Archive | 2022/11/22

Profesor Bender, dr Ryba i ksiądz Guz nie wzięli się znikąd. KUL od początku był ostoją endeków i antysemitów

Minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek podczas inauguracji roku akademickiego 2022/2023 na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, 16.10.2022 r. (Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl)


Profesor Bender, dr Ryba i ksiądz Guz nie wzięli się znikąd. KUL od początku był ostoją endeków i antysemitów


Lubelski ksiądz o KUL: – Kiedyś był to uniwersytet. Później tylko katolicki. A teraz zaledwie lubelski.


W połowie lutego 2021 r. zmarł  w Szczecinie ks. Andrzej Dymer, seksualny drapieżnik i pedofil. Jego winy Kościół znał od ćwierć wieku, lecz był chroniony przed odpowiedzialnością m.in. przez abp. Andrzeja Dzięgę, od 2009 r. szefa metropolii szczecińsko-kamieńskiej. Dymer był ceniony, bo umiał zdobywać pieniądze.

Dzięga, z wykształcenia prawnik, to profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, był nawet dziekanem wydziału prawa. W 2002 r. Jan Paweł II mianował go biskupem sandomierskim. Tam również odkryto przestępstwa pedofilskie, wobec których Dzięga nie wszczął postępowania, a jedynie przeniósł oskarżonego księdza na drugi koniec diecezji, gdzie był proboszczem i uczył religii w szkole podstawowej. W śledztwie zaginął kluczowy dowód – nagranie. Sprawdzano, czy za zaginięcie, ukrycie lub zniszczenie nagrania odpowiada arcybiskup. Nie udało się tego wyjaśnić.

Żeby było zabawniej, tenże Dzięga przewodniczył radzie prawnej, która przygotowywała wytyczne Episkopatu, jak postępować w przypadkach wykorzystywania małoletnich przez duchownych. Pierwsze instrukcje uchwalono w 2009 r., lecz ich nie opublikowano. Zaważyło zdanie arcybiskupa, który uznał to za zbyteczne.

Abp Andrzej Dzięga
Abp Andrzej Dzięga  Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl

Dzięga był również kanclerzem kurii polowej, ma stopień pułkownika. Kurii szefował wówczas abp Sławoj Leszek Głódź, generał, a wtedy także metropolita gdański. Został ukarany przez Watykan za krycie pedofilów, obłożony zakazem mieszkania w swojej byłej diecezji.

Zbigniew Nosowski, naczelny miesięcznika „Więź”, socjolog i teolog oraz działacz katolicki, pisał: „W kwietniu br. [2022] metropolita szczecińsko-kamieński odebrał na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Nagrodę im. Stefana Kardynała Wyszyńskiego Prymasa Tysiąclecia. Nagrodę przyznało abp. Dziędze Stowarzyszenie Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa KUL, którego prezesem jest ks. prof. Mirosław Sitarz, prawnik kanonista, prorektor KUL, a także obrońca oskarżonego o wykorzystywanie małoletnich szczecińskiego duchownego ks. Andrzeja Dymera w karnym procesie kanonicznym”. Dodatkowo Sitarz jest pełnomocnikiem Dzięgi w sprawie o ukrywanie przestępstw seksualnych toczącej się w diecezji pelplińskiej, w metropolii gdańskiej.

 – Dzięga zna Sitarza jeszcze z czasów lubelskiej uczelni – mówi ksiądz posługujący wiele lat w Lublinie. –  Mógł wpływać na dochodzenie pelplińskie, bo zna się z Głódziem jeszcze z wojska. Obu obwiniono o krycie pedofilów, więc mają inne wspólne doświadczenie. Tak działa mafia.

– Powie to ksiądz pod nazwiskiem?

– Nie.

– Dlaczego?

– Dzięga to filar Episkopatu, KUL jest pod szczególną protekcją Kościoła i władzy, ministra Czarnka. Znają się jak w rodzie Corleone.

– To wpływowa oraz majętna sitwa – dopowiada absolwent KUL, profesor. – Tak wygląda polski Kościół pchający się do polityki i narodowo-katolicka władza, więc KUL jest taki sam. Nie zbuduje sobie naukowej pozycji i przyszłości, ale na pozór ma się świetnie, rząd daje pieniądze, np. na wydział medyczny. Może będą nauczać, że in vitro jest złe, a kalendarzyk małżeński dobry.

Gen uległości wobec władzy

Lubelski uniwersytet powstał przed wojną jako uczelnia prywatna. Utrzymywał się z prywatnych i państwowych funduszy. Był pierwszym działającym uniwersytetem na terenach wyzwolonych spod niemieckiej okupacji. Pracowali tam profesorowie z kresowych uczelni Jana Kazimierza i Stefana Batorego.

Ale – czytam w Wikipedii – „w 1949 roku zabroniono przyjmowania nowych studentów na niektóre świeckie kierunki, pozbawiono funkcji rektora ks. Słomkowskiego – za to, że nie chciał zalegalizować na uczelni komórki młodzieżowej organizacji komunistycznej. Uniwersytet był stale inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa, utrudniano życie studentom i wykładowcom, cenzurowano publikacje uczelni. Dopiero lata 90. przyniosły poprawę sytuacji”.

To wielce nieprawdziwie. KUL wcale nie podlegał szczególnym represjom, a jeśli poszczególni studenci i wykładowcy uczestniczyli w opozycji, to poza uczelnią.

– KUL od zawsze nosi w sobie gen uległości wobec władzy – mówi Wojciech Samoliński, absolwent uczelni i kiedyś jej pracownik, w PRL opozycjonista. – Ale wtedy miał jakąś kindersztubę. Nie wyobrażam sobie, żeby za rektora Mieczysława Krąpca funkcjonował tak jak dzisiaj.

Dominikanin został rektorem w 1970 r. Postanowił, że zabezpieczy byt uczelni. Dlatego – nie był wśród rektorów wyjątkiem – współpracował z władzą i SB.

– Poprzednik poradził mu: „Mieciu, jak masz się puszczać, to z hrabianką, a nie z pokojówką” – mówił mi Tomasz Dostatni, współbrat z zakonu dominikanów. – Krąpiec gadał z wysokimi funkcjonariuszami SB i PZPR, nie zajmował się lubelską drobnicą. Powiedział mi, że na uniwersytetach są dwie drogi kariery, obie przez dupę. Pierwsza: siedzisz na dupie, studiujesz, czytasz, piszesz i może ktoś cię dojrzy. Druga: dajesz dupy i na pewno cię zobaczą. To nie dotyczyło tylko KUL, ale na tej uczelni zaciążyło szczególnie.

