarowania. Bo aparat partii, na ogół twardogłowy, uważał go za „liberała” i niepewnego inteligenta. Dopóki PRL była w miarę stabilna, Rakowski nie miał szans na wymarzoną karierę.

Pozostawał, o czym przekonują jego „Dzienniki”, w stanie ustawicznej męki i niedosytu. Trzeba było wielkiej rozpierduchy partii za „Solidarności” i w stanie wojennym, by jego marzenia się ziściły.

Ale gdy zostawał premierem w latach 80., system, czego niemal nikt wtedy nie widział, już tylko bronił się przed upadkiem. A gdy po Okrągłym Stole zastąpił Jaruzelskiego na stanowisku I sekretarza PZPR, ta jego partia, o czym wiedzieli wtedy niemal wszyscy poza nim, była już martwa. Toteż zamiast współtworzenia polskiej polityki, przyszło mu wyprowadzić z niej sztandar PZPR i siebie wraz z nim. W 1990 r. w miejsce umarłej partii powstała nowoczesna socjaldemokracja, budowana przez młodsze pokolenia, jak Leszek Miller czy Aleksander Kwaśniewski. Rakowski odgrywał w niej rolę jedynie niezbyt słuchanego doradcy.

Drugorzędny ślad w historii

Właściwie to dziwne. Wszak MFR był inteligentniejszy, lepiej wykształcony i bardziej obyty ze światem niż inni ważni politycy PZPR. Teoretycznie świetnie się nadawał do funkcjonowania w nowej demokratycznej rzeczywistości. Dlaczego więc choć tak mocno odciskał się na codziennym życiu w PRL, pozostawił po sobie zaledwie drugorzędny ślad w historii? Gdy myślę o historycznych dokonaniach ludzi z komunistycznego aparatu na przełomie lat 80. i 90., przesuwa mi się w pamięci szereg postaci, ale nie Rakowski.

W tym gronie zasłużonych jest niewątpliwie Jaruzelski, bez którego nie byłoby Okrągłego Stołu ani pokojowej zmiany systemu. Jest Kwaśniewski, który zresztą nigdy nie był komunistą, więc w nowych czasach czuł się jak ryba w wodzie i nadał formacji postkomunistycznej oblicze nowoczesnej socjaldemokracji. Jest Miller, który jako zaufany człowiek dogmatycznego aparatu PZPR ciężko harował, by to niezbyt obiecujące towarzystwo uczynić z powodzeniem lojalnym wobec III RP. Jest choćby Włodzimierz Cimoszewicz, jeszcze na samym początku lat 90. twardy aparatczyk, jak się zdawało, niechętny nowym czasom, który później stał się ważnym strażnikiem demokratycznych reguł swej partii i polityki w ogóle. Każdy z nich i jeszcze wielu innych przekroczyli swą dotychczasową wyobraźnię, przekonania i mentalne nawyki.

A przecież Rakowski nie był gorzej wyposażony na nowe czasy niż ci politycy. Przeciwnie, nie miał na sumieniu udziału w antysemickich czystkach w 1968 r., jak Jaruzelski w wojsku. Lepiej niż Miller na początku kariery pojmował świat poza partią. Nie mniej błyskotliwy niż Kwaśniewski dysponował większym doświadczeniem w polityce i życiu publicznym. Na czym więc polega ta nieszczęsna zagadka Rakowskiego?

Ostatni zjazd PZPR. Mieczysław Rakowski i Leszek Miller, 27 stycznia 1990 r.Ostatni zjazd PZPR. Mieczysław Rakowski i Leszek Miller, 27 stycznia 1990 r. Fot. Krzysztof Miller/Agencja Gazeta

Nie wystarczy powiedzieć: był tak nadambitny, że jego ambicje wyradzały się w resentyment, trwałą urazę wobec tego, co blokowało jego wielkie zamiary. A tak właśnie traktował „Solidarność” i opozycyjnych intelektualistów oraz działaczy, tworzących potem trzon elit politycznych III RP. Nie wystarczy też zdać sobie sprawę z jego egocentrycznej małostkowości nakazującej mu skupianie się na własnych krzywdach, co ograniczało jego skłonność do dialogu. Ani zwrócić uwagę na autorytarny charakter, nastawiony bardziej na uwodzenie ludzi do posłuszeństwa niż wsłuchiwanie się w ich racje. Bo wszystkie te cechy występują wśród demokratycznych polityków i choć odbierają samej demokracji część siły i walorów, to jednak pozwalają jakoś funkcjonować tak im, jak całemu systemowi.

