Archive | August 2022

FIFA Confirms Israelis Can Purchase Hospitality Packages for World Cup Qatar 2022

FIFA Confirms Israelis Can Purchase Hospitality Packages for World Cup Qatar 2022

JNS.org


Soccer fans carrying an Israeli flag at the 2018 FIFA World Cup in Russia. Photo: Reuters/Henry Romero.

The world soccer federation FIFA has confirmed that Israelis may purchase hospitality packages for the FIFA World Cup Qatar 2022 directly from its central hospitality website, even though there is not currently an agent that deals with Israel.

“We are pleased that FIFA has clarified that Israelis and Israeli residents are able to buy hospitality packages for the World Cup directly, even though currently no agent has been allocated to them,” said Caroline Turner, director of UK Lawyers for Israel (UKLFI).

UKLFI had accused FIFA of discriminating against Israelis and breaking its own codes of conduct by not allowing them to purchase hospitality packages via an agent. FIFA responded that its hospitality packages are organized exclusively by MATCH Hospitality, but an agent could not be found to sell tickets to Israeli customers.

The FIFA World Cup, which is set to take place in Qatar from Nov. 21 through Dec. 18, has a website that offers the public help in purchasing hospitality packages, but Israelis looking for their country were originally given the sole option of “Palestinian Territories, Occupied” rather than “Israel.”

“Crucially, not every territory or country in the world has a sales agent appointed, which is the case with Israel,” FIFA told UKLFI.

“One could not be found for Israel, despite MATCH Hospitality’s best efforts. That is why Israel does not have a country specific contact link on the website under the section where sales agents are listed. Indeed that is also the case for over 100 other territories worldwide.”

The sales agent listed for “Palestine” is the Hong Kong-based Winterhill Hospitality, which has been appointed the FIFA World Cup’s sales agent for all territories in the Asian Football Confederation and Oceania Football Confederation Regions.

However, Israel falls under the UEFA (Union of European Football Associations) confederation, and sales distribution rights for this region are awarded on a country-by-country basis by MATCH Hospitality.

FIFA said that MATCH Hospitality is currently reviewing additional territories to be served by its international sales office in Spain. Israel will be included as part of this process, it said.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Niemcom już przeszło wzmożenie moralne. “Bez gazu z Rosji nie damy rady” – twierdzą Siemens, BASF i doradca ministra gospodarki

Wicekanclerz Niemiec i minister gospodarki Robert Habeck oraz kanclerz Niemiec Olaf Scholz (Fot. Markus Schreiber / AP Photo)


Niemcom już przeszło wzmożenie moralne. “Bez gazu z Rosji nie damy rady” – twierdzą Siemens, BASF i doradca ministra gospodarki

Andrzej Lubowski


Celebryci protestują przeciwko zbrojeniom, ministrowie z gabinetu Scholza są dyskretnie pytani, kiedy wszystko wróci do normy.

.
Młodsze pokolenie niemieckich polityków niepokoi naiwność starszych kolegów względem Rosji. Ale Niemcy nadal nie mogą uwierzyć, że w Rosji ich Zivilmacht poniosła klęskę. Mnożą się wątpliwości, czy embargo ma sens i czy Scholz z deklaracjami pomocy dla Ukrainy się nie zagalopował. Jak to możliwe?

Kreml w kółko wchodzi do tej samej rzeki

Reżim na Kremlu oświadcza, że zagraża mu znacznie mniejszy sąsiad – który zdaniem Moskwy nie jest suwerennym krajem, a jedynie instrumentem Zachodu. Dla swojego bezpieczeństwa Kreml decyduje się zabrać temu sąsiadowi część jego terytorium. Czy mamy prawo być zdziwieni?

To był rok 1939. Reżimem na Kremlu kierował Józef Stalin, a sąsiadem, który mu zawadzał, była Finlandia. Stalina interesowały fińskie wyspy, na których chciał zbudować bazy wojskowe. W zamian oferował lasy w Karelii. Ku jego zaskoczeniu Finowie nie przyjęli oferty. Moskwa dokonała inwazji. Naprzeciwko sowieckiego kolosa stanęli żołnierze czteromilionowego kraju. Bronili się miesiącami. Kiepsko zorganizowana i kiepsko dowodzona Armia Czerwona wzięła w końcu górę, ale z mocno podbitym okiem. Zachód z podziwem patrzył na waleczność Finów. Ale im nie pomógł. Finowie zachowali honor. Hitler i dowództwo niemieckie doszli do wniosku, że sowiecka maszyna wojenna nie jest taka straszna.

Minęły lata. Despota na Kremlu zarządził inwazję na inny mały kraj, spodziewając się szybkiego sukcesu. Rozprawiał o upadku Zachodu i zakładał, że dekadencka Ameryka i jej sojusznicy ponarzekają, ale nie pomogą ofierze napaści.  

To był rok 1950. Na Kremlu wciąż panował Stalin. A małym krajem, na który napadł namaszczony przez Stalina Kim Il Sung, była Korea Południowa. Ku zaskoczeniu Stalina Stany Zjednoczone stworzyły międzynarodową koalicję militarną, którą wsparła ONZ. Stalinowi pomógł błąd Waszyngtonu, który zignorował doniesienia własnego wywiadu. W sukurs przyszedł mu Mao, rzucając do boju swą ogromną armię. Po trzech latach krwawej wojny stanęło na kosztownym pacie trwającym do dziś.

Dziś w miejsce w miejsce Stalina mamy Putina. I Rosję znacznie słabszą niż ZSRR, ale wciąż groźną ze względu na odziedziczony arsenał. Napadając na Ukrainę, Putin oczekiwał, że świat zachowa się tak jak w obliczu agresji Stalina na Finlandię: trochę hałasu i brak zdecydowanego działania. Tymczasem jak dotąd wojna w Ukrainie przyniosła reakcję bliższą temu, co spotkało Moskwę w 1950 roku. Jej heroizm obudził senny Zachód. Ukraińcy, podobnie jak Finowie, bronią swego honoru. Ale tym razem podobnie czyni Zachód.

Putin jak Stalin – potęguje problem, który chciał rozwiązać

Te powtarzające się epizody rosyjskiej agresji, mimo wszelkich różnic, odzwierciedlają tę samą geopolityczną pułapkę, którą władcy Rosji zastawiają sami na siebie.  Aspiracje Rosji przerastają jej możliwości. Jej władcy, sfrustrowani siłą Zachodu, sięgają po zamordyzm w przekonaniu, że to pomoże zasypać cywilizacyjną lukę dzielącą Rosję od Zachodu. I raz za razem autokrata potęguje problem, który chciał rozwiązać. I tak losy Rosji będą się toczyć, dopóki jej władcy nie porzucą idei pokonania Zachodu i wybiorą życia w pokoju u jego boku, koncentrując się na własnym rozwoju.

Tak w skrócie zaczyna się długi esej Stephena Kotkina, historyka i znawcy Rosji z Princeton, który ukaże się w majowo-czerwcowym numerze „Foreign Affairs” pod tytułem „Zimna wojna nigdy się nie skończyła”.