Lublin, czerwiec 1994 rok. Prof. Stanisław Wielgus, biskup lubelski Bolesław Pylak i były rektor KUL prof. Mieczysław Krąpiec podczas uroczystości 75 lecia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.
Lublin, czerwiec 1994 rok. Prof. Stanisław Wielgus, biskup lubelski Bolesław Pylak i były rektor KUL prof. Mieczysław Krąpiec podczas uroczystości 75 lecia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.  Fot. Iwona Burdzanowska / Agencja Wyborcza.pl

Krąpiec zatrudniał, podobnie jak poprzednicy, profesorów z szemranymi z punktu widzenia władzy ludowej biografiami: Stefana Świeżawskiego, Jerzego Kłoczowskiego, Władysława Bartoszewskiego, Adama i Tomasza Strzęboszów, Krzysztofa Kozłowskiego. Próbował otwierać nowe kierunki studiów. Uważał, że wodzi bezpiekę za nos. Lecz bezpieka trzymała go na krótkiej smyczy. Gdy w 1973 r. komuniści scalali ruch studencki, postanowili, że Socjalistyczny Związek Studentów Polskich powstanie również na KUL. Rektor – w imię obrony substancji – był bardzo za. Kilku studentów otwarcie przeciw. Pojechali do Warszawy prosić o wsparcie prymasa Wyszyńskiego. Kardynał nie lubił jakichkolwiek buntowników, więc przyjął ich chłodno. Byli pewni, że wyjeżdżają z niczym. A tu szpas – Wyszyński zabronił SZSP na KUL.

– Pamiętam spory Krąpca z Januszem Krupskim, opozycjonistą związanym z pismem „Spotkania” – mówi Wojciech Samoliński. – Krąpiec przekonywał, że potrzebuje blachy na pokrycie dachu, a Janusz, że w dupie ma blachę, tu idzie o Polskę. Krąpiec dbał o istnienie uczelni, ale poszedł w tym zdecydowanie za daleko.

Bowiem – zdaniem Samolińskiego – rektor Krąpiec był pragmatykiem. Dach przeciekał, więc potrzebna była blacha, w imię suchej podłogi rektor robił rzeczy bardzo brzydkie. Ale, zgódźmy się, lepsza sucha podłoga niż zalana deszczówką. Nadmierna brzydota zyskiwała usprawiedliwienie, bo blachą dachową handlowało komunistyczne państwo, więc gdyby Krąpiec się jeżył, blachy by nie było. Tu jest różnica między Krąpcem a obecnymi władzami uczelni. Blachę można kupić na wolnym rynku, lecz oni wolą dostać ją od władzy, bo to ich z władzą jeszcze bardziej zwiąże.

Na czym polega rola kobiety na KUL

Seweryn Blumsztajn pojawił się na KUL w 1970 r.: – Byłem po więzieniu za Marzec ’68, polecony do Adama Stanowskiego [powstaniec warszawski, więzień polityczny w latach 50., działacz katolicki, pedagog], miałem studiować na wydziale filozoficznym.

Zaraz po przyjeździe Blumsztajn ze Stanowskim wchodzą do dużej sali. Stanowski znika za drzwiami z plakietką „dziekan”, po chwili wychodzi i mówi, że jeśli Blumsztajn nie ma wilczego biletu, który wówczas dostawali wszyscy studenci skreśleni dyscyplinarnie, to go przyjmą. Ktoś więc sprawdza, czy władza przysłała bilet, a jakaś pani objaśnia, jakie dokumenty są potrzebne do przyjęcia. Biletu nie było, ale też nie było świadectwa chrztu. Nagle zza drzwi dziekańskich wychodzi duży facet w białym habicie, obejmuje Sewka i mówi: „Jakoś sobie z tym poradzimy”. To był Mieczysław Krąpiec.

Krąpiec ściskał Blumsztajna jeszcze kilka razy, zwłaszcza gdy wrócił z USA, gdzie kwestował na zniszczony fronton uczelni.

– Gdy na korytarzu zobaczył mnie lub Basię Toruńczyk [uczestniczka Marca ’68, za co odsiedziała rok, później działaczka Komitetu Obrony Robotników, założycielka i wieloletnia naczelna „Zeszytów Literackich”], witał się bardzo serdecznie – wspomina Blumsztajn. – Myślę, że w Stanach zobaczył, że marcowcy stanowią dla niego kapitał polityczny, a może nawet dostał za nasze studiowanie jakiś datek.

Blumsztajn wkroczył w kompletnie nieznany sobie świat księży i zakonnic, zresztą strasznie traktowanych przez duchownych. Prowincjonalizm, mierny poziom studentów i wydziału filozoficznego, książki do egzaminów zupełnie inne od tych, które czytał przed Marcem ’68 na Uniwersytecie Warszawskim, rządzi neotomizm dostosowany do polskiego ludowego katolicyzmu.

– UW był uczelnią na świetnym poziomie – opowiada. – Zdawałem egzaminy u prof. Bronisława Baczki, chodziłem na wykłady do Leszka Kołakowskiego. Porównanie z Warszawą nie wypadało dobrze dla KUL. Przed jakimś egzaminem razem z Basią Toruńczyk czytaliśmy książkę, a tam pytanie: „Na czym polega rola kobiety w rodzinie?”, oraz odpowiedź: „Rola kobiety w rodzinie polega na stróżowaniu domowego ogniska”. Ze śmiechu nie mogliśmy wejść na egzamin.

W tamtym czasie etyką kierował Karol Wojtyła. KUL – wspomina Blumsztajn – zlewał go w sposób doskonały, bo Wojtyła uczył się u znakomitego fenomenologa Romana Ingardena, o którym w Lublinie pewnie mało kto słyszał.

– Gdy przyszło do egzaminu, dostałem od jednego z doktorów przedwojenny podręcznik; co akapit, to opis postępku, który jest grzechem śmiertelnym. Nie chciałem z tego odpowiadać. W zastępstwie dostałem „Miłość i odpowiedzialność” Wojtyły. Napisane po ludzku, ale na końcu coś o kalendarzyku małżeńskim. KUL to był katolicyzm zaścianka. Z miłym katolicyzmem i otwartym Kościołem złapałem kontakt w Warszawie, a nie w Lublinie – opowiada.