Mieczysław Rakowski. Gładki i sprężysty

Szczęśliwie Przeperski obok opowieści o tym, jakim Rakowski był człowiekiem, daje również arcyciekawe tropy systemowe, wykraczające poza PRL, które tłumaczą, dlaczego zaistniał w historii grubo poniżej tego, co uważał, że mu się należy? Dlaczego poniósł tę porażkę?

Te tropy rysują się coraz wyraźniej wraz z rozwojem jego kariery. Pochodził ze wsi wielkopolskiej i dorastał podczas okupacji. Niemcy zabili jego ojca, rolnika i działacza należącego do miejscowej elity, co wzbudziło jego długotrwałą awersję do nich. Toteż Armię Czerwoną witał jako wyzwolicielkę i jako młodzieniec przystąpił do nowego ustroju. Drogę komunisty rozpoczął w wojsku, w pionie politycznym. I choć niewykształcony, musiał wykazywać się intelektualnymi talentami, skoro partia postawiła na jego edukację. A zakończył ją w elitarnym Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych, kuźni „janczarów” stalinizmu, z którego wyszło jednak wielu późniejszych buntowników. Akurat Rakowski pozostał wierny partii, pracował w Komitecie Centralnym i był „gładki, bardzo sprężysty, jeśli chodzi o wykonywanie poleceń” – notował jego przełożony. W IKKN Rakowski otarł się o intelektualne środowisko, które wkrótce wyznaczy drogi kontestacji PRL. I przez lata mimo narastających różnic i konfliktów czuł się częścią tyleż partii, co owego towarzystwa. A za sprawą małżeństwa z Wandą Wiłkomirską, robiącą karierę skrzypaczką, wszedł też w kręgi artystyczne.

Mieczysław Rakowski, naczelny tygodnika 'Polityka', w latach 60. z żoną, wybitną skrzypaczką Wandą WiłkomirskąMieczysław Rakowski, naczelny tygodnika ‘Polityka’, w latach 60. z żoną, wybitną skrzypaczką Wandą Wiłkomirską FOT. ARTUR STAREWICZ

Te sprzeczne lojalności przyczyniły się do tego, że w Październiku ’56, gdy wybuchła destalinizacja, Rakowski był rozdarty. Nie aprobował represji, ale daleko było mu też do zbiorowych nadziei na „demokratyczny socjalizm”. W geście solidarności oddał krew na Węgry po brutalnej interwencji sowieckiej, lecz nie wyszedł poza wyobrażenia o pożądanej demokratyzacji w ramach absolutyzmu. Na tę jego powściągliwość wpłynęły zarówno oddanie partii, jak i obawa przed najazdem ZSRR. W efekcie Rakowski uformował się jako „centrowiec”, zwolennik autorytarnej oświeconej modernizacji systemu.

Jednak zdumiewa, jak bardzo był ślepy na demokrację. Wszak jeździł na Zachód, utrzymywał zwłaszcza więzi z niemiecką lewicą, przezwyciężył więc antyniemiecki uraz. Ale w tych podróżach fascynowały go przede wszystkim konsumpcja i sprawność gospodarcza. Wolności i prawa obywatelskie pozostawały poza jego horyzontem.