W obliczu agresji i bestialstwa Rosji żaden kraj nie musiał tak bardzo zmienić kursu jak Niemcy – od ponad pół wieku najsilniejszy ekonomicznie kraj Europy, od dawna opisywany jako gospodarczy gigant i polityczny karzeł unikający angażowania się w konflikty.

Niemcy pytają, kiedy wszystko wróci „do normy”

Kilka dni po rozpoczęciu przez Rosję zmasowanego bombardowania ukraińskich szkół, szpitali, sierocińców kanclerz Olaf Scholz zaskoczył świat: znalazł nieoczekiwanie 100 mld euro na Budeswehrę, zapowiedział dostawy broni dla Ukrainy i obiecał odejście od rosyjskiej ropy i gazu.

Nie mniej niż resztę świata kanclerz zaskoczył własny naród. Niespodziankę przyjęto z uznaniem graniczącym z podziwem. Ale sześć tygodni później entuzjazm gwałtownie przygasł. Ukraińcy wciąż czekają na obiecaną broń, w Niemczech mnożą się wątpliwości, czy embargo ma sens i czy kanclerz się czasem nie zagalopował. Ambasador Ukrainy w Berlinie pyta retorycznie, jak ktokolwiek w Niemczech może spać spokojnie po obejrzeniu obrazów z Buczy. Niemieccy celebryci już protestują przeciwko większym wydatkom na zbrojenia, związki zawodowe straszą recesją, jeśli gaz rosyjski przestanie płynąć, a bonzowie biznesu wciąż nieśmiało, ale przypominają, że rosyjski gaz to podstawa konkurencyjności niemieckiej gospodarki. Ministrowie z gabinetu Scholza zdradzają, że są dyskretnie pytani, kiedy wszystko wróci do normy, czyli na stare tory.

Nie lubią konfliktu, wolą Gemeinschaft

Rok 1976. Franz Beckenbauer, kapitan reprezentacji RFN w piłce nożnej, zdobywa w międzynarodowym plebiscycie Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza w Europie. Nowe ustawodawstwo daje 18-latkom po raz pierwszy po wojnie prawo głosu w październikowych wyborach do Bundestagu. Ralf Dahrendorf, wybitny socjolog, filozof, politolog i polityk, wita mnie w swym gabinecie rektora London School of Economics słowami: „1 września 1939 roku byłem w Zakopanem”. Jakby chcąc mnie uspokoić, natychmiast dodaje: „Miałem wtedy 10 lat i byłem tam z wycieczką skautów”. Jego ojca, socjaldemokratycznego polityka, naziści aresztowali w 1933 roku. Sam Dahrendorf trafił do hitlerowskiego więzienia jako 15-latek, pod koniec 1944 roku wylądował w obozie koncentracyjnym. Był wiceministrem spraw zagranicznych RFN w pierwszym gabinecie Willy’ego Brandta, a w 1970 roku został komisarzem Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej.

Podstawą filozofii Dahrendorfa było przekonanie, że motorem rozwoju społecznego jest konflikt – nieuchronna konsekwencja różnorodności w społeczeństwie. Unikanie przez Niemców konfliktu bierze się z tęsknoty za konsensusem i wiary w apolityczną ekspertyzę.

Stąd, twierdził, motywem przewodnim niemieckiej polityki była tradycyjnie raczej Gemeinschaft, organiczna wspólnota, niż Gesellschaft, czyli społeczeństwo oparte na ścierających się interesach. Obrońcy liberalnej demokracji, mówił, powinni ścierać się w publicznych debatach z przeciwnikami nie po to, aby zmieniać ich poglądy, ale po to, aby opinia publiczna zrozumiała za czym, a nie tylko przeciwko czemu strony konfliktu się opowiadają.  

Sam nie unikał takich konfrontacji. Do historii przeszła jego debata we Freiburgu w 1968 roku z kultowym liderem niemieckiej rewolty studenckiej Rudim Dutschke, marksistą, propagatorem „długiego marszu” – idei zaczerpniętej od Mao.  

Zdaniem Dahrendorfa wielki projekt europejski mógł się posuwać do przodu tylko drogą rozwiązywania konfliktów, a nie ich unikania lub ignorowania. Irytowało go szaleństwo harmonizacji – normy dla ogórka czy pomidora – które mogą prowadzić do Europy pełnej biurokracji i hipokryzji. Krytykował Niemcy jako skupione na technicznych kwestiach funkcjonowania Wspólnoty, a mniej zainteresowane długoterminowymi implikacjami dla demokracji.

Gdy spytałem go, czy euroentuzjazm Republiki Federalnej Niemiec brał się po części z pragnienia odcięcia się od strasznej przeszłości III Rzeszy – a więc czy Europa stała się dla Niemców substytutem ojczyzny – poradził, abym spytał jego byłego szefa, prezydenta RFN Waltera Scheela, kiedyś wicekanclerza i szefa dyplomacji, który towarzyszył Brandtowi, gdy ten klęknął przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie. Posłuchałem tej rady. 3 października 1976 roku w Bonn powtórzyłem to pytanie. 

Wysyłamy Bundeswehrę, bo jesteśmy ci dobrzy

Rozmawialiśmy na spacerze w Bonn. – Popatrz na tych młodych – powiedział prezydent Scheel. – To pierwsze pokolenie niemieckich nastolatków, którzy głosowali po zakończeniu straszliwej wojny. Widzisz, ilu nosi kurtki z niemiecką flagą na ramieniu? Nie wstydzą się ojczyzny, a wstydziło się jej wielu ich rodziców, gdy byli w ich wieku. Są z niej dumni nie tylko dlatego, że RFN wygrywa w piłkę nożną i produkuje mercedesy. A jednocześnie dobrze znają najnowszą historię.  

W owym 1976 roku Bundeswehra, która powstała w 1955 roku i wtedy weszła w skład NATO, liczyła pół miliona żołnierzy. Ale dopiero 23 lata później, w marcu 1999 roku, Niemcy po raz pierwszy od zakończenia II wojny użyły wojska poza własnymi granicami. Przyłączyły się do lotniczego ataku NATO na Serbię. Kanclerz Gerhard Schröder powiedział, że niemiecka polityka zagraniczna wreszcie „stała się normalna”. Decyzję odczytano jako oznakę dojrzałości suwerennych Niemiec. Od tego czasu Berlin sięgnął po wojsko przy różnych okazjach – tysiące żołnierzy znalazło się w Afganistanie, a w 2006 roku w misji pokojowej w Demokratycznej Republice Konga. W tym samym roku marynarka wysłała okręty na wody u wybrzeża Libanu, kilka lat później w okolice Somalii. Wyglądało na to, że arsenał narzędzi polityki zagranicznej Niemiec powiększył się o opcję militarną.

A jednak nie do końca. Za każdym razem decyzji o użyciu sił zbrojnych towarzyszyło przekonanie o zaistnieniu nadzwyczajnych okoliczności i pojawieniu się moralnego imperatywu: raz było nim zapobieżenie ludobójstwu na Bałkanach, innym razem potrzeba demonstracji solidarności w Afganistanie.