Na KUL byli już ludzie z Marca, gdy pojawiła się grupa hipisów. Przewodził im „Pies”, czyli Ryszard Terlecki. Fatalnie przyjęli ich inni studenci, ale nie marcowcy. Ich relacje z hipisami opierały się na zasadach handlu wymiennego: za książki paryskiej “Kultury” dostawali marihuanę. I tak, ze szkodą dla wielu, Terlecki zainteresował się polityką.

– W tej marnej naukowo i prowincjonalnej duchocie była jedna rzecz unikalna i piękna, wówczas niedostępna w innych szkołach wyższych – wspomina Blumsztajn. – To atmosfera wolności. Pisałem pracę magisterską z walterowców. Nikomu to nie przeszkadzało.

– A antysemityzm?

– Moje nazwisko jest jak gwiazda Dawida przyszyta do rękawa, a jednak nigdy nie spotkałem się na KUL z antysemickimi odzywkami.

Niezachwiana kariera profesora Bendera

– Krąpiec, jak większość polskiego Kościoła, był dość radykalnym endekiem  – opowiada ksiądz zasiedziały w Lublinie. – Miał jeszcze z dawnych czasów kumpli z Narodowych Sił Zbrojnych. Wiedział, jaki w PRL był ich los, więc się z endeckością na KUL nie wychylano. Gdy zabrakło komunistycznego straszaka, to pohulano na całego.

– To była uczelnia po swojemu demokratyczna – opowiada jej absolwent z lat 90., profesor. – Odtwarzała kompletnie absurdalne w naszych czasach podziały przeniesione z II Rzeczypospolitej. Narodowcy wiedli spory z piłsudczykami, pojawiali się socjaliści jak z dawnego PPS, a nawet anarchiści. Miało to swój szarm.

Nie zawsze, bo profesor wspomina również, że na KUL pierwszy raz w życiu zetknął się z polskim faszyzmem, usłyszał poglądy antysemickie i skrajnie nacjonalistyczne. Nie wstydzono się ich, a nawet głoszono z katedr.

– Oglądałem, jak trumny Dmowskiego i Piłsudskiego awanturują się między sobą. Miałem wrażenie, że patrzę na zombie. Byłem w błędzie. Na KUL odżyła skamielina i ma się dobrze do dziś.

W 1996 r. Władysław Bartoszewski dostał Nagrodę im. Heinricha Braunsa, przyznaną przez biskupa Huberta Luthego z Essen za zasługi dla katolickiej nauki społecznej. Nie było czemu dziwić: Bartoszewski był w Niemczech podziwiany, a na KUL wykładał przez wiele lat.

Tymczasem dziesięciu profesorów uczelni wystosowało do niemieckiego biskupa list szkalujący Bartoszewskiego. Jego inspiratorem i głównym autorem był Ryszard Bender, poseł na Sejm PRL w latach 80., a w wyborach 4 czerwca 1989 r. kandydat startujący przeciwko “Solidarności”. W liście znalazły się oskarżenia wobec Bartoszewskiego o przywłaszczenie sobie tytułu profesora. Według autorów światowy rozgłos Bartoszewski zawdzięczał „gadulstwu dostosowanemu do upodobań słuchaczy”.

Pojawił się również donos obyczajowy: jak Bartoszewski śmie być katolikiem, skoro jest rozwiedziony.

A wszystko to podlane litrami wazeliny wobec niemieckiego hierarchy.

Zaprotestował Episkopat, przepraszał senat uczelni. Nic nie pomogło. W 2005 r. pojawiły się kolejne oskarżenia wobec Bartoszewskiego, miały uniemożliwić mu otrzymanie doktoratu honoris causa KUL. Wśród tradycyjnego wachlarza zarzutów pojawił się nowy: „wychwalanie kanclerza Niemiec Helmuta Kohla, znanego polakożercy”. Tym razem oskarżenia i skarżących skrytykował metropolita lubelski abp Józef Życiński.

– Gdy w latach 80. Bender wykładał na KUL, przyklejano mu na drzwiach gabinetu kartki z napisem „kolaborant” – wspomina absolwent lat 90., profesor. – Był oceniany jako lichy profesor, marny polityk, antysemita i intrygant. 

Ryszard BenderRyszard Bender  Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl

– Przy Okrągłym Stole Bender był reprezentantem “Solidarności”, a potem zwyczajnie zdradził, wystąpił przeciwko naszemu kandydatowi do sejmu kontraktowego – wspomina Wojciech Samoliński. – Dobijał się o poparcie Wałęsy, ale nic nie wskórał. A jednak okazało się, że dla KUL był wartościowy, miał na uczelni zwolenników i sojuszników. W taki sposób zachodziła zmiana.

– Bender to zaprzeczenie zasady, że o zmarłych to albo dobrze, albo wcale – mówi ksiądz zasiedziały w Lublinie. – Niestety, o nim można tylko źle. Mam wrażenie, że Jan Paweł II mianował Życińskiego na lubelskiego metropolitę również dlatego, by jakoś odwojować KUL z rąk ludzi klasy Bendera. Przegrał.

Zielony nazizm neguje Boga

Dziś jedną z największych medialnych gwiazd KUL jest publikujący i występujący u Rydzyka ks. Tadeusz Guz. W zasadzie ksiądz profesor, bo tytuł naukowy nadał mu prezydent Andrzej Duda.

Filozof i teolog Guz nie wierzy w atak Al-Kaidy na World Trade Center: „Żaden z samolotów amerykańskich nie uderzył w Twin Towers. To były symulacje medialne. Na prywatne komóreczki się rozesłało coś, co się zrobiło pod publiczkę”.

W koronawirusa też nie wierzy. Publicznie twierdził, iż nie można zakazić się podczas mszy, bo „konsekrowane dłonie kapłana nie staną się przyczyną czyjegoś zarażenia”. Szczepionki na COVID-19 powstały – w to akurat wierzy – w wyniku śmierci setek tysięcy nienarodzonych i dlatego „nikomu z Bożych ludzi nie wolno brać udziału w takim procederze w jakiejkolwiek formie, bo my utracimy nasze życie wieczne na wieki”. Guz porównuje szczepienia do zbrodni nazistowskich.

Wydawało się, że w tym wypadku ksiądz dostanie po uszach. Rzecznicy KUL oraz archidiecezji lubelskiej wydali wspólne oświadczenie: „Wykorzystywanie autorytetu kapłana oraz profesora do promowania postaw stanowiących zagrożenie dla życia i zdrowia w obliczu pandemii koronawirusa jest nadużyciem i należy je traktować jako naganne oraz skrajnie nieodpowiedzialne. Osoby zachęcające do zachowań zagrażających życiu i zdrowiu, a tym samym sprzecznych z piątym przykazaniem Dekalogu, nie reprezentują ani świata akademickiego, ani tym bardziej Kościoła”.