Za i przeciw półfaszystom

Rakowski przyszedł w 1957 r. do „Polityki”, nowego tygodnika mającego dyscyplinować październikowy ferwor, i wkrótce został jej szefem. Słusznie Przeperski i inni obserwatorzy tamtych czasów uważają „Politykę” za jego największe osiągnięcie. Było to bowiem pismo wyjątkowe, jak na to, że działało w znormalizowanym socjalizmie i pod ścisłym nadzorem partii. Rakowski skupił w redakcji grono znakomitych reporterów i publicystów, tworząc enklawę względnej wolności i, co ważniejsze, przyzwoitości. Toteż „Polityka” ustawicznie i pośród konfliktów z partią testowała, co można napisać. I zgodnie z doktryną Rakowskiego o autorytarnej modernizacji oraz ustrojowym wymogiem limitowanej debaty publikowano w tym piśmie teksty o tępej centralizacji, dogmatyzmie aparatu, marginalizowaniu ludzi kompetentnych, nędzy polskiej prowincji, o zbliżających się – zwłaszcza za Gierka – kryzysach ekonomicznych. Tygodnik podstawiał partii lustro, w którym mogła zobaczyć swe złe cechy. Zdaniem aparatu była to działalność wroga, a Służba Bezpieczeństwa i towarzysze radzieccy knuli przeciw Rakowskiemu rozmaite groźne intrygi.

Trzeba oddać MFR tę zasługę: mimo takich gróźb nie zrezygnował ze swej linii. Czego najlepszym dowodem było to, że nie pozwolił, by „Polityka” wzięła udział w antysemickiej nagonce w 1968 r. Do historii prasy przeszedł tytuł polemiki – zatrzymanej przez cenzurę – Dariusza Fikusa z marcowym nożownikiem Tadeuszem Kurem: „Kur wie lepiej”. Wszystkie inne pisma ugięły się przed rozkazem partii.

Choć zarazem Rakowski zgodził się na potępienie buntu studenckiego w Marcu ’68. Tak uwidaczniała się dwoistość jego „centrowej” postawy, którą sam się chlubił.

Antysemityzm uważał za odrażające pokłosie faszyzmów (nigdy nie doszedł do wniosku, że stanowi on, przynajmniej od czasów Stalina, naturalne wyposażenie komunizmu). Wolałby żyć w kraju, w którym przeciwników politycznych nie sadza się do więzień. Jednak publiczne przejawy opozycyjności uważał za wrogie i szkodliwe działania.

Ta „centrowa” postawa znaczyła też, że, jak pisze Przeperski, w sumie „Rakowski konsekwentnie przystosowywał się do nowych warunków”. Wkrótce po Marcu ’68 flirtował choćby ze splamionymi antysemityzmem decydentami, współpracownikami głównego pogromowca Mieczysława Moczara, których wcześniej oceniał jako kanalie i „półfaszystów”. Taki był wymóg i koszt dbania o własną pozycję w partii.

Centrysta i koniunktury

„Centrum w praktyce zmuszone jest więc nie tylko brać pod uwagę problemy, jakie stawiają kierunki skrajne, ale w rozwiązywaniu ich liczyć się z materialną siłą tych kierunków i dla zabezpieczenia sobie spokojnego działania spełniać chociażby niektóre postulaty przez te kierunki wysunięte. Jeśli w konkretnej sytuacji prawica jest silniejsza i lepiej zorganizowana, centrum grozi przejście na prawo. Polityka centrum jest polityką oscylacji i kompromisu, każdy kompromis posiada jednakże pewne granice, poza którymi przestaje być kompromisem, a staje się ustępstwem. Polityka centrum jest więc potencjalną polityką ustępstw. (…) Politykę kompromisu centrum lubi określać jako politykę zdrowego rozsądku. Jednakże zdrowy rozsądek może się dość łatwo zamienić w chory rozsądek, wtedy gdy w imię zdrowego rozsądku idzie się na kompromisy takie, które w efekcie bynajmniej nie dają zdroworozsądkowych rezultatów” – pisał w latach 60. Paweł Beylin, mój ojciec, w tekście nigdy nieopublikowanym w PRL (ukazał się w 1975 r. w emigracyjnym „Aneksie”). I jak sądzę, odnosił się również do postawy Rakowskiego. Tak z grubsza jego centrowość postrzegali rewizjoniści sprzeciwiający się zamordyzmowi PRL. Trafnie. Bo wraz z zaostrzaniem się konfliktów politycznych za „Solidarności” Rakowski przesuwał się na coraz twardsze pozycje.

