Archive | 2023/01/31

Niemcy–Polska–Ukraina: jak uniknąć kiczu pojednania?

Niemcy–Polska–Ukraina: jak uniknąć kiczu pojednania?

Anna Kwiatkowska, Wojciech Konończuk


Można liczyć, że pojednanie z Ukrainą będzie łatwiejsze niż z Niemcami, bo oba narody zbudowały ogromny kapitał zaufania w najtrudniejszym momencie. W stosunkach polsko-niemieckich dominuje zalew pustych gestów i przykrywanie nimi różnic, unikanie dyskusji i rozwiązywania realnych problemów.

.

Pojednanie Polaków i Ukraińców niezwykle przyspieszyło. Jego egzystencjalny kontekst sprawia, że jest to proces oddolny, autentyczny i obejmujący wszystkie warstwy społeczne. Mimo że wciąż jest dalece niezakończony, to sposób, w jaki przebiega, oraz zgromadzone już zaufanie, a także łączące Polskę i Ukrainę interesy w sferze bezpieczeństwa dają nadzieję na uniknięcie kiczu pojednania, którego nie udało się nam wyzbyć w stosunkach polsko-niemieckich. Fundamentalną nauką z doświadczeń tych ostatnich powinno być uzmysłowienie sobie, że droga do porozumienia jest długa i wyboista, a kluczowe znaczenie ma zaufanie i umiejętność zarządzania oczekiwaniami społecznymi.

Z Ukrainą łatwiej niż z Niemcami

Zacznijmy od krótkiej historii. Pojednanie polsko-ukraińskie zaczęło się znacznie później niż polsko-niemieckie, ale początkowo poszło tą samą drogą – oparte było na gestach i deklaracjach politycznych oraz dialogu środowisk intelektualnych. Zawsze jest to ważne i zawsze niewystarczające. Początkowo nie towarzyszył temu postęp w relacjach społecznych, zaś infrastruktura dla budowy wzajemnego zrozumienia (instytucjonalna, wymiana młodzieży etc.) znacząco odstawała od tego, co udało się zbudować w relacjach polsko-niemieckich. 

Zaczęło się to zmieniać od 2004 roku, gdy pomarańczowa rewolucja, a następnie rewolucja godności rozbudziły polskie wsparcie dla Ukrainy. Potem była rosyjska agresja w 2014 roku, aż wreszcie w lutym 2022 wybuchła pełnoskalowa wojna. Bezprecedensowe zaangażowanie polskiego państwa i społeczeństwa w pomoc Ukrainie wywołało takiż bezprecedensowy odzew Ukraińców. Jeszcze przed wybuchem wojny Polacy byli na czele narodów najbardziej lubianych przez Ukraińców. Badania z ostatnich miesięcy pokazują jednak niebywały wzrost tych sympatii do poziomu około 85 procent. Analogiczny proces obserwujemy w Polsce, gdzie sympatia do Ukraińców osiągnęła poziom nigdy wcześniej nienotowany. Według niedawnych badań, po raz pierwszy w historii pozytywny stosunek Polaków do Ukraińców (69,1 procent) jest wyższy niż do Niemców (52,5 procent). Jednocześnie jedynie 5,6 procent Polaków negatywnie patrzy na Ukraińców, podczas gdy na Niemców 17 procent. 

Znacząco poszerzyła się infrastruktura kontaktów społecznych. W Polsce osiadało okolo 1,5 milionów ukraińskich uchodźców i znacznie więcej się przez nasz kraj przewinęło. A przecież już przed 2022 rokiem Polska stała się domem dla około 1,5 milionów ukraińskich migrantów zarobkowych. Ich pracowitość i zachowanie pozwalały niwelować stereotypy i uprzedzenia po obu stronach.

Ogromny wzrost sympatii Ukraińców do Polaków wynikał z tego, że Polska w ich oczach okazała się przyjacielem sprawdzonym w czasie najtrudniejszej próby. W efekcie społeczeństwo ukraińskie patrzy dzisiaj na Polaków z ufnością jako na sąsiada, który miał wprawdzie historyczne przewiny, ale uczciwie się „nawrócił”, a dawne przewinienia z nawiązką „odkupił”. 

Z kolei Polacy mają przekonanie, że trwająca wojna to również „nasza wojna”, a ich ukraińscy sąsiedzi walczą także za nich. W tej sytuacji obecne wcześniej napięcia, głównie te o charakterze historycznym, zeszły na dalszy plan, oczekując na czas pokoju. Naturalnym odruchem jest pragnienie, by nie zmarnowania tego potencjału na rozwój prawdziwego pojednania w stosunkach polsko-ukraińskich. 

Trzeba zarazem przyznać, że pojednanie z Ukrainą ma inny ciężar gatunkowy niż z Niemcami. Ani Ukraińcy dla nas, ani my dla Ukraińców nie jesteśmy bowiem głównym „winowajcą”. Polacy i Ukraińcy są bowiem narodami „pomiędzy” Rosją a Niemcami i to te państwa dzierżą palmę pierwszeństwa w historycznych grzechach. Wynikające z historii problemy polsko-ukraińskie są więc mniejszego kalibru niż polsko-niemieckie, a więc o zgodę i porozumienie powinno być łatwiej.