I na tym się skończyło.

Ks. prof. Tadeusz Guz, wykładowca KULKs. prof. Tadeusz Guz, wykładowca KUL  Fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Wyborcza.pl

Guz nadal głosi swoje poglądy. Na przykład o protestantyzmie, który uważa za „totalną herezję”. Nie przeszkadza mu sprzeciw kolegów z Instytutu Ekumenicznego KUL: „Wygłaszając swoje tezy, ks. prof. Guz udowadnia, że jego znajomość teologii Lutra jest – najdelikatniej mówiąc – bardzo powierzchowna i fragmentaryczna. Jest rzeczą oczywistą, że katolicy nie przyjmują poglądów Lutra. Jednak przekręcanie sensu jego wypowiedzi, aby wysnuć na tej podstawie bardzo daleko idące wnioski, mające zdezawuować już nie tylko wiarę dziś żyjących luteranów, ale także katolicki episkopat niemiecki, jest po prostu nieuczciwe”.

Guz pożalił się w Radiu Maryja, że przełożeni zabronili mu publicznie mówić o protestantyzmie i o Lutrze.

A co ksiądz profesor myśli o ekologii? To „ateistyczny, materialistyczny i nihilistyczny neokomunizm”, „zielony nazizm”, celem ekologii jest negacja Boga.

Władze KUL oświadczyły, że „wypowiedzi ks. prof. T. Guza są wyrazem jego indywidualnych poglądów o charakterze pozanaukowym”.

Jeszcze zabawniej zareagowały na stwierdzenie Guza, że przypisywane Żydom przez antysemitów mordy rytualne były faktem i „nie da się ich wymazać z historii”. Zaprotestowały organizacje żydowskie, Muzeum Polin oraz Polska Rada Chrześcijan i Żydów: poglądy Guza są antysemickie, sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem oraz z historią. Arcybiskup lubelski i rektor KUL uznali wypowiedzi Guza „za niedopuszczalne” i ksiądz profesor stanął przed komisją dyscyplinarną uniwersytetu. Ta jednak uznała, że jego poglądy wpisują się w „nierozstrzygniętą dyskusję naukową”, i sprawę umorzyła.

Romuald Jakub Weksler-Waszkinel, były pracownik naukowy KUL i były ksiądz, który u progu lat 90. ujawnił swoje żydowskie pochodzenie, mówił mi, że uczelniany antysemityzm był jednym z powodów jego odejścia: – To prawda, że byłem już w wieku emerytalnym. Ale znałem ich, wiedziałem, co myślą o Żydach, i źle się z tym czułem. Moim zdaniem antysemitą był rektor Krąpiec. Z nim jednak jeszcze jakoś dało się wytrzymać.

W książce Dariusza Rosiaka „Człowiek o twardym karku” Weksler-Waszkinel opowiada: „Słyszałem [od nich], jak to fajnie było przed wojną: idzie człowiek ulicą, a tu naprzeciwko żydek – machnie człowiek ręką, żydek leży. A wie pan dlaczego? Bo w rękawie nosiło się woreczek z piaskiem. Jak żydek dostał po łbie tym woreczkiem, to natychmiast leżał. Takie historie opowiadali sobie w mojej obecności”.

Zbigniew Nosowski rozmawiał o ks. Guzie z ks. prof. Mirosławem Kalinowskim, obecnym rektorem KUL. W tym, że poglądy Guza na mord rytualny uczelnia uznała za „nierozstrzygniętą dyskusję naukową”, rektor nie widzi nic kompromitującego.

Katolicka uczelnia i jej autorytety

Dr hab. Mieczysław Ryba z KUL, wykładowca uczelni Rydzyka i doradca ministra Czarnka, wydał niedawno książkę „Kościół i państwo na kresach południowo-wschodnich II RP”. Promowali ją oprócz autora ludzie KUL, historycy i prawnicy, łącznie z Czarnkiem.

Badacze zajmujący się tematem uznali książkę za marnie udokumentowaną i napisaną bez należytej kwerendy. Ryba cytuje obszernie dzieła produkowane przez ludzi, którzy z historią nie mieli nic wspólnego, za to z komunistyczną bezpieką – jak najbardziej. To np. Edward Prus, człowiek wielu biografii. Za PRL szczycił się przynależnością do NKWD i donosił bezpiece na środowiska polskich Ukraińców. W III RP NKWD zamienił na Szare Szeregi, lecz w stosunku do Ukraińców był stały w uczuciach i nadal szkodził, rozpowszechniając stworzone przez siebie antyukraińskie fałszywki. Opowieści Prusa o tajnych knowaniach Ukraińców były jakby podyktowane przez FSB, spadkobierczynię bezpieki Dzierżyńskiego, Berii i Andropowa.

Książkę Ryby promowała debata w IPN z udziałem prof. Andrzeja Gila, oczywiście z KUL, który oznajmił, że polski katolicyzm to nie tylko jedynie słuszna wiara, ale też nośnik prawdziwej cywilizacji, gdyż bez polskich księży nie byłoby na Kresach czystych domów i ludzie najpewniej się nie myli. Według Gila razem z księdzem do kresowych wiosek zawitało również mydło. Poinformował też, że Ukraińcy w II RP, a także dzisiejsza Ukraina to twór sowiecki z wpływami nacjonalistów od Stepana Bandery.

Prof. Igor Hałagida z Uniwersytetu Gdańskiego, specjalista od ukraińskiej historii, uznał książkę Ryby za niekompetentną, a w warstwie językowej tak „zdumiewająco infantylną”, że aż wywołującą uśmiech politowania. „Ale z punktu widzenia historyka ten uśmiech staje się mocno gorzki, gdy ma się świadomość, że naukowa rzetelność ustępuje aż takiej ignorancji” – podsumował.

Gdański badacz wytknął Rybie elementarny brak warsztatu oraz ideologiczne zacietrzewienie, czego dowodzi powoływanie się na właśnie na Prusa, a także na przedwojennego historyka i antysemickiego historiozofa Feliksa Konecznego.

Absolwent KUL, profesor: – Ta książka to dzisiejszy KUL w pigułce. Pseudonaukowiec i antysemita Koneczny czy ukrainożerca Prus to autorytety, bo liczy się prawicowo-narodowa ideologia.