1 września 1989 r. 50. rocznica wybuchu drugiej wojny światowej. W uroczystościach na Westerplatte wzięli udział: (od lewej) marszałek Senatu Andrzej Stelmachowski, Lech Wałęsa, prezydent Wojciech Jaruzelski, premier Tadeusz Mazowiecki, Mieczysław Rakowski, Roman Malinowski, Jerzy Jóźwiak1 września 1989 r. 50. rocznica wybuchu drugiej wojny światowej. W uroczystościach na Westerplatte wzięli udział: (od lewej) marszałek Senatu Andrzej Stelmachowski, Lech Wałęsa, prezydent Wojciech Jaruzelski, premier Tadeusz Mazowiecki, Mieczysław Rakowski, Roman Malinowski, Jerzy Jóźwiak TOMASZ WIERZEJSKI

Jeszcze na początku 1981 r. opublikował tekst „Szanować partnera”, krytykę aparatu partyjnego traktującego „S” jedynie jako piekielnego wroga. Sądził bowiem, że wskutek nieudolności ekipy Gierka taki bunt społeczny musiał nadejść, i miał nadzieję, że uda się go poddać nadzorowi partii. „Niezależny ruch związkowy powinien przekształcać rzeczywistość, ale w ramach ograniczonych z góry” – pisze o jego postawie Przeperski. Rakowski łudził się więc, że można utrzymać w partyjnych ryzach spontaniczny wybuch wolności. Jak sądzę, widział w „S” powtórkę Października ’56: ludzie poszaleją, a potem da się ich znów ułożyć do już poprawionego systemu. Czyli nie zauważył skali zmian społecznych w ostatnich latach, przyrostu gniewu i rozczarowania systemem, choć przecież jego „Polityka” dość uczciwie opisywała te zjawiska.

Bo Rakowski nigdy nie uwierzył w oddolną siłę społeczeństwa; wierzył głównie w siłę władzy i elit.

Dziwił się, że część jego redakcji zapragnęła wolności wbrew niemu i jedynie za nielojalność uznał protestacyjne odejście części zespołu po wprowadzeniu stanu wojennego. Gdy w lutym 1981 r. został wicepremierem, sprzeciwiał się wprawdzie siłowym rozwiązaniom i postawił na negocjacje z „Solidarnością”, lecz coraz bardziej skłaniał się ku tezie, kultywowanej też przez aparat partii, że winę za radykalizację konfliktów ponoszą przede wszystkim awanturnicze elity związkowe, z Lechem Wałęsą na czele. I traktował je jak wyłącznie twardych przeciwników, a nie partnerów do szanowania. Dodam: z pełną wzajemnością.

Złudzenia i resentyment

Już jako premier od 1988 r. w Polsce pogrążonej w kryzysie gospodarczym, gdy kiełkowały rozmowy władzy z „S”, Rakowski chciał pójść własną drogą, obchodząc ten zaczyn Okrągłego Stołu. Pragnął rynku bez demokracji, pod przywództwem partii (czyli również Rakowskiego). To były zamiary wyzute z realizmu, choć podobne koncepcje rodziły się wówczas na liberalnych obrzeżach opozycji. Rakowski popierał Okrągły Stół, tak jak wcześniej uważał za korzystną amnestię dla więźniów politycznych, ale wydawało mu się, że potrafi zbudować wobec tych negocjacji alternatywę, przydając nowej siły upadającej partii.

Na tę jego wiarę wpływał antysolidarnościowy resentyment, który spektakularnie doszedł do głosu, gdy jesienią 1988 r. rozpoczął likwidację Stoczni Gdańskiej. Bo była to kolebka „S”, a w dodatku w 1983 r., gdy przyjechał do niej na spotkanie z robotnikami, dostał wciry tak od załogi, jak i od Wałęsy. Decyzja o likwidacji Stoczni kłóciła się z elementarną wyobraźnią polityczną, mogła zrujnować przygotowania do Okrągłego Stołu.