To sięganie do retoryki wyboru między złem a dobrem napotkało przychylny odzew w społeczeństwie. Ale dało jednocześnie politykom łatwy sposób na uniknięcie poważnej narodowej debaty o polityce zagranicznej, która wykroczyłaby poza kolorystykę bieli i czerni.

Merkel wiedziała, że Putin żyje we własnym świecie

W 2009 roku Constanze Stelzenmüller, wówczas dyrektorka berlińskiego biura German Marshall Fund of the United States, na łamach „Foreign Affairs” pytała, czy Niemcy sprostają wyzwaniom współczesności i staną się głównym europejskim partnerem Ameryki w rozwiązywaniu globalnych wyzwań. Jej zdaniem Niemcy mają z wielu powodów szansę, aby taką właśnie rolę odegrać. Jeśli jednak do niej aspirują – pisała – to jednym z krytycznych wyzwań jest sposób nawigacji w stosunkach z Rosją. Czy są gotowe użyć swego potencjału i wpływów, aby zmienić zachowanie Rosji, której rewizjonistyczny nacjonalizm oraz regionalne i globalne ambicje zagrażają nie tylko demokratycznym reformom na wschodnich obrzeżach Europy, ale także spójności Sojuszu Atlantyckiego.

W staraniach o zwiększenie swej roli w świecie Niemcy w ostatnich dekadach stawiały na Zivilmacht, co odpowiada amerykańskiej soft power – chciały zdobywać sympatię i wpływy drogą dialogu, wsłuchiwania się w głosy innych, eksportu kultury, norm zachowań, modelu życia, systemu instytucji. Berlin uwierzył, że skuteczna pomoc Rosji w jej demokratycznej transformacji będzie stanowić ostateczny triumf jego Zivilmacht.  

I choć polityka Moskwy już dawno powinna zmiażdżyć tę wiarę, Niemcy uparcie się jej trzymali – albo udawali, że wciąż w to wierzą, bo tak im było po prostu wygodnie. Innymi słowy, rżnęli głupa. Wszak Angela Merkel już po spotkaniu z Putinem na szczycie G20 w 2014 roku powiedziała, że władca Kremla żyje we własnym świecie. Wszelkie następne spotkania tylko to potwierdzały. Na czar Putina mógł się dać nabrać tylko taki idiota jak Trump, ale ani Merkel, ani Macron, ani nikt inny przy zdrowych zmysłach.

A jednak szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier po zestrzeleniu malezyjskiego boeinga nad Donbasem w wywiadzie dla „Spiegla” twierdził, że przyczyna katastrofy MH17 jest nieznana. Wówczas Oleg Orłow, szef Memoriału – organizacji obrońców praw człowieka, niedawno zdelegalizowanej przez Kreml jako „agenta zagranicznego” – powiedział, że Steinmeier kontynuuje proputinowską politykę Schrödera.

W roli prezydenta Niemiec Steinmeier okazał się wyjątkowo wyrozumiały wobec Rosji i Chin. Nie powinno zatem nikogo szokować, że Kijów nie palił się, aby go witać, zwłaszcza że nie od prezydenta zależy, czy i kiedy dotrze na Ukrainę niemiecki ciężki sprzęt wojskowy.

Młodsi Niemcy nie ufają Rosji

Wśród niemieckich polityków różnice w kwestii Rosji wynikają bardziej z wieku i doświadczeń niż z przynależności partyjnej – twierdziła Stelzenmüller. Wielu dzisiejszych architektów polityki Berlina spędziło sporo czasu w Rosji w latach 90. w roli dyplomatów lub biznesmenów. Gasło wówczas poczucie zagrożenia, rosły nadzieje na nową erę w relacjach z Rosją. Zjednoczenie Niemiec i wycofanie sowieckich wojsk, tak długo będące tylko marzeniem, dokonały się przy współudziale Gorbaczowa i Jelcyna. Zaraz po tym niemieccy 50-latkowie kibicowali rosyjskim próbom reform demokratycznych.

Wprawdzie sukcesy szybko okazały się połowiczne, a Putin prężący muskuły i sięgający po szantaż energetyczny budził niepokój, jednak pokolenie Niemców jest wdzięczne za stabilne dostawy surowców i szanse robienia interesów.

Młodsza generacja, widoczna zwłaszcza w parlamencie i mediach, zna inną Rosję – Rosję Putina, którą postrzega jako mało przewidywalny kraj rywalizacji klanowej, szalejącej korupcji i prześladowań opozycji. Ta generacja za niebezpieczną uważa ideę zachowania równego dystansu do USA i Rosji. Niepokoi ją naiwność i wiara ich starszych kolegów w swój wpływ na „cywilizowanie” Moskwy.

Putin, który jako oficer KGB spędził sporo czasu w Niemczech, dobrze rozumie niemieckie fobie, sentymenty i iluzje i zręcznie je eksploatuje. Gdy administracja Busha traktowała Berlin arogancko i spoglądała nań z wysoka, on, posługując się ideą „strategicznego partnerstwa”, odwoływał się do retoryki miłej niemieckiemu uchu, koił kompleksy Niemców i tworzył wśród nich wiarę, że mają wpływ.

Momentem przełomowym była wojna na Kaukazie. Po ataku na Gruzję – czującą się częścią Zachodu i jego tradycji, aspirującą do NATO i Europy – prysnąć powinny iluzje, że Ostpolitik jest w stanie wspierać demokratyczne przemiany w Rosji. Jej najbliższym celem powinna stać się stabilizacja i demokratyzacja krajów wzdłuż wschodnich granic kontynentu – od Białorusi po Gruzję. Niemcy powinny być inicjatorem i liderem takiej europejskiej polityki nie tylko ze względu na historyczną odpowiedzialność wobec Europy Wschodniej, ale także ze względu na swe specjalne stosunki z Moskwą.

Niemcy muszą się pozbyć kilku głęboko zakorzenionych odruchów. Muszą zrozumieć, że Europa Wschodnia to strefa pierwszoplanowego interesu strategicznego, a nie zbiór dalekich egzotycznych krajów. Wreszcie, co najważniejsze, muszą zrozumieć, że Ostpolitik wynikać powinna nie tylko z interesów, ale także z solidarności – z prawa krajów do bezpieczeństwa, wolności i demokratycznych wartości. A więc z solidarności z tymi samymi aspiracjami, w których realizacji Ameryka pomagała kiedyś Niemcom z Zachodu. Gdy Rosja neguje podstawowe prawo sąsiadów – do samostanowienia – balansowanie przestaje być dopuszczalną opcją.

To wszystko analizowała Stelzenmüller długo przed kolejnym bezczelnym „sprawdzam” Putina, przed aneksją Krymu.