Tak pojmowaną naukę można przekuć na polityczny sukces, czego przykładem jest Czarnek. Albo Mirosław Piotrowski, KUL-owiec, trzykrotny europoseł i eksfaworyt Rydzyka; zwinięto mu parasol ochronny, gdy w 2020 r. bez pytania patrona postanowił kandydować na prezydenta. Dzisiaj tłumaczy wojnę w Ukrainie strachem Rosji przed rozszerzeniem NATO.

Miernoty są na każdej uczelni, ale dzisiaj w Lublinie mają swój czas. Wielu KUL-owców z tytułami, zwłaszcza w naukach społecznych, ledwie broni doktoraty i habilitacje. Kandydaci na doktorów dostają krytyczne recenzje swoich prac, lecz z pozytywną konkluzją: „promować”. Bo recenzent boi się, że koledzy recenzowanego mogą się odegrać, uwalą mu jakiś projekt, odbiorą grant. KUL stał się  centrum lizusostwa i konformizmu.

Rektor przerywa wywiad

Ks. prof. Alfred Wierzbicki, wybitny filozof i etyk, kilka tygodni temu odszedł z KUL. Na własnych warunkach, gdy komisja dyscyplinarna oznajmiła, że: „został uniewinniony wobec postawionych mu zarzutów dotyczących krytyki osób i instytucji, zaś postępowanie w kwestiach światopoglądowych i religijnych jest umorzone”.

Co nabroił Wierzbicki? Otóż wypowiedział się o przemyśleniach ks. Guza na temat mordu rytualnego: „Można być profesorem, ale można być też skończonym durniem”. Poręczył za aresztowaną Margot, transseksualną aktywistkę z kolektywu Stop Bzdurom. Poręczył jako chrześcijanin, bo postawa władzy wobec ludzi LGBT + wydaje mu się represyjna i wykluczająca. Skrytykował bałamutne i obelżywe stanowisko Episkopatu w sprawie LGBT.

Po niby korzystnym, lecz w istocie obelżywym wyroku komisji Wierzbicki doszedł do wniosku, że nie chce mieć do czynienia ze środowiskiem dominującym dziś na uczelni: – Zdałem sobie sprawę, że KUL utracił akademicką powagę. Bez żenady mnie upokorzono i wyszydzano. W żadnym postępowaniu nie mieści się, aby rzecznik dyscyplinarny podważał czyjś dorobek naukowy i nagrody. Pomyślałem wtedy – ceniąc dorobek i 

Katolicki Uniwersytet Lubelski, 1961 rokKatolicki Uniwersytet Lubelski, 1961 rok  Fot. Tadeusz Rolke / Agencja Wyborcza.pl

Wierzbicki nie oszczędzał też ministra edukacji: – Czarnek wyrasta z tradycji katolicyzmu endeckiego, bogoojczyźnianego. Instrumentalizuje wiarę w celach politycznych. Moment, w którym Czarnek kieruje MEN, jest korzystny dla KUL finansowo, jednocześnie oznacza zapaść intelektualno-moralną uczelni.

Co na to ks. rektor Kalinowski? Stwierdza, że opinie Wierzbickiego „przedstawiają wyłącznie jego prywatne poglądy i w żadnym przypadku nie można utożsamiać ich ze stanowiskiem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. KUL od ponad 100 lat kształtuje kolejne pokolenia studentów w duchu nauki społecznej i moralności Kościoła katolickiego, pozostając areną wymiany opinii i dyskusji. W kwestiach związanych z LGBT+ nasz uniwersytet w pełni utożsamia się ze stanowiskiem Konferencji Episkopatu Polski”.

Szykany wobec Wierzbickiego były także przyczyną odejścia z KUL w 2020 r. ks. prof. Andrzeja Szostka. Były rektor napisał do obecnego: „Nie potrafię kontynuować współpracy z uczelnią, której władze tak krzywdząco traktują swego profesora – i to etyka, który ma odwagę zabierać głos w sprawach moralnie doniosłych w Polsce i w Kościele”.

O Wierzbickiego próbował podpytywać rektora Zbigniew Nosowski, ale wywiad został przerwany, bo – zdaniem Kalinowskiego – redaktor naczelny „Więzi” stawiał złe pytania. W sprawie Wierzbickiego rektor nie miał sobie nic do zarzucenia, podobnie jak w przypadku ks. Guza.

– Naprawdę źle zaczęło się dziać, gdy Przemysław Czarnek został ministrem, a Mirosław Kalinowski rektorem – mówi mi ks. Wierzbicki. – Gdyby ministrem był ktoś z innym charakterem i temperamentem, Kalinowski zachowywałby się inaczej. Ale jest pragmatykiem, a ta władza dosypuje uczelni worki pieniędzy. Dzisiaj wpisuje się ona w projekt wymiany elit wymyślony przez PiS. Trucizna w postaci endeckiego katolicyzmu, antyekumenizmu, antysemityzmu i wykluczania była na KUL obecna niemal zawsze. Za rektora Krąpca ludzie pokroju Bendera chcieli tu przejąć władzę. Krąpiec, choć sam umoczony po uszy, stawiał opór. Kalinowski raczej niczemu się nie oprze. Minister Czarnek jest wychowankiem uczelni i jej urlopowanym pracownikiem. Ma państwowe pieniądze. Już jako wojewoda lubelski inspirował “strefy wolne od LGBT”, występował publicznie pod banerami ONR. Kalinowskiemu to nie przeszkadza.

– Bo może Kalinowski to żaden pragmatyk, ale konformista?

– Pragmatyzm często kończy się konformizmem. Następnym etapem jest cynizm. To równia pochyła. Jakiś czas temu zaszedłem do studenckiej stołówki. Młodzież wiwatowała na cześć Trumpa. Są na KUL ludzie rozsądni i przyzwoici, ale jest również trumpizm po polsku.

Poziom szkółki parafialnej

Czym jest obecnie KUL?

Ksiądz z Lublina: – Kiedyś był to uniwersytet. Później tylko katolicki. A dzisiaj zaledwie lubelski.

Nosowski napisał w „Więzi”: „Już obecnie KUL staje się przedmiotem nie tylko krytyki, ale nawet ostracyzmu ze strony poważnych uczonych. Znam deklaracje środowisk żydowskich, które nie chcą podejmować żadnej współpracy z KUL ani nawet indywidualnie z profesorami tego uniwersytetu. Błyskawicznie znika opinia o KUL jako oazie wolności myślenia w PRL (taką poznałem tę uczelnię 40 lat temu i mam wiele wspaniałych wspomnień z nią związanych, również po 1989 r.), a jej miejsce zajmuje wizerunek lubelskiego uniwersytetu jako uczelni zaściankowej, która stacza się do poziomu przysłowiowej szkółki parafialnej”.