Mieczysław RakowskiMieczysław Rakowski Fot. Piotr Bernaś / AG

W III RP Rakowski, polityczny emeryt, nigdy w gruncie nie ewoluował. Bronił swojej dawnej linii i projektów autorytarnej modernizacji. Nie doceniał sprawczej siły demokracji i wolności. Zatrzymał się więc w przeszłości, z której jego partyjni towarzysze potrafili się uwolnić. On nie.

Największymi osiągnięciami Rakowskiego są „Polityka” i dziesięć tomów „Dzienników politycznych”, unikalny zapis mentalności i działań elit rządzących PRL.

Poradnik dla centrysty

Z czego bierze się kilka prostych przestróg dla nas, współczesnych. W tym dla demokratycznego centrum. Bo pewne niebezpieczeństwa centrowych postaw występują zarówno w dyktaturach, jak i demokracjach.

1. Jeśli „centrowiec” poprzestaje na pozycjonowaniu się wobec sytuacji i nie buduje, ryzykując, zmian społecznych, staje się niewolnikiem zewnętrznych koniunktur, które definiują, gdzie w danej chwili mieści się centrum.

2. Nawet najsprawniejsze gry gabinetowe nie uchronią czyjejkolwiek władzy, jeśli nie stowarzyszą się z rozpoznawaniem nastrojów społecznych. Bo o tym, kto ma władzę, a kto ją traci, ostatecznie decyduje zdolność do dialogu i partnerskiego traktowania grup społecznych. Także tych, których aspiracje nie mieszczą się w przyjętej koncepcji właściwego ładu.

3. Właśnie postawy centrowe są najbardziej narażone na bierny „pośrodkizm” w sprawie praw ludzi i mniejszości. Teraz skupiamy się na prawach najważniejszych, a tymi, które definiujemy jako mniej ważne, zajmiemy się później – to częsta mowa centrystów. Jakże przypominająca reguły odgórnej limitowanej modernizacji.


Michał Przeperski
Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna
IPN 2021

Michał Przeperski, 'Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna', Instytut Pamięci NarodowejMichał Przeperski, ‘Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna’, Instytut Pamięci Narodowej materiały prasowe


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Family Matters

Family Matters

LESLIE CAMHI


Gillian Laub, ‘Grandpa helping Grandma out,’ 1999, from ‘Family Matters’ (Aperture, 2021)© GILLIAN LAUB

Gillian Laub’s new book of photos takes an incisive look at her colorful, loving Jewish family, their politics, and the hard questions in between.

Just days before the opening of “Family Matters,” Gillian Laub’s solo exhibition at Manhattan’s International Center for Photography—a multimedia presentation including text messages, voice mail recordings and 20 years’ worth of Laub’s photographs of her wealthy, over-the-top, in-your-face, loving, generous, and exceedingly expressive, suburban Jewish family, whose sudden turn Trumpward, in 2016, rocked her world—I went to visit the photographer in the Tribeca loft that serves as both her studio and the home she shares with her husband, an Israeli writer, and their two young daughters.

On a nearby flat file sat a dozen small, laminated photographic cutouts which Laub’s late grandparents brought back from a trip to New Mexico, where they visited a photo studio and dressed up in Southwestern garb; the elderly Jewish couple, incongruous in cowboy boots, jeans, and bolo ties, smooching and otherwise hamming it up for the camera, appeared uncannily animated.

Hanging on a far wall was a more sober portrait: a classic, black-and-white photograph from the 1930s, showing the pioneering photojournalist Margaret Bourke-White (the first woman photographer on the staff of Life magazine) setting up a shot while perched precariously on a gargoyle jutting from the Chrysler Building, 61 floors above the streets of Manhattan.

Gillian Laub: ‘Family Matters’ (Aperture, 2021)AVAILABLE AT APERTURE.ORG/BOOKS/GILLIAN-LAUB-FAMILY-MATTERS/

I think I know why Laub loves this picture. For decades in her own work, she’s navigated the thinnest of margins, threading her way through religious and racially motivated conflicts and painful political divisions. Her first book, Testimonyfocused on individual Jewish and Arab civilians in Israel and the West Bank who had suffered the effects, in their bodies, minds, and hearts, of the Second Intifada’s violence—the maimed survivors of suicide bombings, reprisal attacks by settlers, or random landmines. Countering the constant rattle of sensationalist headlines, Laub’s preternaturally calm portraits, accompanied by the words of survivors, delved deep into Israel’s torn and fraying social fabric, finding common threads of humanity.