Schröder, Schmidt, Kohl – wszyscy kanclerze byli za wyrozumiałością

Karl-Theodor zu Guttenberg, w latach 2009-11 niemiecki minister obrony, a wcześniej minister gospodarki i technologii, ożeniony z praprawnuczką kanclerza Otto von Bismarcka, na łamach „Financial Times” przypomniał, że polityka Berlina wobec Moskwy to wynik zmagań między dwoma szkołami myślenia. W myśl pierwszej Niemcy powinny w relacjach ze światem zewnętrznym uwzględniać wartości demokracji i wolności. Druga uznaje prymat interesów gospodarczych. „Realiści” – pisał Guttenberg – są oskarżani jako bezwstydni oportuniści, podczas gdy idealistów ich oponenci określają jako „Gutmenschen”, naiwnych moralizatorów (albo po prostu rusofobów).

W końcowym rozrachunku górę biorą zwykle realiści. Dwa miesiące po wojnie w Gruzji Merkel była obecna przy podpisaniu wielomiliardowej umowy między Gazpromem i niemieckim koncernem energetycznym Eon. W lipcu 2009 roku porwanie i morderstwo przez „nieznanych sprawców” Natalii Estemirowej, znanej działaczki praw człowieka, rzuciło wprawdzie cień na rosyjsko-niemiecki szczyt, w którym Guttenberg uczestniczył, ale nie przeszkodziło w gigantycznych transakcjach, takich jak umowa między Siemensem i Kolejami Rosyjskimi.

Po aneksji Krymu Merkel mogła uznać, że Putin posuwa się za daleko, ale jej pole manewru było ograniczone. SPD, koalicyjny partner, tradycyjnie tłumaczył większość wątpliwości na korzyść Moskwy i w ocenie intencji Kremla notorycznie sięgał do pobożnych życzeń. Kolejna przeszkoda na drodze twardego kursu to niemieckie elity gospodarcze przeciwne sankcjom. Z elitami wedle sondaży zgadzało się dwie trzecie Niemców. Wreszcie za wyrozumiałością i łagodnym kursem opowiadali się trzej poprzednicy Merkel: nie tylko Schröder, od lat siedzący w kieszeni Moskwy, ale także Helmut Schmidt i Helmut Kohl.

Źle się stało z tym rosyjskim gazem, ale musimy z nim żyć

30 kwietnia 2014 roku Hans-Werner Sinn, wówczas szef Instytutu Badań Ekonomicznych “Ifo” i najczęściej cytowany niemiecki ekonomista, w „Wall Street Journal” pisał, że „po tym, jak Niemcy zabili miliony Rosjan w czasie II wojny światowej, a później cieszyli się z pokojowego zjednoczenia, które dokonało się dzięki wsparciu Rosji, szczególnym obowiązkiem Niemiec jest deeskalacia konfliktu z Rosją”. Dla zachowania pokoju w Europie Berlin powinien przekonywać Unię do budowy dobrosąsiedzkich relacji z Rosją, a choć aneksja Krymu była nielegalna, to Zachód doprowadził do obecnego kryzysu. Artykuł „Dać Putinowi szansę” opatrywało zdjęcie Putina troskliwie i szarmancko okrywającego płaszczem Merkel.

Dziś Hans-Werner Sinn, doradca niemieckiego ministerstwa gospodarki, mówi, że Niemcy nie zdołają wyzwolić się od rosyjskiego gazu bez gospodarczego chaosu, politycznego oburzenia i sprzeciwu wielu firm. Przyznaje, że nadmierna zależność od Rosji – 55 proc. gazu zużywanego przez Niemcy pochodzi stamtąd – zagraża bezpieczeństwu Niemiec i całego Zachodu, dając Putinowi „możliwość rzucenia na kolana największej gospodarki Europy”, ale przypomina, że nagłe wstrzymanie importu gazu oznaczałoby załamanie systemu ogrzewania dla połowy ludności Niemiec, czyli 40 mln ludzi. Trzeba od trzech do pięciu lat, aby zbudować terminale na gaz skroplony, a do tego czasu Rosja zbuduje rurociągi do Chin, Indii i innych krajów Azji, więc Putinowi to i tak nie zaszkodzi. Innymi słowy, źle się stało, ale trudno, nie mamy pola manewru.

Nie wszyscy ekonomiści niemieccy są podobnego zdania. Prof. Dalia Marin ze Szkoły Zarządzania Politechniki w Monachium kilka dni temu przyjrzała się modelom wpływu gazowego embarga na całą gospodarkę Niemiec. Natychmiastowe wstrzymanie importu kosztowałoby Niemcy 0,5-2,2 proc. PKB.  To wysoka cena, ale nie katastrofa, którą wieszczy rząd. Szacunki strat zależą od tego, w jakim stopniu gospodarka znajdzie substytuty dla gazu.

Kanclerz Olaf Scholz odrzucił publicznie te szacunki, twierdząc, że nie uwzględniają realiów rynkowych i że rząd ma lepsze rozeznanie niż autorzy raportu, ponieważ jest w ciągłym kontakcie z wielkimi firmami, takimi jak Siemens Energy czy chemiczny gigant BASF. A obie twierdzą, że zatrzymanie importu rosyjskiego gazu oznacza ruinę.

Marin odpowiada, że w czasie dramatycznych zmian należy wpierw słuchać ekonomistów, bo liderzy biznesu z natury preferują „business as usual”, czyli unikają zmian. W końcowym rozrachunku, konkluduje, opór wobec embargo bierze się stąd, że oznaczałoby ono potrzebę zmian tradycyjnego modelu “Wandel durch Handel” – „Zmiana [w sensie wpływ] poprzez handel”.

Zadanie na dziś to nie tylko konieczność poradzenia sobie z utratą handlu, wyższymi cenami energii i niższym tempem wzrostu. Celem powinien być Zeitenwende – historyczny punkt zwrotny. Ale choć kanclerz o nim opowiada, to jego reakcja na raport ekonomistów oznacza, że Niemcy nie są gotowe. Firmy nadal przebierają nogami w oczekiwaniu na rosyjskie zamówienia i z niechęcią patrzą na sankcje. Niełatwo przyznać, że lata naiwnych nadziei na oswojenie wiecznie głodnego niedźwiedzia i przy okazji zarobienia wielkich pieniędzy skończyły się gigantyczną klapą o tragicznych konsekwencjach.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Czego szef @UNRWA nie powiedział Radzie Bezpieczeństwa ONZ

Czego szef @UNRWA nie powiedział Radzie Bezpieczeństwa ONZ

Elder of Ziyon
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


W czwartek (25/08) komisarz generalny UNRWA, Philippe Lazzarini. Wydał oświadczenie dla Rady Bezpieczeństwa ONZ, mówiące, (jak agencja powtarza co roku od dziesięcioleci), że UNRWA znajduje się w zagrożeniu egzystencjalnym.

UNRWA może jednak wiele zrobić, aby obniżyć koszty.

Na przykład może zamknąć prawie wszystkie swoje operacje w Jordanii z około 2 milionami tzw. uchodźców. Zdecydowana większość z nich to obywatele Jordanii, a UNRWA nigdy nie wyjaśniła, dlaczego konieczne jest świadczenie usług, takich jak edukacja i bezpłatna opieka medyczna dla osób, które są pełnoprawnymi obywatelami Jordanii i które z definicji nie są uchodźcami. Dlaczego palestyńskie dzieci w Jordanii miałyby uczęszczać do innych szkół niż inni Jordańczycy? Dlaczego mieliby dostawać darmowe mieszkania w „obozach”, skoro mają takie same możliwości jak inni Jordańczycy? 