Absolwent KUL, profesor: – KUL skarlał na skutek wolnej Polski. Przestał być atrakcyjny w stosunku do innych uczelni również dlatego, że gdzie indziej można było studiować np. teologię. Zaczął absorbować ludzi niezdolnych, miałkich, zbędnych. Mogły umościć się tu osoby skrajne, ale ambitne, chore na władzę. Minister Czarnek, jeszcze jako student i młody pracownik KUL, nosił teczkę za najbardziej zajadłymi endekami i ONR-owcami. Dzisiaj to oni noszą ją za nim.

Wojciech Samoliński: – Przedwojenny rektor Józef Kruszyński był wściekłym antysemitą. Rektor Krąpiec był endekiem, a pośród wielu księży wykładowców krążył od zawsze pogląd, że Żydzi mącą i rządzą. Ale życie kulturalne poza KUL było naprawdę OK.

– Gdy zostałem internowany, KUL skreślił mnie z listy studentów – wspomina. – Gdy wyszedłem, decyzję podtrzymano. Ale po tym wszystkim rektorzy uczelni w ostatnim dniu swojego urzędowania dali mi etat. KUL przed władzą merdał ogonem, ale przynajmniej udawał, że nie jest uczelnią dworską. Rektor Kalinowski przestał nawet udawać.

Ks. Andrzej Szostek, który pracuje dziś na lubelskim Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej, próbuje dostrzec jasne strony: – To nie jest tylko mierność i zło. Chcę się upomnieć o kilku prawników, historyków, a nawet filozofów i teologów.

– Są tam również naukowcy jak Guz i Ryba.

– O Jezu…

– Może relacja KUL i władzy to legalna, zgodna z prawem państwowa korupcja?

– Niekoniecznie minister od szkół wyższych winien być urlopowanym pracownikiem uczelni. Ale nie uważam, że z powodu rządowego stanowiska winno się takiego zwolnić. Rzecz nie jest w regule, ale w Czarnku. Związek minister Czarnek – uczelnia szkodzi KUL na dłuższą metę. Dzisiaj mają pieniądze, ale te się rozejdą. Wstyd zostanie.

Minister Czarnek inauguruje rok akademicki na KUL
Minister Czarnek inauguruje rok akademicki na KUL  Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl

Zbigniew Nosowski: – Dziekan wydziału prawa KUL Andrzej Herbert był jednym z inicjatorów publicznej krytyki werdyktu Trybunału Konstytucyjnego odnośnie do obowiązywania w Polsce wyroków Trybunału Sprawiedliwości UE. Postąpił w zgodzie z regułami i wbrew rządowi oraz Czarnkowi, w końcu pracownikowi wydziału.

Myślano, by otworzyć na KUL podyplomowe studia z etyki. Ktoś z góry przysłał plan, za którym lobbował Czarnek, a nawet dał człowieka do jego wprowadzenia. Kiedy zaczęto upokarzać ks. Wierzbickiego, studia pozostały w strefie ministerialnych marzeń. KUL się postawił.

Swoją drogą to chichot historii. UMCS powstał jako komunistyczna odpowiedź na KUL, miał u swoich początków certyfikat bardzo złego pochodzenia. Tymczasem właśnie na UMCS etyką zajmują się dziś profesorowie Szostak i Wierzbicki, następcy Jana Pawła II w Katedrze Etyki KUL. Ta uczelnia ofiarowała im wolność, którą KUL próbował odebrać.

Łudząc się, że nie wszystko stracone, Nosowski wspomina też powstałe w ostatnich dniach Centrum Relacji Katolicko-Żydowskich im. Abrahama J. Heschela, które ma pogłębiać relacje katolicko-żydowskie w wymiarze międzynarodowym. Zrazu miał być to ośrodek zajmujący się Polakami ratującymi Żydów i Żydami ratującymi Polaków, ale ktoś poszedł po rozum do głowy i zakwestionował symetrię; Polaków ratujących Żydów było więcej z przyczyn oczywistych, więc znowu Żydzi okażą się tymi złymi. KUL obronił się przed kolejną wpadką.

– Może szukanie przyzwoitości w miejscu skażonym ciężkim grzechem to próba odnalezienia cnoty, która już dawno jest wytarta na amen? – spytałem Nosowskiego.

– Uczelnie mają to do siebie, że nie tracą cnoty na zawsze. Na KUL wiodą dziś rej koniunkturalni endecy i pospolici antysemici. Ich poglądy mogą profitować, bo taki w Polsce mamy czas polityczny i tak wygląda znaczna część Kościoła. Brzydkie to, ale mało ideologiczne. Gdyby czas był inny, oni też byliby inni – podsumował.


Paweł Smoleński

Reporter, publicysta, od 1989 roku dziennikarz “Gazety Wyborczej”.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


‘Bibi’ Offers Close-Up Look at Israeli Politician in Family Context

‘Bibi’ Offers Close-Up Look at Israeli Politician in Family Context

Ira Stoll


Leader of Israeli opposition Benjamin Netanyahu speaks during a meeting with his Likud party in the Knesset, the Israeli parliament, in Jerusalem June 14, 2021. Photo: REUTERS/Ronen Zvulun

Every Jewish American home library should have at least two books by authors named Netanyahu.

“Self-Portrait of a Hero,” the collection of letters by Jonathan Netanyahu, originally published in 1980, is a Zionist classic.

“The Origins of the Inquisition in Fifteenth Century Spain,” Benzion Netanyahu’s 1995 masterpiece, is one of the best works ever written about antisemitism.

What makes Benjamin Netanyahu’s new book “Bibi: My Story,” worthy of being added to the shelf in a place of honor alongside the other two is, strangely enough, precisely the light it sheds on how the author—Israel’s longest-serving prime minister—exists in relation to his older brother and father.

Benjamin Netanyahu’s challenge as an author is in some ways the same challenge he faced as a soldier and as a Zionist activist and leader: his older brother and his father got there earlier, and in such a profoundly excellent way, that their achievements are nearly impossible for Benjamin Netanyahu to top.

It’s worth remembering that due to Benjamin Netanyahu’s constant media spotlight, the other Netanyahus have receded. Jonathan Netanyahu died in 1976 after leading a successful Israeli military raid to liberate hostages held by terrorists in Entebbe, Uganda. Benzion Netanyahu died in 2012, and his activism—as opposed to his scholarship—took place in the 1930s and 1940s.

