Archive | 2022/11/19

Miało nie być żadnego ślubu, były dwa wesela i pogrzeb. Tuszyńska i Dasko: historia miłości

Agata Tuszyńska i Henryk Dasko (fot. archiwum prywatne)


Miało nie być żadnego ślubu, były dwa wesela i pogrzeb. Tuszyńska i Dasko: historia miłości

Magdalena Karst-Adamczyk


Państwo młodzi nie płakali. Płakali goście. Płakali nad ich nieszczęściem, nad ich szczęściem, nad ich miłością.


I. 

Agata Tuszyńska i Henryk Dasko mieli dwa śluby. Oba w 2005 roku w Toronto. Pierwszy – cywilny, przed konsulem, po polsku. Drugi – żydowski, przed rabinem, po hebrajsku.

Pierwszą przysięgę małżeńską składali w kaplicy międzywyznaniowej na parterze szpitala neurochirurgicznego w Toronto. Na szpitalnym korytarzu 17 pięter wyżej zorganizowali przyjęcie weselne. Gdy pan młody spał, a goście smakowali wątróbkę po żydowsku, na sali obok młoda dziewczyna umierała na raka płuc.

Drugą przysięgę złożyli w synagodze Holy Blossom położonej w żydowskiej dzielnicy miasta. Bawili się potem w ogrodzie swojego wiktoriańskiego domu. Było wielu przyjaciół. Były wino i tańce. Nikt nie myślał o śmierci.

A miało nie być żadnego ślubu.

II.

Poznali się 14 lat wcześniej w Nowym Jorku. Za namową wspólnej przyjaciółki Henryk zaprosił Agatę na kolację. Podobno miała nieopisany apetyt, a kolacja była kosztowna.

Rozmawiali o literaturze (jej Isaacu Singerze, jego Marku Hłasce, ich wspólnym Philipie Rocie), o Polsce (Mazurach, Warszawie i Osieckiej), o żydowskiej tożsamości każdego z nich. On opowiadał o wygnaniu z Polski na fali Marca ’68. Mówił: „Odebrano mi prawo do ojczyzny”. Ona opowiadała, jak w wieku 19 lat dowiedziała się, że jest Żydówką, jak przez lata wypierała ten fakt, nie wiedząc, co ma z nim zrobić. Mówiła i nie wierzyła w to, co słyszy: w tamtym czasie nie był to temat, który chętnie poruszała w rozmowach, szczególnie z obcymi.

On zadawał wiele pytań i egzekwował odpowiedzi. Taki był – konkretny, niecierpliwy, kontrolujący.

Agata Tuszyńska i Henryk Dasko, 2004 r.AGATA TUSZYŃSKA I HENRYK DASKO, 2004 R. FOT. ARCHIWUM PRYWATNE

Od tej kolacji wysyłał jej purpurowe róże (zawsze przez tego samego posłańca). Pisał pocztówki. Dzwonił każdego dnia. To on pierwszy zdecydował, że będą razem. A ona się temu poddała.

Była dziewczynką w tym związku. Lubiła tę rolę, czuła się w niej bezpieczna. Wiedziała, że przy Henryku nic złego nie ma prawa jej spotkać. I dlatego poddawała się jego pomysłom. Gdy decydował, że kupią jej ciepłą kurtkę w Bloomingdale’s (i specjalnie w tym celu przylatywał z Toronto do Nowego Jorku). Gdy oznajmiał, że weekend spędzą w Monte Carlo. Gdy mówił, że polecą na wakacje na francuską Riwierę lub do Meksyku. Zawsze mówiła „tak”.

Tylko na pytanie o małżeństwo odpowiadała „nie”. Bo: „Jeszcze nie teraz”, „Całe życie przed nami”, „Muszę dokończyć książkę”, „Muszę zacząć pisać nową książkę”.

Przez 14 lat byli razem, ale mieszkali na dwóch kontynentach. Agata lubiła życie w podróży, na walizkach. Lubiła ich rozstania i powroty. Lubiła swoje warszawskie mieszkanie. Lubiła (wolała) pracować w samotności. Lubiła ten moment w zawieszeniu nad oceanem, pomiędzy jednym a drugim domem. Bała się, że ślub mógłby jej to odebrać. Uważała, że ślub to zobowiązanie. Zobowiązanie do życia przy mężu, w ich przypadku – w Kanadzie. Wolała go kochać jako nieżona.