Her second book, Southern Rites, began as a magazine assignment in 2002, when a student in Mount Vernon, a small town in south-central Georgia, wrote to editors at Spin to protest her high school’s racially segregated proms, which she and her boyfriend, a biracial couple, had been prevented from attending. After completing that first assignment, Laub returned repeatedly to Mount Vernon, slowly gaining the trust of more students, while also getting her car’s tires slashed and being threatened with further violence. When her photo essay, “A Prom Divided,” was published in The New York Times Magazine in May 2009, it provoked national outrage, and afterward local parents voted to integrate the prom.

Yet two years later, tragedy struck: A 22-year-old African American man, the prom date of a student to whom Laub had become close, was shot and killed by a 62-year-old white man. The documentary Laub directed and co-produced for HBO (also called Southern Rites), begins with the story of the proms but moves on to consider the impact of race on the murder, the trial, and its aftermath. One of Laub’s great gifts as a portraitist is to suspend judgment, to see people in their full human complexity, while at the same time piecing together a damning portrait of a society whose structural racism leaves no one untouched.

“Gillian’s work very much plays into the notion of the ‘Concerned Photographer,’ which was Cornell Capa’s phrase for photographers who are looking, not merely to document the world, but to change it,” says Maya Benton, an independent curator who organized a major touring exhibition of the photographs in Southern Rites and related documentation. (Further stops on the tour, which currently runs through 2024, include Asheville, Atlanta, and Rochester.)

Through these years of forays into alien and contested territories, whenever she returned home, Laub was also busy photographing her large, extended family—relaxing poolside or in gilded living rooms, at Thanksgiving feasts and at brises, in meetings with the planner for her own wedding or grabbing—with perfectly manicured hands—the chubby cheeks of grandchildren. The result is the new exhibit, based on Laub’s profound and endearing new book, also called Family Matters, out this month from Aperture (written with the help of Alana Newhouse, Tablet’s editor).

“My grandfather was the reason I started photographing my family,” Laub says, paging through Family Matters, where Grandpa Irving, wearing zebra-striped swim trunks, with his shoulder-length white hair, gold chains, and classic Jewish paunch, proudly gazes back at us, watering can in hand, from the leafy confines of his beloved backyard garden in Westchester. “People looking at him might think he was vain, but really he had no ego.”

Gillian Laub, ‘Chappaqua backyard,’ 2000, from ‘Family Matters’ (Aperture, 2021) © GILLIAN LAUB

For Laub, photographs were a way of understanding her connection to her family, but also a way of working out her own place in this world of intense “too-muchness,” as she calls it in her book, a world of shiny surfaces and suburban super-abundance.

“When I was in my 20s, I was mortified by it,” she says, recalling her student days at the School of the International Center for Photography, housed until 1999 in a red-brick mansion on East 94th Street. “I thought, I’m not just this privileged Jewish girl from New York, I’m a real artist, and I’m going to work twice as hard to prove that. So in the beginning, photographing my family was also my way of navigating my own identity crisis. And then,” she adds with a smile, “they are just such fantastic subjects, visually.”

Kira Pollock, now the creative director of Vanity Fair, was a photo editor at The New York Times Magazine in 1999 when Laub’s picture of her grandparents and great aunt and uncle, en route to a play or museum exhibition in Manhattan, the women dolled up in furs and jewels, appeared in the magazine’s weekly “What Were They Thinking” column. (“We like the comforts,” her grandmother had explained, when interviewed by the magazine.)

“There was so much love in that picture, such a familiarity, and yet her family were characters, almost caricatures in it,” says Pollock, who over the years has sent Laub to photograph everyone from transgender service people to Hollywood celebrities. “Gillian’s portraits have a realness to them,” she explains, “but the personality of the subject is always somehow heightened—it’s something she manages to draw out of them.”