The genius of Benjamin Netanyahu’s new book, though, is the way it makes the other two Netanyahus, and their influence on him, come alive. Benjamin Netanyahu quotes his father warning in 1933 about “the Holocaust facing the Jewish people.” As Benjamin Netanyahu tells it, in the 1940s, his father figured out that “influencing Republican policy was the best way to influence Democratic Party.” Benzion Netanyahu briefed Senate Republican Leader Robert Taft on the case for a Jewish state, and in 1944, the Republicans adopted a platform “calling for unrestricted Jewish emigration to the Land of Israel and for the establishment of a Jewish state there.”

As for Jonathan Netanyahu, or Yoni, Benjamin served in the same elite special forces combat unit as his older brother. They both were educated in part in Cambridge, Massachusetts. The closest analogy in American history would be President Kennedy. JFK’s father was also a significant public figure. And Kennedy’s older brother and fellow Harvard graduate was killed in action in World War II, while JFK narrowly survived his own combat perils.

This is, in other words, not a standard, instantly forgettable, self-serving, score-settling campaign biography. It’s better than that, not only for its insight into what makes Netanyahu tick, but also for the insights into his policies. The account of how Israel’s GDP per capita grew to 19th in the world from 50th—surpassing Britain, France, Japan, Italy, and Spain—is a case study: tax cuts, welfare reform, deregulation, privatization. Netanyahu describes it as the transformation of Israel from a semisocialist country to a capitalist one.

It’s not a perfect book. There are more minor errors than there should be: a reference to the “diplomatic core,” to political consultant “David Shrum,” to lunching with Henry Kissinger at the “Four Seasons Hotel” (rather than the Four Seasons restaurant at which Kissinger was a regular). And while Netanyahu does own up to some tactical and political errors, I wish he’d have been a little less defensive, and a little more reflective, when it came to the assassination of Yitzhak Rabin.

But those are quibbles. If Netanyahu emerges from Israel’s November 1 election as again the prime minister of Israel, the world will understand him and his country better as a result of this book. And if he remains in opposition, or retires from politics, at least he will have the satisfaction of having succeeded as an author alongside his late brother and father. He’s added his telling of his own story—unfinished, but remarkable nonetheless—to the narrative of the Jewish people.


Ira Stoll was managing editor of The Forward and North American editor of The Jerusalem Post. His media critique, a regular Algemeiner feature, can be found here.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


La Revue Blanche

La Revue Blanche

MITCHELL ABIDOR


Tablet’s French literary ancestor was founded by three Warsaw-born brothers who were high school friends and classmates of Marcel Proust, and who published everyone from André Gide to Paul Claudel. Then came the Dreyfus affair.


Revue blanche magazine poster, 1890sCALIMAX/ALAMY

To burrow through the issues of La Revue blanche, the French political and cultural journal that was published from 1891 to 1903, is to experience awe at the breadth, reach, and openness of an important section of the French intellectual world of the time. In many ways, La Revue blanche can be said to define that world. Any random volume of the review can represent its entire run, demonstrating its impressive variety and cosmopolitanism. Volume 9, from 1895, includes an excerpt from André Gide’s early novel Paludes, translations from Edgar Allan Poe, August Strandberg, Alexander Herzen, and Knut Hamsun, along with essays by the great novelist and diarist Jules Renard. Among the poets we find Paul Claudel, Stéphane Mallarmé, Paul Verlaine, and Francis Jammes. Art was a strong point of La Revue blanche, and the three issues of this volume were illustrated by Toulouse-Lautrec and Félix Valloton.

The magazine was owned and edited by the Warsaw-born Natanson brothers, Alexandre, Thadée, and Alfred. The sons of a banker father who settled in France when the brothers were young, they attended one of France’s most prestigious high schools, the Lycée Condorcet, where Marcel Proust was among their friends. Their university studies destined them for lives among the solid bourgeoise, but it was the arts that drew them.

La Revue blanche, founded in Liège in 1889 but transferred to Paris in 1891, was in a sense a tribute to the success of Jewish emancipation, which had occurred a century earlier, thanks to the French Revolution. The Jewish presence in the pages and leadership of the review is unmistakable, cutting across political ideologies.

Sitting alongside the Natanson brothers at the head of the review was Lucien Muhlfeld, secretary of the editorial committee and former librarian at the Université de Paris. For 10 years, the future Jewish socialist prime minister of France Léon Blum wrote articles and theater and book reviews, both under his own name and pseudonymously. Among the magazine’s other Jewish contributors were the novelist Tristan Bernard, the first Dreyfusard; the anarchist Bernard Lazare; and the pacifist and Esperantist Gaston Moch.

This Jewish role did not pass unnoticed. In a February 1898 article in the antisemitic newspaper La Libre parole, its publisher and editor, Edouard Drumont, author of the bestseller La France juive (Jewish France), described La Revue blanche as: “This little world led by the two [sic] Polish Jewish Nathanson [sic] brothers, is made up of the young Jewish litterateurs Gustave Kahn, Romain Coolus, Lucien Muhlfeld, Fernand Gregh, Marcel Proust, Tristan Bernard, [and] Léon Blum.” Drumont called them “a handful of Jews, newly disembarked in this country whom he strangely accused of having “introduced anti-Semitism into all souls and corporations.” It was this Jewish presence, and the review’s support for causes like the defense of Alfred Dreyfus that led Drumont, the most vocal antisemite of the time, to call the magazine “an intellectual Dreyfus,” i.e., a traitor to France.

Despite Drumont’s view of the review, it at times demonstrated a certain ambiguity, if not indifference, to Jewish matters, particularly prior to the Dreyfus affair. In 1895, early in the days of the Dreyfus affair, which began the year before with the arrest for espionage of Alfred Dreyfus, La Revue blanche spoke out against attacks on the Armenians by the Turks and the repression of Spanish anarchists, but said not a word about the antisemitic riots in Algiers or of Captain Dreyfus. It is both a sign of the review’s openness but also of lack of sensitivity to Jewish issues that in 1896 it published an article in praise and in memory of the Marquis de Morès, a vocal and militant member of the Ligue anti-semitique who was killed that same year while leading a failed crusade against the Jews of North Africa. The historian of the review Paul-Henri Borrelier was right in describing the pre-Dreyfus Revue’s “uncertain combat against antisemitism.”

The very first article in La Revue blanche’s first Parisian issue in 1891 proclaimed its editors’ and publishers’ intentions for the magazine: “This is hardly a fighting review. We propose neither to undermine established literature nor to supplant the already organized young literary groups. Put simply, we want to develop our personalities.”