Myśl o ślubie odkładała na potem.

III.

W którym momencie zmieniła zdanie?

Na pewno nie było to w środę, 23 marca 2005. O poranku w swoim warszawskim mieszkaniu odczytała wiadomość od niego: „Jestem w szpitalu. Podejrzewają guza mózgu. Nie przyjeżdżaj. Będę informował”.

Miała w głowie gonitwę myśli. Przysięga małżeńska nie była jedną z nich.

O ślubie nie myślała też 27 marca, jedząc pisankę na lotnisku we Frankfurcie. Była Niedziela Wielkanocna. Gdyby nie awaria na lotnisku w Warszawie, nie spóźniłaby się dziewięć minut na samolot i byłaby już z Henrykiem w Toronto.

Wtedy myślała o pechu.

Kiedy wreszcie dotarła na miejsce, ukochany, po raz ostatni w roli opiekuna, czekał na nią na lotnisku. Za chwilę ich role miały się odwrócić. Z mężczyzny opoki Henryk miał stać się pacjentem.

Pragnienie, by zostać jego żoną, pojawiło się wtedy, gdy ciężar odpowiedzialności za ich związek przechylił się na jej stronę.

Może stało się to 15 kwietnia, gdy neurochirurdzy próbowali usunąć z głowy Henryka złośliwy guz? Rozcięli wtedy głowę i zobaczyli gwiazdę, której ramiona wczepiły się w miękką tkankę mózgu. Operacja trwała sześć godzin. Może wtedy, czekając, gdy godziny się dłużyły, pomyślała: „Będziemy mężem i żoną”.

Może myślami o ślubie próbowała zagłuszyć myśli o jego cierpieniu, kiedy w podziemiach szpitala neurochirurgicznego w Toronto guza naświetlano kobaltem? Henrykowi zakładano na głowę kask, a jego samego przywiązywano, by mieć pewność, że promienie precyzyjnie uderzą w wyznaczone miejsce. Męski, postawny i władczy Henryk w jednej chwili wydał jej się słaby i bezbronny. Może właśnie wtedy pojawił się żal z powodu ślubu, którego nie mieli, oraz małżeństwa, którym się nie stali. Może wtedy pomyślała, że niepotrzebnie przez tyle lat broniła się przed tym. Że skoro dla niego było to ważne, trzeba było się zgodzić. A skoro nie zrobiła tego wcześniej, powinna (chce!) zrobić to teraz.

Agata Tuszyńska nie pamięta jednego konkretnego wydarzenia, nie przypomina sobie chwili olśnienia. Mógł być to każdy moment ich nowego życia.

W książce „Ćwiczenia z utraty” napisała, że oba śluby spowodowała jej przyjaciółka Ewa. „Chcesz tego, wiem, że chcesz, pojutrze wyjeżdżam, więc jutro. Sprowadziła polskiego konsula do szpitala. Płakaliśmy we troje przy łóżku H. Nic nie przygotowane. Nie mam sukienki. To bez znaczenia”.

IV.

Maj 2005 był dla nich trudny. Na granicy przytomności. Na granicy życia. Ślub zorganizowali 1 czerwca, w szpitalu, w pośpiechu. Tak jakby bali się, że nie zdążą.

Przyjaciele wzięli na siebie ciężar przygotowania uroczystości. Panna młoda nie była w stanie o niczym decydować. Jedyne, co zrobiła sama dla siebie – a nie zrobiła dla siebie nic w ciągu minionych dwóch miesięcy – to pomalowanie paznokci jaskrawą czerwienią. Do ślubu przebrała się w szpitalnej toalecie. W tym czasie panu młodemu zaaplikowano podwójny zastrzyk ze sterydów. By się obudził i by nie zasnął.

„Pcham wózek – napisała Tuszyńska. – W prawej ręce ślubny bukiet (różowe anemony i białe tulipany). Po lewą stale sięga H., jakby sprawdzał, czy nie jest sam. Ktoś mi pomaga, ktoś przytrzymuje drzwi. Ciasno, zewsząd ku nam wyciągnięte dłonie, powoli poruszamy się do przodu”.