Pojednanie czy „pojednanie elit”

Pojednanie między Polakami a Niemcami ma już wieloletnie doświadczenie, nie tylko powojenne, którego symbolem był list biskupów polskich. Od przeszło trzydziestu lat możemy obserwować proces zachodzący między wolnymi społeczeństwami i państwami. Bezsprzecznie w zbliżeniu polsko-niemieckim po transformacji mamy kilka wielkich sukcesów. Bazując na przezwyciężeniu powojennej nienawiści i „fatalizmu wrogości”, co już samo w sobie było niebywałym osiągnięciem, udało się po 1989 roku uzgodnić bazę prawną, w tym kluczowy traktat o uznaniu granicy. Do kategorii sukcesów można zaliczyć współdziałanie przy przystępowaniu Polski do Unii Europejskiej i NATO, ale także między innymi stworzenie sieci powiązań instytucjonalnych i wymiany młodzieży. Najważniejszym i najefektywniejszym była i pozostaje kwitnąca współpraca gospodarcza. 

Dlaczego więc tak trudno zgodzić się ze stwierdzeniem Jarosława Kuisza i Karoliny Wigury, że „Polacy i Niemcy przeprowadzili po drugiej wojnie światowej jeden z najbardziej udanych procesów pojednania”? Odpowiedź ukryta jest w końcówce cytowanego zdania: „…a jednak oba społeczeństwa niemal nic o sobie nie wiedzą”. Skoro społeczeństwa nic o sobie nie wiedzą, to jaka jest jakość pojednania i z kim ono zaszło? Autorzy mają rację, że „potrzebujemy nowego, multilateralnego pojednania i partnerstwa z Niemcami”. Ale czy można mówić – jak piszą – że „pojednanie odbyło się na poziomie elit”? Nie można. I to nie tylko dlatego, że nie ma jednej „elity” ani w Niemczech, ani w Polsce. Coś jest nie tak z pojednaniem Polaków i Niemców,  skoro punktem odniesienia powstającego nowego traktatu o współpracy i przyjaźni między Polską a Ukrainą jest niemiecko-francuski traktat elizejski, a nie umowa polsko-niemiecka z 1991 roku o dobrym sąsiedztwie.  

Wiecznie żywy kicz pojednania

Przytoczmy jeszcze jeden cytat: „…w ten sposób powstaje nie tylko wykrzywiony, ale i paradoksalny obraz Polski w Niemczech: Polska to kraj cwanych handlarzy, mafiosów samochodowych, pijaków i oczywiście klerykalnych antysemitów, ale owi antysemici, handlarze i mafiosi są reprezentowani wyłącznie przez światłych, europejskich i proniemieckich intelektualistów…”.

Słowa te pochodzą z błyskotliwego artykułu Klausa Bachmanna dla dziennika „Rzeczpospolita” z 1994 roku [sic!], w którym autor, ówczesny korespondent austriackiego dziennika „Die Presse”, użył po raz pierwszy sformułowania „kicz pojednania”. Nawet po latach lektura tekstu jest bolesna, gdyż w wielu miejscach poraża swoją aktualnością: „Politycy i intelektualiści wolą mówić o współpracy, dobrym sąsiedztwie, o przyjaźni i – ze szczególnym upodobaniem robią to politycy niemieccy – o pojednaniu. Tymczasem dawne stereotypy zostają w umysłach, uzupełniają je nowe i w ten sposób za zasłoną dymną wielkich słów każdy myśli o drugim to, co zawsze myślał […] Problemów między Niemcami a Polakami nie rozwiąże milczenie ani unikanie drażliwych tematów, lecz żywe dyskusje i spory […] Zamiast się spierać, polscy germanofile i niemieccy polonofile utwierdzają się nawzajem w przekonaniu, że się kochają, wykluczając jednocześnie drażliwe tematy”.

Po dziś dzień źródłem problemów w stosunkach polsko-niemieckich jest zalew pustych gestów i przykrywanie nimi różnic, unikanie dyskusji i rozwiązywania realnych problemów. Egzemplifikacją tego jest uruchamiany regularnie niemiecki frazes o „myśleniu o przyszłości” i woli „pójścia do przodu” za każdym razem, gdy Polacy wysuwają jakieś konkretne postulaty czy żądania wyjaśnienia lub działania, a stronie niemieckiej to nie pasuje. Erika Steinbach forsuje powstawanie Centrum przeciwko Wypędzeniom, manipulując faktami i emocjami? Niemiecka odpowiedź: „Myślmy o przyszłości”! Polacy, Litwini, Ukraińcy argumentują o niebezpieczeństwach najpierw pierwszej, potem drugiej nitki gazociągu Nord Stream? „Nie demonizujmy projektu biznesowego”, „porozmawiajmy o polityce klimatycznej”. Nie podoba nam się system głosowania w Radzie UE i mamy lepszy pomysł? „Nie antagonizujmy, idźmy do przodu!”. 