Podopieczni UNRWA mieszkający na Zachodnim Brzegu i w Gazie też nie są uchodźcami – w końcu żyją na terenach Palestyny Mandatu Brytyjskiego. Nazywanie potomków tych, którzy opuścili granice Izraela sprzed 1967 roku, „uchodźcami” jest obłędem, ale jeszcze bardziej szalone jest uważanie ich po 73 latach za „osoby wewnętrznie przesiedlone”. Są obywatelami „Państwa Palestyny”. Posiadają paszporty uznawane przez większość krajów. Powinny się nimi zająć ich własne rządy Autonomii Palestyńskiej i Hamasu; nie ma powodu, aby UNRWA tam istniała. 

Lazzarini poruszył kwestię emigracji do Europy „uchodźców” UNRWA z Libanu. Nie wspomniał, że większość „zarejestrowanych uchodźców” już wyjechała, ale UNRWA nadal liczy ich jako ludzi, którym pomagają. UNRWA twierdzi, że pomaga 479 tysiącom „uchodźcom” w Libanie, podczas gdy rzeczywista liczba jest o 300 tysięcy mniejsza. Setki tysięcy „uchodźców zarejestrowanych” przez UNRWA mieszka w Europie lub Stanach Zjednoczonych, ale UNRWA nadal uważa ich za swoich podopiecznych. Byłoby to uznane za skandal wobec każdej innej instytucji finansowanej ze środków publicznych.

Lazzarini nie mówił również, dlaczego ONZ jest odpowiedzialna za edukację, mieszkanie i opiekę medyczną Palestyńczyków – ale nie jest za to odpowiedzialna w stosunku do żadnej innej grupy. Wypowiadają slogany usprawiedliwiające swoje istnienie, takie jak „Edukacja jest prawem” – ale dlaczego świat musi płacić za to prawo Palestyńczykom, a nie cierpiącym ludziom nigdzie indziej?

Lazzarini wspomniał o ludziach takich jak ja, którzy zwracają uwagę na te kwestie i tematy, na które on unika odpowiedzi. „Skoordynowane kampanie na rzecz delegitymizacji UNRWA w celu podważenia praw uchodźców palestyńskich są coraz częstsze i złośliwe” – powiedział Radzie Bezpieczeństwa. Nie wiedziałem, że wielu krytyków UNRWA przez dziesięciolecia było częścią „skoordynowanej kampanii”. To jest myślenie spiskowe na poziomie “Mędrców Syjonu”. 

Lazzarini powiedział również: „Zmieniające się priorytety geopolityczne, zmieniająca się dynamika regionalna i pojawienie się nowych kryzysów humanitarnych pozbawiły priorytetów konflikt izraelsko-palestyński”. Mówiąc prościej, oznacza to, że chociaż świat ma do czynienia z dużo większymi problemami i kryzysami, musi stawiać na pierwszym miejscu Palestyńczyków ponad wszystko inne – ponieważ gdyby przyznano im priorytet współmierny do ich rzeczywistego znaczenia, budżet UNRWA gwałtownie by spadł.

I to jest kluczowa kwestia. Istnienie UNRWA implikuje, że palestyńscy „uchodźcy” są ważniejsi, bardziej zdesperowani, bardziej potrzebujący, biedniejsi i głodniejsi niż jacykolwiek inni uchodźcy i jakiekolwiek obecne ofiary wojny. Pod każdym obiektywnym względem są w lepszej kondycji niż obywatele wielu biednych krajów. Zdecydowana większość nie spełnia definicji „uchodźcy” zawartej w Konwencji dotyczącej uchodźców. 

UNRWA powstała jako agencja tymczasowa. Apel Lazzariniego jest po to, by zapewnić, że pozostanie na stałe będzie rozrastała się bez przeszkód, na zawsze. 

To od świata, który stworzył UNRWA, zależy stworzenie planu jej stopniowego zamknięcia.


*Elder of Ziyon – blog amerytkańskiego badacza i publicysty, który z czystym sumieniem możemy polecić.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


News From Israel- August 28, 2022

News From Israel- August 28, 2022

ILTV Israel News


Hours of explosions reported in Syria following alleged Israeli airstrikes on Thursday

Solo runs ending as quickly as they were announced… Right-wing parties reuniting under the pressures from Former Prime Minister Benjamin Netanyahu

Prime Minister Yair Lapid makes history as the first serving premier to attend an official LGBTQ community event


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


W obronie wizerunku narodu. Polityka historyczna obficie czerpie z wzorców PRL

Władysław Gomułka wręcza w 1964 r. Order Budowniczego Polski Ludowej Jarosławowi Iwaszkiewiczowi (FOT. ARCHIWUM MUZEUM W STAWISKU/FOTONOVA)


W obronie wizerunku narodu. Polityka historyczna obficie czerpie z wzorców PRL

Paweł Machcewicz


“Przypominamy Towarzyszom cenzorom o konieczności eliminowania utworów usiłujących przedstawiać zachowanie się społeczeństwa polskiego podczas okupacji w krzywdzący lub szkalujący sposób, niezależnie od tego, w jaki kształt artystyczny zostałyby przybrane”.

.

Nasze spory o przeszłość mają często znacznie głębsze korzenie, niż się to większości z nas wydaje, a współczesne sposoby myślenia i będąca ich odbiciem polityka historyczna obficie czerpią z wzorców PRL. Najwyraźniej widać to w odniesieniu do relacji polsko-żydowskich z okresu II wojny światowej.

Okrojony Jarosław Iwaszkiewicz

„Szczególną czujność wzbudzają materiały omawiające problem: społeczeństwo polskie a Żydzi” – oceniał w październiku 1967 r. Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (GUKPPiW). Do utworów, które znalazły się wtedy „na indeksie”, należało jedno z najbardziej znanych opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza, „Wzlot”, napisane jako odpowiedź na słynny „Upadek” Alberta Camusa. To monolog dosyć prostego człowieka o niezbyt świetlanym życiorysie, wygłaszany w barze w trakcie picia ogromnych ilości wódki, a w istocie przejmująca parabola polskiego losu w czasie wojny i pierwszego powojennego dziesięciolecia, daleka zarówno od paradygmatów narodowego heroizmu, jak i socjalistycznej ideologii.

„Wzlot” został opublikowany w redagowanej przez Iwaszkiewicza „Twórczości” w 1957 r., a ponad 10 lat później miał być włączony do wielotomowej edycji opowiadań, planowanej przez Czytelnika. Cenzura nie wyraziła jednak zgody, mimo że Iwaszkiewicz był prezesem Związku Literatów Polskich, pisarzem hołubionym przez władze. Jego 70-lecie zaledwie kilka lat wcześniej rządzący uczcili nadaniem mu orderu Budowniczego Polski Ludowej i hucznym przyjęciem w Belwederze, podczas którego pochwalne przemówienie wygłosił sam Władysław Gomułka.