Państwo młodzi nie myśleli o rzeczach wielkich, bo musieli skoncentrować się na małych. Proste, mechaniczne czynności w tamtych okolicznościach wydawały się karkołomne. Na każdej mogli się potknąć. Czy Henryk będzie w stanie wypowiedzieć słowa przysięgi? (Zaczyna powoli, robi pauzę, zbiera siły na ciąg dalszy. Agata chce mu pomóc, ale jak? To nie jej kolej. Wszyscy wstrzymują oddech. Wypuszczają powietrze, gdy znów słyszą jego głos). Potem podpisanie aktu ślubu, kolejna pauza. Znów powietrze uwięzione w przeponie. Czy Henryk utrzyma pióro? (Tak, udało się. Wydech. Ulga).

Agata: „Byliśmy po dziecinnemu dumni z siebie. Że jednak, że mimo wszystko, że przecież, że tak”.

Państwo młodzi nie płakali. Płakali goście. Płakali nad ich nieszczęściem, nad ich szczęściem, nad ich miłością.

Człowiek choruje wbrew logice – już prawie jest po drugiej stronie i nagle wraca do świata żywych. 1 czerwca zdawało się, że dla Henryka nie ma już szans i że choroba w każdej chwili może go pokonać. 24 lipca tańczył na swoim weselu. Wyrok został odroczony.

Drugi ślub oboje przeżyli bardzo świadomie. Przed drugim ślubem był czas na przygotowania. Dekorowanie domu i ogrodu. Zamówienie klezmerskiej orkiestry. Pożyczenie sukni ślubnej – białej, do ziemi, dopasowanej w talii, z odkrytymi ramionami. Przygotowanie niebieskiej podwiązki i pożyczenie sznura pereł.

Dwoje świeckich ludzi, niewierzących, niepotrafiących się modlić, zapragnęło tradycyjnego żydowskiego ślubu. Pod chupą, czyli baldachimem, symbolizującym dom, jaki mają stworzyć (choć wiedzieli, że nie mają na to czasu). Z ketubą, czyli dokumentem ślubnym, który zobowiązuje mężczyznę do opieki nad żoną (choć wiedzieli, że w ich sytuacji to ona będzie opiekować się mężem). Z okrzykiem „mazzal tow”, co po hebrajsku znaczy „dobra gwiazda” (choć wiedzieli, że na ich niebie gwiazdy już zgasły).

O takim ślubie marzyli. Taki mieli. Agata nie czuła ironii. Znów rozpierała ją duma, że im się udało. Żydowski ślub był dla nich czymś więcej niż ślubem. Był też powrotem do żydowskiego dziedzictwa, do korzeni ich rodzin. Był powrotem do domu, do Polski, za którą tęsknili bardziej niż kiedykolwiek.

Był spóźnioną celebracją ich miłości. Próbą zaprzeczenia śmierci. Włączeniem w krąg tej miłości przyjaciół. Wspierających, oddanych, trwających przy nich kosztem własnego spokoju i własnych spraw. „Połączyliśmy się nie tylko ze sobą, ale także z nimi” – mówi Agata.

Do ślubu Henryk poszedł na własnych nogach. Potem wypili toast czerwonym winem i zgodnie z tradycją stłukli kieliszki. Na weselu tańczyli. „Zobaczcie, patrzcie, tańczę! Umierałem, a teraz tańczę” – triumfował Henryk.

V.

Odkąd Henryk zachorował, Agata każdego dnia składała deklarację swojego oddania. Myjąc, ubierając, przekręcając z jednego boku na drugi, poprawiając poduszkę, nalewając zupę. Znosząc humory, wyzwiska i napady agresji. Banalne czynności stały się największym wyznaniem miłości, na jakie kiedykolwiek się zdobyła. Ona, która lubiła zmiany, ćwiczyła powtarzalność i rutynę. Ona, która tak umiejętnie ubiera myśli w formę, każdego dnia wyznawała mu miłość, nie używając słów. Ale słowa były jej potrzebne. Potrzebowała też formy, by wyrazić swoje uczucia do niego. Tą formą mógł być tylko ślub. A jeszcze lepiej – dwa śluby. Dwie małżeńskie przysięgi złożone w dwóch językach. A pod powierzchnią słów przysięgi małżeńskiej jej własna deklaracja: Zaopiekuję się tobą. Nie opuszczę cię. To jest nasze życie. To jest także moja choroba.