Absurdist humor, tempered by empathy and a deep strain of melancholy, runs through many of these pictures, which can veer at times perilously close to caricature. I ask Laub if she worries that her photographs might inadvertently reinforce antisemitic stereotypes of wealthy Jews who occupy too much space and airtime.

“It’s my biggest fear,” Laub admits. “But I celebrate these people unabashedly. So if someone is looking at the photographs in a way that is antisemitic, it’s because they are bringing their own prejudices to them. But then I go back and forth, wondering, how do I fit in here? Because I’m one of them, so I guess I’m vulgar, too.”

That “back-and-forth” became particularly acute during the run-up to the 2016 presidential election, when Laub’s parents, sister, and brother-in-law, who had previously always voted for mainstream Democratic and Republican candidates, became enthralled with Donald Trump’s populist rhetoric. Suddenly the bitter, painful divisions that Laub had witnessed and worked to overcome in her work in Israel and the American South were threatening to tear apart her own family.

“The way I get through things is by photographing them, and making work about them,” Laub said. “So I had all this material, but I didn’t know what I would do with it.” Then in January 2017, she was approached by the organizers of Pop-Up Magazine—a live storytelling venue which Laub describes as “like a combination of the Moth and a Ted Talk, but multimedia and on steroids.” The organizers asked if she had any family stories to share. “I said, ‘It’s NOT a good time with my family right now,” Laub recalls. “But they dug and dug.” In June 2017 she travelled with Pop-Up on tour to six different cities, performing the material that she eventually incorporated into her book.

“It was very cathartic for me,” she said. “And it was amazing how many people, all across the country, came up to me afterward and said, the same thing is going on in my family. There was a real community out there of people who were struggling with this [same thing].”

The pandemic intervened, and mortality—a constant theme throughout Laub’s work—took center stage. A touching photograph shows her parents having driven to the Long Island home where Laub and her husband and their two young girls were quarantined on Laub’s birthday—the older couple stand, masked, on the other side of a glass door, holding a birthday cake and balloons. Who does that? Who wouldn’t want these people as family members?

Family love is meant to be unconditional—and yet, how many conditions do we in truth impose upon it, or upon the friends we love, insisting on like-mindedness, on the upkeep of strict borders, on lines that cannot be crossed? What are the unwritten codes and expectations that gird our deepest relations? To put it another way, what are the limits of unconditional love? It’s a mark of just how divisive our society has become that it feels radical even to ask these questions. But maybe, Laub suggests, we should be broader-minded than that.

“Here’s the thing—I don’t agree with my parents,” Laub says. (It should be noted, as well, that in the wake of the Jan. 6 uprising in the Capitol, her parents’ political views have changed.) “I think [their support of Trump was] bonkers. But what I hoped to show with this project is that you can’t just write everyone off. These days you are either among the righteous or the terribly evil ones. Well, people are more complicated than that, there is so much gray in people’s lives, so much in-between.”

Rereading her book, I was struck by how it deals not just with politics, but with the transience of life. “I think I always knew, inherently, that everything changes, and that life is about loss,” Laub said. “That’s why the camera has been such a perfect tool for me, to help me process those realities.”


Leslie Camhi’s first-person essays and writings on art, photography, film, design, fashion, and women’s lives, have appeared in The New York Times, Vogue Magazine, and many other publications. Her translation from the French of Violaine Huisman’s award-winning debut novel, The Book of Mother, was published this month by Scribner. She’s on Twitter @CamhiLeslie and on Instagram @drlesliecamhi.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

Should News Be Reported with Balance? The Answer May Surprise You

Should News Be Reported with Balance? The Answer May Surprise You

Daniel Pomerantz


Israel’s prime minister Naftali Bennett addresses the 76th Session of the United Nations General Assembly, at the U.N. headquarters in New York, U.S., September 27, 2021. John Minchillo/Pool via REUTERS

This weekend, Israel officially designated six different non-governmental organizations as terror groups. The Associated Press headline reads: “Israel outlaws Palestinian rights groups, alleging terrorism.” [Emphasis added.]