Ostatecznie „Wzlot” znalazł się w trzecim tomie „Opowiadań zebranych” wydanych przez Czytelnika w 1969 r. Autor prawdopodobnie odwołał się do czynników wyższych niż kierownictwo cenzury, nie obyło się jednak bez koncesji z jego strony. Gdy porównać oryginalną wersję opowiadania z „Twórczości” i późniejsze o 12 lat wydanie, znajdziemy znamienne różnice. W tej pierwszej narrator wspomina o zabiciu Żyda w pobliżu jego domu. Plama krwi, która po nim została, „nie chciała wsiąknąć”. „Ja się cioci pytałem: »A dlaczego ta krew nie może zniknąć pod śniegiem?«. To ciocia mówi: »Pewnie o zemstę prosi«. A na kim ja się będę mścił? Czy ja wiem, kto tego Żyda zamordował?”. W wersji z 1969 r. usunięto kilka zdań z tego fragmentu, w którym pojawia się pytanie o sprawstwo zbrodni.

Nawet twórczość tak znakomitego pisarza jak Jarosław Iwaszkiewicz, który w dodatku żył z władzą dobrze, była cenzurowana. Spotkało to m.in. jego opowiadanie 'Wzlot'Nawet twórczość tak znakomitego pisarza jak Jarosław Iwaszkiewicz, który w dodatku żył z władzą dobrze, była cenzurowana. Spotkało to m.in. jego opowiadanie ‘Wzlot’  domena publiczna

Jak można się domyślać, według cenzorów mogło to być odczytane jako aluzja, iż mordu dokonali Polacy, choć wcale nie jest pewne, czy taka była intencja pisarza. W wydaniu z 1969 r. zachowany został inny fragment, który również musiał budzić obiekcje cenzury: o plądrowaniu zwłok rozstrzelanych Żydów i wyrywaniu im złotych zębów. Uratowanie tego fragmentu Iwaszkiewicz zapewne zawdzięczał swojej pozycji najsłynniejszego pisarza Polski Ludowej i ulubieńca władzy. Skądinąd akurat autor „Wzlotu” o losie Żydów w czasie wojny i tego, co spotykało ich ze strony polskiego otoczenia, wiedział niemało, choćby z tego powodu, że udzielał schronienia kilkorgu z nich w swoim domu na Stawisku, innym dostarczał fałszywe dokumenty i pieniądze.

O Żydach: „Kto mądry, nałapie od nich towaru”

W przypadku twórców o słabszej pozycji ingerencje cenzury były dalej idące i nie do odwrócenia. Jeszcze w pierwszych latach po Październiku ’56 można było pisać o zachowaniach Polaków wobec Żydów stosunkowo swobodnie, podobnie zresztą jak bezpośrednio po zakończeniu wojny. W 1958 r. opublikowano (w niewielkim jak na ówczesne czasy nakładzie 5 tys. egzemplarzy) dziennik Zygmunta Klukowskiego, lekarza ze Szczebrzeszyna na Zamojszczyźnie, jeden z najbardziej wstrząsających w polskim piśmiennictwie zapisów udziału lokalnej społeczności w dręczeniu i zabijaniu żydowskich sąsiadów.

Zygmunt Klukowski (1885-1959) - polski lekarz, bibliofil, kolekcjoner ekslibrisów, historyk regionalista, autor pamiętników, oficer Wojska Polskiego, Związku Walki Zbrojnej, Armii KrajowejZygmunt Klukowski (1885-1959) – polski lekarz, bibliofil, kolekcjoner ekslibrisów, historyk regionalista, autor pamiętników, oficer Wojska Polskiego, Związku Walki Zbrojnej, Armii Krajowej  Unknown author, Public domain, via Wikimedia Commons

Ta względna otwartość trwała krótko. Już w 1961 r. cenzorzy okazali się wyczuleni na obraz postaw chłopskich, które zarysował w powieści „Przełomy” Julian Gałaj. Usunięto słowo „ulga”, którym autor charakteryzował odczucia chłopów w Łowickiem wobec zniknięcia Żydów deportowanych i mordowanych przez Niemców. Książka, wydana przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą, mimo ingerencji cenzury zawierała jednak opisy, które już kilka lat później nie miałyby szansy się ukazać. Tak reagowali chłopi w powieści Gałaja na dochodzące do nich pierwsze wieści o prześladowaniach Żydów:

„Rozległy się półgłośne słowa. O Żydach, o tym, że zaczyna się z nimi na dobre, że trzeba z tego skorzystać…

– A co z nimi będą robić?

– Cholera wie. Może gdzie wywiozą. Kto mądry, nałapie od nich towaru”.

W innej rozmowie wspomina się mimochodem, że gospodarz wydał Niemcom ukrywających się u niego Żydów. Jeden z chłopów komentuje to w następujący sposób:

„– Che, che, che! – roześmiał się beztrosko Konus – Naniesły chłopu złota, to chciał się ich pozbyć”.

W książce jest też kilkustronicowy opis – być może najbardziej szczegółowy w polskiej literaturze pięknej – obławy na Żydów przeprowadzonej przez żandarmów i policjantów granatowych, w której brali też udział miejscowi chłopi. Zakończyła się ona schwytaniem trójki żydowskich dzieci ukrywających się w lesie i zastrzeleniem ich przez polskich policjantów.

Innym przykładem ingerencji cenzury z jednej strony, a z drugiej wciąż istniejącej w pierwszej połowie lat 60. możliwości poruszania drażliwych kwestii, jest powieść Koppela Holzmana „Jeśli Cię zapomnę…”. Odwołując się do własnych przeżyć, autor opisuje ukrywanie się grupy Żydów na wsi pod Borysławiem. Cenzor zakwestionował fragment, w którym „autor mówi, że Polacy i Ukraińcy z radością i rozbawieniem patrzyli, jak (…) masakrowano Żydów”.

Zastrzeżenia wzbudziły też stwierdzenia, że Żydów najczęściej ukrywano za „wielkie pieniądze”.

Książka została wydana w 1963 r. przez Czytelnika. Ukrywanie się jest w niej nieustającą gehenną, gospodarz (jego ukraińska narodowość zapewne powodowała większą tolerancję cenzury) znęca się psychicznie nad Żydami, którym udzielił schronienia, jedną z kobiet wykorzystuje seksualnie. Wspomniane jest też wydawanie kryjówek Żydów przez donosicieli, wymienia się nawet polsko brzmiące nazwisko jednego z nich.