Agata: “Małżeństwo polega na budowaniu i wspólnym doświadczaniu życia. Polega na tym, że dwoje ludzi ma wspólne sprawy i wspólny cel, jakim jest wspólna przyszłość”.

Małżeństwo Agaty i Henryka było tego zaprzeczeniem.

„Wyszłaś za niego za mąż dla przeszłości, a nie dla przyszłości” – usłyszała od swojej przyjaciółki Any. Trudno było nie przyznać jej racji.

Wyszła za Henryka dla 14 przeżytych wspólnie lat, wspaniałych, emocjonujących, wypełnionych podróżami. Dla życia bez trosk, bez dramatów i bez nieszczęść. Dla życia, które mieli, które stracili i którego nie mogli już odzyskać.

VI.

Kiedy Agata Tuszyńska po raz pierwszy poczuła się żoną? Nie stało się to podczas pierwszego cywilnego ślubu w szpitalu ani chwilę po nim. Nie stało się to także po przysiędze złożonej w synagodze.

Żoną poczuła się wcześniej. Wtedy, gdy spadł na nią ciężar organizowania ich wspólnego życia. Bo organizowanie życia w chorobie Henryka było ponad siły dziewczynki.

Trzeba było uczestniczyć w trudnych rozmowach z lekarzami, oswoić egzotyczną nazwę guza – glioblastoma mutliforme, przyjąć całą wiedzę związaną z chorobą. Trzeba było zorganizować chodzik, materac przeciwodleżynowy, opiekę pielęgniarską. Trzeba było w środku nocy kupić lody cytrynowe. Trzeba było 20 razy w ciągu godziny zejść po schodach z drugiego piętra na parter, a potem wejść z parteru na drugie piętro i przynieść: kanapkę z szynką, herbatę, pierniczki alpejskie, kanapkę z serem, sok. Trzeba było zawieźć na operację. Trzeba było czekać w trakcie operacji. Trzeba było nie spać w nocy.

Żadna dziewczynka nie podołałaby temu.

Agata: „Może żona to ktoś, na kogo można liczyć w każdej sytuacji? Może to osoba dobra nie tylko na wyjazd do Monte Carlo, na francuską Riwierę czy do Meksyku, ale też osoba, która jest oparciem w wielkiej tragedii? Może to kobieta, która nie zastanawia się, czy ma siły, by coś zrobić, ale która znajduje siły i robi”.

Agata Tuszyńska, żona, zrobiła dla swojego męża, Henryka, to wszystko. I dużo więcej.

Pierwszą rocznicę żydowskiego ślubu obchodzili w Warszawie. To było pożegnanie Henryka z polską ziemią i polskimi przyjaciółmi. Oboje byli już bardzo zmęczeni. Spodziewali się, że więcej rocznic nie będzie.

Agata Tuszyńska mówi, że każdy ślub ma w sobie coś z zaklęcia. Dwoje ludzi wie, że może zdarzyć się wszystko – można się odkochać, można zakochać się w kimś innym, można się nawet znienawidzić – a jednak zakochani ludzie decydują się na złożenie deklaracji przy świadkach, ufając, że to, co złe, to, co mogłoby zagrozić ich miłości, nigdy się nie zdarzy. Kiedy oni składali przysięgę małżeńską, wiedzieli, że choroba jest śmiertelna. Nie wierzyli w cud. Chcieli tylko trochę czasu. Według prognoz lekarzy, według statystyk i zdrowego rozsądku tego czasu nie mieli. Miłość, obecność i troska Agaty przedłużyły życie Henryka o kilka miesięcy. Lekarze byli zdumieni. Rocznica ślubu była ich zwycięstwem.

Ale są zwycięstwa, które nie przynoszą satysfakcji.

Agata Tuszyńska i Henryk Dasko byli małżeństwem przez rok, trzy miesiące i piętnaście dni (licząc od ślubu cywilnego w szpitalu).

16 września 2006 roku o godzinie 16.32 Agata Tuszyńska została wdową.

Czy byłaby mniej wdową, gdyby nie została żoną?


Tekst powstał na podstawie rozmowy z Agatą Tuszyńską oraz książki „Ćwiczenia z utraty” jej autorstwa. Niedawno ukazało się wznowienie książki, uzupełnione o obszerny epilog napisany po 15 latach.