The AP went on to quote critics who say the move was meant to “muzzle human rights monitoring,” and to “punish” critics of Israel. The widely distributed wire service even included a statement by B’Tselem calling the move, “an act characteristic of totalitarian regimes, with the clear purpose of shutting down these organizations.”

This framing set the stage for a variety of other groups around the world to make public statements, such as the International Human Rights Clinic at Harvard Law School, which said that it “stands in solidarity with Palestinian civil society and calls on the Israeli government to reverse its decision to criminalize prominent human rights organizations.”

Ken Roth of Human Rights Watch objected to the decision, calling the groups “proud partners,” and lambasting Israel with accusations of “crimes against humanity” and “apartheid”:

The United Nations Human Rights Office in Ramallah claimed that Israel was trying to “constrain … entirely peaceful and legitimate activities” by “humanitarian groups,” and even the US State Department issued a statement asking for clarification.

To the AP’s credit, its article also quoted the Israeli Defense Ministry, which said that the groups are linked to the Popular Front for the Liberation of Palestine (PFLP) — which is designated as a terror organization by most Western governments, including Israel and the United States, and is responsible for a litany of horrific terror attacks against civilians.

So the AP achieved a kind of “balance” by quoting two “sides.” But there was one critical aspect that the AP entirely left out of their reporting: the actual truth.

Does “Balance” Mean Good Journalism?

To answer this question, imagine if the story was not about politics, but rather about who won a recent baseball game: one commentator says it was the Atlanta Braves, another the LA Dodgers. Can you imagine a sports reporter simply quoting “both sides,” and leaving the audience to wonder which side won?

Of course, the example is absurd — not because it is wrong to have balance, but because in this case, the journalist has access to something even better: reliable, independent data that anyone can check. So if a journalist had any doubt, he or she could review actual video footage of the game and independently confirm that Atlanta won by a score of 4-2.

Of course, in some cases, a journalist will not have complete information, and therefore must rely on competing accounts from diverse sources.

This is not one of those cases.

From the Data to the Truth

Israel has stated that it was acting on classified information, and declined to give further details, which does not give a journalist much to go on. However, much like checking the winner of a baseball game, it would have taken only a modest amount of research to confirm that the relevant NGOs are indeed closely connected with terrorism, based on publicly available data.

For example:

    • On August 30, 2020, the PFLP released a statement confirming that former UAWC director Samer Arbid is also a PFLP commander, and was involved in the terror attack that murdered Rina Shnerb.

    • In 2020, the government of the Netherlands, one of UAWC’s European sponsors, admitted that part of a Dutch aid package was used to pay the salaries of two UAWC employees who were charged with murdering Rina Shnerb.

    • The United Nations refused the Addameer rights group’s request for Special Consultative Status due to the group’s relationship to the PFLP.

  • In May 2018, Visa, Mastercard, and American Express shut down online credit card donations to Al-Haq due to the group’s ties to the PFLP. In fact, the group was founded by PFLP members.

In addition to the above, many of the figures in these organizations have been arrested for acts of terror, in some cases multiple times, and numerous cases were ruled upon by Israel’s independent judiciary.

The PFLP did not deny its affiliations to the various NGOs. To the contrary, a spokesman for the terror group, Kayed al-Ghoul, stated that Palestinians are “proud of the affiliation of any of their sons with any national faction that resists the occupation, including the Popular Front for the Liberation of Palestine.”

There are places in the world where dictatorships and tyrants really do use police powers to shut down legitimate human rights organizations. To lump such organizations in with the likes of the PFLP and its affiliates harms the cause of human rights the world over.

In a world of 24-hour news and rapid deadlines, journalists work under significant time and resource constraints. Yet it took HonestReporting less than two hours to conduct this research, and we completed it well in advance of our own publication deadline. (And at the risk of stating the obvious, our budget is far less than a typical mainstream news agency.)

Ethics require more than mere “balance,” they require a journalist to come as close as possible to the truth.

Daniel Pomerantz is the CEO of HonestReporting, where a version of this article first appeared.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com