Czas „partyzantów”

W latach 60. jednym z najważniejszych elementów socjotechniki rządzących stało się odwoływanie do tradycji narodowych, w obrębie których naczelne miejsce zajmowały walka i męczeństwo z czasów II wojny światowej. Po ponad dziesięciu latach praktycznej bezczynności na początku lat 60. działalność wznowiła Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich i komisje okręgowe. Podjęto dziesiątki nowych śledztw. W tym samym czasie zintensyfikowała swoją działalność Rada Ochrony Pomników Walk i Męczeństwa, która w całym kraju przystąpiła do porządkowania dotąd często zaniedbanych miejsc zbiorowych egzekucji i walk partyzanckich. Umieszczano w nich pamiątkowe tablice czy wznoszono pomniki. Związek Bojowników o Wolność i Demokrację otworzył swe szeregi dla byłych żołnierzy Armii Krajowej, a publiczna rola tej monopolistycznej organizacji kombatanckiej wzrosła, odkąd na jej czele w 1964 r. stanął wpływowy minister spraw wewnętrznych Mieczysław Moczar. Był on przywódcą grupy w aparacie władzy nazywanej „partyzantami” – ze względu na walkę Moczara i części jego akolitów w szeregach Gwardii i Armii Ludowej. Chętnie wykorzystywali oni pamięć II wojny światowej, a z czasem także wątki antysemickie do budowania społecznego poparcia.

Fragment uroczystości w siedzibie ZBoWiD. Mieczysław Moczar (z lewej) rozmawia z generałem Zygmuntem Berlingiem, 2 kwietnia 1966 r.Fragment uroczystości w siedzibie ZBoWiD. Mieczysław Moczar (z lewej) rozmawia z generałem Zygmuntem Berlingiem, 2 kwietnia 1966 r.  Narodowe Archiwum Cyfrowe

Ta postępująca zmiana atmosfery politycznej i społecznej znajdowała odbicie w działaniach cenzury. Ducha czasu oddawał protokół z narady, która odbyła się w grudniu 1966 r., z udziałem przedstawicieli najwyższych władz partyjnych. Jak mówił jeden z najważniejszych cenzorów, istotna jest „dbałość o ducha społeczeństwa. Trzeba je mobilizować. Tezy nihilistyczne godzące w patriotyzm są wyrazem ślepoty politycznej. Takie tezy, że »duma narodowa to krok do nacjonalizmu«, to demobilizacja społeczeństwa, bo wokół czego możemy mobilizować społeczeństwo, jeśli nie wokół idei patriotyzmu”.

Zostaje „smutek”, wypada „wstyd”

Dobry wgląd w kuchnię cenzury daje opowiadanie niezbyt znanego autora Wincentego Burka, zatytułowane „Ścigany”, które miało wejść w skład zbioru „Nawałnica”. GUKPPiW potraktował je jako przypadek instruktażowy dla wszystkich cenzorów, dzięki czemu mamy unikalną okazję zapoznać się zarówno z oryginalnym tekstem, jak i działaniami redaktorów Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, którzy próbowali go „ratować” przed przekazaniem do cenzury, co pokazuje jeszcze jeden, wewnętrzny poziom kontroli.

Bohater tego utworu jest żydowskim sklepikarzem o nazwisku Boruch „ściganym podczas wojny zarówno przez Niemców, jak i Polaków i poszukującym schronienia w rodzinie chłopskiej” – jak lapidarnie ujął to cenzor. Dobrzy ludzie pozwalają mu się ukryć w chlewie, żywią go. Boruch w nieodpowiedni sposób opisuje jednak swoją tułaczkę w rozmowie z gospodarzem, czemu stara się zaradzić redaktor wydawnictwa. Usuwa wiele fragmentów jego opowieści, na przykład ten: „A miałem takie dobre kryjówki, słono zapłacone. Dzisiaj nie mam już czym płacić. A oni myślą, że ja mam jeszcze złoto, dolary…”.

Legitymacja kombatancka Mariana Markowskiego wydana przez Związek Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD)

Legitymacja kombatancka Mariana Markowskiego wydana przez Związek Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD)  Narodowe Archiwum Cyfrowe

Inne usunięte fragmenty mówią o bandzie, która poszukuje ukrywającego się Żyda, bije gospodarzy podejrzewanych o udzielanie mu pomocy, by wymusić informacje, gdzie się schronił. Aby uniknąć zdemaskowania, chłop przechowujący Borucha wyprowadza go z obejścia i prowadzi na pole, gdzie ma się on schować w snopie siana. Opowiadanie kończy się sceną odchodzącego Żyda i reakcją na to gospodyni: „(…) głos uwiązł jej w gardle. W sercu wylągł się ciążący smutek i wstyd. Za ludzi wstyd, którzy są źli i okrutni”. Wydawnictwo usunęło fragment po słowie „smutek”, ale ta ostrożność, podobnie jak wszystkie inne redakcyjne skreślenia, nie przekonała cenzury, która nie dopuściła opowiadania do druku. „Na marginesie tego opowiadania – konkludowano – przypominamy Towarzyszom cenzorom o konieczności eliminowania utworów usiłujących przedstawiać zachowanie się społeczeństwa polskiego podczas okupacji w krzywdzący lub szkalujący sposób, niezależnie od tego, w jaki kształt artystyczny zostałyby przybrane”.

„Długa noc” idzie na półkę

Cenzura nie dopuściła też do wznowień szeregu utworów literackich wydanych na początku dekady. Taki los spotkał m.in. zbiór opowiadań Jana Kurczaba „Wojna nie zabija matek”, opublikowany przez Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej. Jest tam mowa o tym, jak po rozstrzelaniu miejscowych Żydów mieszkańcy wsi przejmują ich dobytek: „Chowali ich pod lasem, na górce. Tak kazał wójt. A dwóch Niemców pilnowało. A baby – tak powiadają wsiowi – dobrały się, jak tylko Niemcy pojechali, do pożydowskiej schedy. – He he – wargi starego skrzywiły się w głupim uśmiechu – co kto złapie, to jego”.

Wnikliwą uwagę poświęcano też filmowi. Największą jej ofiarą była „Długa noc” Janusza Nasfetera, nakręcona w 1967 r. (na motywach powieści „Noc” Wiesława Rogowskiego wydanej w 1961 r.). Najpierw usuwano z niej poszczególne sceny, ale ostatecznie zdecydowano, że film nie może trafić do kin. Jak stwierdzili cenzorzy, „budzą obiekcje sceny wskazujące na niechętny, a nawet wrogi stosunek niektórych bohaterów filmu do skrywającego się w małym miasteczku Żyda, co wyraża się również w chęci zadenuncjowania go przed policją. W filmie tym podważona jest również bezinteresowność w niesieniu pomocy Żydom. Między innymi pokazano poszukiwanie złota i kosztowności w pomieszczeniu, w którym ukrywał się Żyd”. 

Kadr z filmu 'Długa noc' Janusza Nasfetera z 1967 r., który przeleżał na półce 22 lata. Józef Duriasz grał młodego komunistę ukrywającego ŻydaKadr z filmu ‘Długa noc’ Janusza Nasfetera z 1967 r., który przeleżał na półce 22 lata. Józef Duriasz grał młodego komunistę ukrywającego Żyda  FOT. EAST NEWS/POLFILM

Filmu nie uratowało nawet to, że pozytywnym bohaterem jest młody komunistyczny konspirator, który ukrywa Żyda w swoim mieszkaniu, a na końcu ratuje go, prowadząc do partyzanckiego oddziału w lesie. Obraz Nasfetera można też odczytać jako oskarżenie małomiasteczkowej katolickiej społeczności. Jest w nim kilka – raczej nieprzypadkowych – scen rozgrywających się w kościele, ksiądz pokazany jest w niekorzystnym świetle. Kobieta domagająca się wyrzucenia Żyda z domu, a potem szukająca kosztowności, nieustannie się modli. Mimo wpisywania się w propagandowe wzorce lat 60. – walka z Kościołem, kult komunistycznej partyzantki – film nie miał szans u cenzorów, którzy stanęli w obronie wizerunku lokalnej wspólnoty, nawet bardzo odległej od pożądanych ideologicznych wzorców. „Długa noc” okazała się jednym z najdłużej czekających na wyzwolenie „półkowników” w całej historii Polski Ludowej. Weszła na ekrany dopiero jesienią 1989 r.