Agata Tuszyńska, Ćwiczenia z utraty, wyd. MarginesyAGATA TUSZYŃSKA, ĆWICZENIA Z UTRATY, WYD. MARGINESY FOT. MAT PRAS.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


It’s Time to Show Up

It’s Time to Show Up

DAVID SAX


TABLET MAGAZINE; ORIGINAL IMAGES: FLICKR CREATIVE COMMONS

In early October, I had the pleasure of attending my godson David’s bar mitzvah. It took place in a relatively new Reconstructionist synagogue, three days after Yom Kippur, and all said, it was a lovely service. The rabbi, a woman originally from Ukraine, was a warm, welcoming leader who invited David’s father’s Mexican family (who are not Jewish) up to the bimah to actually see the Torah up close, and explained patiently how it was handwritten, what its structure meant, and why it was so special for David to read from it today. The singing, performed by a younger volunteer on guitar and his older cantor mentor, got feet tapping and mouths enthusiastically singing the Mi Chamocha from behind their mandatory masks.

One part of the service stuck out at me, though. Next to the rabbi, there was a giant TV facing the congregation. And on it, throughout the entire thing, were the faces of the dozen or so remote parishioners, watching and davening from the comfort of their own homes. A few times during the service the rabbi asked us to wave to them, or stopped to see if they had a name for Kaddish, and they were told to sing along, clap, and feel as though they were there. The week before, at my own shul’s Rosh Hashanah services, the rabbi had done the same, calling out a special greeting to “those watching from home” as she looked into the cameras like a game-show host, and asked those of us there, in the hard wooden pews, to send them our love.

“How much longer are we going to do this?” I thought to myself, with more spite than I care to admit. “When are these people going to just show up?”

Judaism requires presence. In fact, it commands it. That’s the point of a minyan, a Seder, a Birthright trip, a shiva, summer camp, and everything else we hold dear as Jews. But for two-and-a-half years we allowed people to detach their physical selves from being Jewish. We did it first out of necessity, and a sacrificial sense of mutual safety. In those years, I attended online baby namings, weddings, bat mitzvahs, shivas, and services for every conceivable holiday. I arrayed two laptops at strategic angles by the Seder table, so each side of the family had an equal view. I participated in online Jewish food conferences, streamed Israeli movies from film festivals, and sat at home, alone, watching other Jewish cultural events. I helped my kids attend virtual weekly Jewish school for a few weeks, until it proved too much. I did what I had to do, but the crisis is now over, and here we are, still offering the remote option.

But enough is enough. For those of us who can, it is time to show up.

Why? Because who are we, the Jewish people, if we stop showing up? Are we a race? A set of loosely linked DNA molecules who consume a dairy product shmeared on a gluten product, neither of which we can digest properly? Being Jewish is being there, wherever it is you feel Jewish. To actually go and experience, be with other Jews, face to face, shvitzing in the same JCC steam room together, in a way you can’t just digitize, dial up, or stream through a headset you strap onto your face.

Show up to shul. Trust me, I know you don’t want to go. I don’t want to go. It’s far. The seats are uncomfortable. The service is long. The sermon could be cut in half. But there is also nowhere like it. In that space, you are fully immersed in the sounds and rhythms of the core Jewish tradition. And here’s the thing: It doesn’t matter if you believe in God, know the prayers, or even speak Hebrew. You can read along with fervent devotion, or you can zone out and daydream, and even still, the liturgy will pass through you and leave an impression. There’s a reason why we cannot do this alone. Why we must gather at least nine other Jews to pray. Anyone can read the Torah at home, or say Aleinu in their apartment. But no one stands up and sits down at home. No one sings—I mean really belts out—Avinu Malkeinu in their bedroom, because singing alone (shower excepted) is an empty gesture. The point is gathering together and going through it all as a group, even if you find it boring, or get lost, or nod off partway through.