Whatever was said in this unsigned statement, assumed to have been written by Lucien Muhlfeld, the magazine’s editorial secretary, if ever an intellectual review was a “fighting review” in all senses of the term, it was La Revue blanche. Over the years, it less and less disguised its anarchist-tinged political colors. But it was also and most importantly, a “fighting review” on the cultural front. The editors gave room in its pages to the most groundbreaking new writers, as it had promised “undermin[ing ] established literature” and supplanting “already organized young literary groups.”

An all-but-unknown writer appeared in an 1893 issue, publishing a strange rewriting of Flaubert’s Bouvard et Pecuchet, in which Flaubert’s heroes express antisemitic sentiments. The two men speak of the Jews’ “odd practices, unintelligible vocabulary”; of how “they all have hooked noses … vile souls turned strictly to self-interest … And what is more, they formed a kind of vast secret society.” The author of the piece, Marcel Proust, explained the clear Jew-hatred by saying, “Of course, the opinions attributed to Flaubert’s two famous characters are in no way those of the author.” Though this article would appear in his book Les Plaisirs et les jours, Proust, the Natanson’s high school classmate, was not as yet living up to the potential his supporters at La Revue blanche saw in him. It was only 20 years later, in 1913 that the first volume of A la recherche du temps perdu would appear.

The Dreyfus affair radically changed La Revue blanche. As the historians Pascal Ory and Olivier Barrot wrote, “From 1898, the editorial committee of gifted minds would become the headquarters of a general staff, the site of one of the greatest human rights enterprises of world history, virtually the seat of a party, but one unlike any other since it was that of the Dreyfusards.”

La Revue blanche’s hesitation before joining the fight for the captain was common on the French left: Defending an officer was not the top priority of anti-militarists like the editors and writers at La Revue blanche. The Jewish presence on the magazine could not but have played a role in this engagement. How could it not, given the antisemitic wave the controversy unleashed across France? Even so, it was in all probability more the review’s general nonconformity that led it to this commitment to defend Dreyfus.

The magazine’s first blow in defense of Dreyfus was published in February 1898 in an article titled, “A Protest.” The review admitted its previous silence, its “abstention” from comment on “the ongoing appalling trial,” The review’s editors’ confidence in the justice system had been destroyed by the trial and verdict, and they expressed their shock that the clear evidence in support of Dreyfus’ innocence and the quality of his defenders “are no longer enough for a judicial proceeding to be judged in keeping with the elementary guarantees of fairness.” Their anger was boundless: “For the first time, not only is light not cast, but it is now forever impossible that it be cast.”

The antisemitism the case had given rise to, which included anti-Jewish riots and demonstrations, was cause for great alarm: “We protest against public opinion, duped and fantasized, which refuses to see the danger to which the booted bureaucracy exposes us.” Yet the review’s mixed attitude to Jewishness is also made clear in this defining article on their greatest political cause. Standing matters on their head, they wrote: “In this racial persecution there is a superstition like the Judaism of its origins which takes us back to the time when Jews believed in the Talmud.”

But the principal point was that “we invite to join us all those who think freely, who seek a justice rendered in keeping with the law and who, hating all forms of autocracy, accept military autocracy less than any other.”

The review published an homage to Emile Zola after the publication of his “J’Accuse,” and, in a scathing article by Lucien Herr, librarian at the Ecole normale supérieure, it broke with Maurice Barrès, the nationalist and literary figure who had until then been the spiritual guide of many of the magazine’s writers, when he came out against Dreyfus. Herr wrote angrily, directly addressing this voice of France, that “The French soul was only ever great and strong at those moments when it was welcoming and generous. You want to bury it under a paralytic stiffness in which are placed rancor and hatred.”

The great poet and essayist Charles Péguy, who would be killed in battle during World War I, decried the “universal demoralization of an entire people, ratified by the court martial in Rennes [which condemned Dreyfus] was assuredly the consummation of the crime.”

The Dreyfus affair was not the only social battle in which the Revue engaged. In 1897, across two issues, it published a remarkable “Enquete sur la Commune,” a series of brief, firsthand accounts of the great uprising of 1871 whose specter still haunted France. A century and a half later it remains one of the best accounts of that event.

The repressive legislation passed in response to the anarchist bombing wave of the early 1890s, laws which effectively banned anarchist propaganda and activity of any kind, was harshly criticized in the pages of La Revue blanche. The strongest criticism was an article signed “Un Juriste.” The author described the legislation as, “Everyone admits that these laws never should have been our laws, the laws of a republican nation, of a civilized nation, of an honest nation. They stink of tyranny, barbarism, and falsehood.” The pseudonymous author was the future three-time prime minister of France, Léon Blum.

An 1898 volume of anti-militarist articles released by the review’s book publishing arm, provocatively titled L’Armée contre la Nation (the army against the nation) would lead the minister of war to press a charge of defamation against the publishers, a charge the Natansons were able to successfully defend themselves against by claiming the book contained nothing but articles that had already been published elsewhere and not been found criminal.

By the turn of the century French intellectuals began withdrawing from the political field. Charles Péguy later described the letdown felt during and after the Dreyfus affair by lamenting that “everything begins in mysticism and ends in politics.” At the same time, the editorial staff and stable of writers at the review had turned over several times. One of its later editors, Urbain Gohier, was a barely disguised antisemite who would become an important figure on the anti-Jewish fringe. Yet the quality of the contributors was still high. If Mallarmé’s poetry no longer appeared in its pages, the young Guillaume Apollinaire did. Alfred Jarry became a regular contributor, the Revue publishing his masterpiece, Ubu Roi, as well as Octave Mirbeau’s classic Diary of a Chambermaid, serially and in book form by its Editions de la Revue blanche. That enterprise also published what is considered to be France’s first bestseller, a translation of—of all things—the Pole Henryk Sinkiewicz biblical epic Quo Vadis.

By the first years of the 20th century only one Natanson brother, Thadée, remained on the magazine. Embroiled in a lengthy divorce, he seemed to have grown tired of the magazine. It was losing money, but then, according to Thadée’s wife, later famous as Misia Sert, that had always been the case. In 1903 La Revue blanche published the last of its 237 issues. Its closing was in no way an indication of failure. It had set out to be the voice of a new France, of a more open country, both politically and culturally, and was, in the end, both its begetter and its voice.


Mitchell Abidor is a writer and translator who has published over a dozen books on French radical history.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com