Polityka historyczna. Zamazany obraz

Cenzura realizowała wytyczne ukształtowane w apogeum antyżydowskiej kampanii w latach 1967-68 jeszcze długo po jej zakończeniu. W wydanej w 1970 r. książce Władysława Bartoszewskiego o terrorze niemieckim w Warszawie wykreślono z tytułu jednego z rozdziałów rozróżnienie na „obozy koncentracyjne” i „ośrodki zagłady”, a z tekstu również samo słowo „Treblinka”. Zamiast tego wprowadzono zbiorcze określenie „obozy hitlerowskie”. Było to pokłosiem wcześniejszego ataku na „Wielką encyklopedię powszechną”, której redaktorów oskarżono o pomniejszanie martyrologii polskiej i wyolbrzymianie żydowskiej poprzez stosowanie tego właśnie rozróżnienia i podawanie informacji, że w obozach zagłady ginęli niemal wyłącznie Żydzi. Paradoksalnie skreślenia cenzury ostały się w nowym wydaniu „Warszawskiego pierścienia śmierci” z 2008 r. Najwyraźniej autor nie pamiętał już dobrze ingerencji GUKPPiW i nie zachował oryginalnego maszynopisu.

Władysław Bartoszewski, więzień nr 4427, Auschwitz 1940

Władysław Bartoszewski, więzień nr 4427, Auschwitz 1940  Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.pl

Polityczno-ideologicznej kurateli podlegały stosunki polsko-żydowskie nie tylko z czasów II wojny światowej. Usuwano wzmianki o antysemityzmie w okresie międzywojennym, co było wyjątkiem na tle mozolnego konstruowania czarnego obrazu II Rzeczypospolitej. Z publikacji zatytułowanej „W 50. rocznicę odzyskania niepodległości”, przygotowanej w 1970 r. przez wydawnictwo Iskry, usunięto następujący ustęp: „Dobrze, że przed wojną byliśmy dumni z tego, że odzyskaliśmy własne państwo, że Polska to nasz dom, wolę jej obrony wykazaliśmy we wrześniu 1939 roku. Jeśli jednak przed tą wojną studenci uczestniczyli w różnego rodzaju bojówkach, jeśli dochodziło do bicia Żydów i Ukraińców, to chyba nie mieliśmy do czynienia z objawami patriotyzmu, lecz nacjonalizmu, a nawet szowinizmu”.

Obrona narodowego wizerunku sięgała nawet XIX wieku i obejmowała paradoksalnie carat. W 1969 r. nie dopuszczono do druku książki Artura Eisenbacha „Kwestia równouprawnienia Żydów w Królestwie Polskim”. „Publikacja stanowić może – dowodzili cenzorzy – »dobrze« udokumentowaną tezę, jakoby antysemityzm był »wynalazkiem« Polaków i Rosjan”. Ukazała się ona na fali krótkotrwałej i ograniczonej gierkowskiej odwilży w 1972 r.

Lata 60., a zwłaszcza czas antysemickiej kampanii z lat 1967-68, miały formacyjny charakter z punktu widzenia kształtowania się dominującej optyki relacji polsko-żydowskich. To wtedy w błyskawicznym tempie „zwiększała się” liczba Żydów uratowanych przez Polaków, przekraczając 100 tys. (co nie miało żadnego związku z faktami), jak i oczywiście liczba udzielających pomocy. Doszło wówczas do ukształtowania oficjalnego kanonu mówienia o stosunku Polaków do Żydów w czasie wojny. Nie było w nim miejsca na wrogość, nie dopuszczano żadnych wzmianek o zabijaniu Żydów czy wydawaniu ich w ręce Niemców, nie mówiąc o czynnym włączaniu się w zbrodnicze akcje okupantów. Był on zdominowany przez obraz masowej pomocy świadczonej przez rzeszę (nawet setki tysięcy) rodaków. Taki obraz relacji polsko-żydowskich okazał się bardzo trwały, rozciągał się na kolejne dekady PRL i dłużej, do czasów, gdy cenzury już nie było.

PRL i Holocaust. Trudny temat

Tematyka relacji polsko-żydowskich w czasie okupacji była podejmowana od końca lat 70. w drugim obiegu wydawniczym, ale – jak ustalili Martyna Grądzka-Rejak i Jan Olaszek – z reguły nie eksplorowano tam tematów najbardziej drażliwych. Znamienne, że gdy w latach 80. doszło do ponownego wybuchu dyskusji na temat postaw Polaków wobec Żydów w czasie okupacji, to też utrzymana była ona w stosunkowo bezpiecznych granicach, bez poruszania spraw najbardziej drastycznych. Z jednej strony film Claude’a Lanzmanna „Shoah” wywołał wiele głosów protestu, i to nie tylko ze strony władz PRL. Zarzucano autorowi eksponowanie wypowiedzi prostych, niewykształconych Polaków, którzy nie przejawiali wobec losu Żydów współczucia, a niekiedy satysfakcję z powodu tego, co ich spotkało. Z drugiej strony artykuł Jana Błońskiego z „Tygodnika Powszechnego” „Biedni Polacy patrzą na getto” skierował debatę przede wszystkim w stronę pytań o to, czy polska pomoc była wystarczająca, jak moralnie oceniać bierność i obojętność.

Obraz stosunków polsko-żydowskich z okresu okupacji ukształtowany w latach 60. zburzyły dopiero książki Jana Tomasza Grossa, a następnie prace badaczy z Centrum Badań nad Zagładą Żydów, zwłaszcza te koncentrujące się na polskiej wsi i prowincji. Szok i reakcje odrzucenia, które publikacje te spowodowały, byłyby znacznie mniejsze, gdyby nie wcześniejsza mozolna praca preparowania obrazu relacji polsko-żydowskich w czasie wojny. Niemal wszystko, co najważniejsze, było już przecież kiedyś wypowiedziane, oczywiście w formie rozproszonej, często tylko pamiętnikarskiej czy literackiej. Nie ma chyba bardziej wstrząsającego świadectwa niż wspomniane zapiski Zygmunta Klukowskiego, lekarza ze Szczebrzeszyna. Zostało to wszystko jednak usunięte z przekazu publicznego, a następnie zapomniane i wyparte z pamięci zbiorowej. Skutki tego trwają do dzisiaj.


Autor jest historykiem, profesorem w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Pełna wersja tekstu w „Przeglądzie Historycznym” nr 3/2021


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com