Show up for each other. To the shiva. And the bris. And the sukkah party of that neighbor you aren’t close with. The entire point is your body being in that space with other bodies. A gathering of the tribe. Break the bread. Take too much lox. Pocket a slice or two of babka. Eat so many latkes you feel genuinely sick. But be sure to console and kibitz, to pull people into corners and gossip, to hold hands and hug, and encourage kids to boo Haman and light the Friday candles. Every year, we used to throw a wild Hanukkah party at our house for all the neighborhood Jewish families we knew. It was a madhouse of kids, grease, booze, and noise, but it built friendships, and relationships, and established the foothold of a local community where before there was none. Community can only be built when we are together in the same homes, making a glorious mess, talking too loud, and being Jewish together. You can’t do that online. Not even close.

Judaism requires presence. In fact, it commands it.

Show up to Israel. Get on a plane and go. Sweat in the dry heat of Jerusalem and the humid noise of Tel Aviv. Hit Masada at dawn. Feel your eczema burn in the Dead Sea. Argue with taxi drivers. Lust after the bronzed soldiers on the beach. Eat all the shawarma. Because if you don’t go, you don’t get to experience how, in the words of Rich Cohen, Israel is real. Not some mythic place in a distant story, or a tidy symbol for flag waving and nationalism, or a political topic you can master if you just read enough articles. No. Israel is a real flesh and blood country, with a geography, beauty, absurdity, and dynamism that’s rife with contradictions, and impossible to simplify. It is a Jewish state, but when you go, you realize that those Jews are wildly different, and there are many other humans (Muslims, Christians, Arabs, Druze) who live there, too, in harmony, conflict, and everything in between. But if you don’t show up, you won’t actually see that with your eyes, and gain an understanding of Israel beyond the coloring book you were given in Hebrew school.

Show up at the deli. Stand at the doorway and try to get the host’s attention. Kvetch about the wait, while the smell of rendered chicken fat and steaming pastrami fills your lungs and blankets your hair in a fine mist. Have a seat in a cracked vinyl booth with your oldest friend. Shout over to your old Hebrew school classmate at the table behind you. Joke. Order. Kibitz with the waiter. Kvetch about the corned beef being too dry (or too fatty). Eat. Fart. Sure, you could have the sandwich and soup, coleslaw and knish delivered to your house, with five taps of your GrubHub app … but if you do, you’ll miss out on everything that happens around the food, which is what makes the deli (or the bagel shop, bakery, falafel joint, or even kosher sushi restaurant) one of those great Jewish cultural spaces open to everyone. Just go. Stand on the sidewalk outside Russ & Daughters for three hours before Yom Kippur to pick up your fish. Bump into old friends. Meet your neighbors. Participate in the magic that only happens when a gaggle of Jews get together, regardless of their background or history or devotedness to the commandments, when they drop their guard and act as Jewishly as they can in the flesh. Send back the soup. I fucking dare you.

There are those, of course, who still desire a more digital Jewish future. More remote Judaism. More dial-in Jewish events. More virtual Jewish life cycle options from the comfort of home. For those who are old and frail, or disabled, or live far from other communities, this is a mitzvah of technology. Let those people stream. But they are the minority. I know many more people who are anxious about returning to Jewish life in person, or have grown comfortable distancing themselves with technology, or find it an easy way to opt out. I was shocked that my own parents opted to attend virtual services this year. They love shul! But the temptation is there, and I fear that if we follow it to its logical conclusion, we will be lost. Somewhere in the twisted mind of Mark Zuckerberg, this is the goal, as he plans splashy metaverse bat mitzvahs for his daughters, with avatar hype-team dancers, an NFT sundae bar, and all other manner of extravagant pixelated party trappings that’ll make the rest of those virtual families reel with real world jealousy!

Let’s not make digital the default.

In her Rosh Hashanah sermon this year, my own rabbi, Elyse Goldstein, spoke about our need to come back together. “For the past two and a half years, our should-be-evolving Jewish identity,” she said, “has been ‘on hold,’ in a kind of deep freeze that is just beginning to thaw.” Most of us are automatically Jews by birthright, she said, but what is it that makes us “Jew-ish”? It is the things we do together. The rituals, both religious and secular, which bond us in a shared experience, that translates into a community, which forms a history, that we continue building each day as Jews.

But only if we show up.


David Sax’s latest book is The Future Is Analog: How to Create a More Human World, out this month.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Morfologia zbrodni | rozmowa w rocznicę akcji Erntefest

Morfologia zbrodni | rozmowa w rocznicę akcji Erntefest


Żydowski Instytut Historyczny


 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com