Podobnych przykładów jest bez liku. Teraz ten frazes powrócił przy okazji dyskusji o konsekwencjach uzależnienia Niemiec od Rosji i o pomocy wojskowej dla Ukrainy, którą i Polacy, i inne państwa wschodniej flanki uważają za nieprzystającą do niemieckiego potencjału. Lily Gardner Feldman, amerykańska badaczka z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa i autorka ważnej książki o pojednaniu w niemieckiej polityce zagranicznej, uważa, że pojednanie zawsze ma przyczynę. Strona inicjująca pojednanie kieruje się przesłanką moralną lub pragmatyzmem (czasami jednym i drugim). Patrząc na ostatnie dekady, trudno nie dostrzec, że w przypadku Niemiec dążenie do pojednania z Polską miało głównie (o ile nie wyłącznie) charakter pragmatyczny. Chodziło o zneutralizowanie przeszkody wizerunkowej dla Berlina wynikającej ze straszliwej historii, a zarazem skupienie się na przyszłości i rozwoju gospodarczym (z obopólną korzyścią), ale kosztem zmarginalizowania przeszłości.

Nie spowodowało to jednak, że między Warszawą a Berlinem zniknęły głębokie kryzysy. Brały się one z lekceważenia, ignorowania i paternalistycznego podejścia Niemców do Polaków. Ale także z braku polskiej szczerości w prowadzeniu dialogu, co wynikało z chęci unikania zadrażnień z sąsiadem wspierającym naszą integracje z UE i NATO. Nawet jeśli poruszano kwestie sporne, to w Niemczech zwykle bagatelizowano je jako niepotrzebne utrudnianie dobrze rozwijającej się współpracy. Kto chciał głębszych rozmów i wspólnej analizy był szkodnikiem. W konsekwencji naiwne okazały się nadzieje, że relacje polsko-niemieckie nadadzą nowy impuls rozwoju Unii Europejskiej. Efektu synergii i wartości dodanej nie stworzy się, jeśli partnerzy nie rozmawiają i nie traktują się po partnersku. Kolejnym negatywnym skutkiem była stopniowa radykalizacja języka i przekazu dotyczących Niemiec na polskiej scenie politycznej.

Do tego dochodził szereg stałych problemów, tak stałych, że istnieje obawa ich nieusuwalności. Nawet zwolennicy „zwyczajnego” sąsiedztwa, pozbawionego emocjonalnych albo katastroficznych tonów, nie mogli zrozumieć obojętności państwa niemieckiego na dojmujący brak wiedzy Niemców o Polsce i jej historii, na marginalną obecność Polski w niemieckich podręcznikach (w tym informacji o polskich ofiarach drugiej wojny światowej), nieprzestrzeganie umów o nauczaniu języka polskiego, niedotrzymywanie gwarancji równych praw przyznanych traktatowo Niemcom w Polsce i Polakom w Niemczech. Jedynie niemiecka wiara w polnische Wirtschaft osłabła za sprawą polskiego sukcesu gospodarczego.

Nie bez znaczenia był także nierozwiązany – według postrzegania ponad połowy społeczeństwa polskiego – problem braku odszkodowań czy zadośćuczynienia, co naruszało polskie poczucie sprawiedliwości, zgodne z przekonaniem, że po dokonaniu rachunku sumienia powinno być odkupienie win. Wspomniana Lily Gardner Feldman uważa, że w procesie pojednania „reparacje są pierwszym krokiem”. 

Niewykorzystane okno możliwości

W drugiej dekadzie XXI wieku kryzysy finansowy i bezpieczeństwa wywołany aneksją Krymu i wybuchem wojny w Donbasie stworzyły nowe możliwości dla stosunków polsko-niemieckich. Wydawało się, że powstał nowy kontekst do rozwoju współpracy, gdyż kryzysy wymuszały zasadnicze zmiany w dotychczasowej polityce obu państw. Można było liczyć, że bliskie sąsiedztwo i członkostwo w UE i w NATO będą priorytetyzowane w konkurencji z relacjami i interesami z państwami trzecimi. Oraz że nie będzie powtórki z Deauville, gdzie w 2010 roku omawiano architekturę bezpieczeństwa Europy w trójkącie niemiecko-francusko-rosyjskim, czy z Mulino (centrum szkoleniowe rosyjskiej armii budowane do 2014 roku przez niemiecki Rheinmetall). 

Jak wiemy, żadnego nowego otwarcia nie było. Niemcy zamiast na korektę postawili na kontynuację swojej polityki. Niemiecka transformacja energetyczna bazowała na rosyjskim gazie i bezkrytycznym przekonaniu o budowaniu „współzależności”. Rok po aneksji Krymu podpisano umowę o budowie Nord Stream 2, a Niemcy broniły go do ostatnich dni przed 24 lutego 2022 roku. Nie dało się być bardziej przeciwko polskim i, jak się szybko okazało, europejskim interesom. Polacy – niezależnie od poglądów politycznych – mieli zaś głębokie przekonanie, że niemieccy sąsiedzi prowadzą politykę podważającą polskie bezpieczeństwo. W przypadku relacji polsko-ukraińskich zachodzi proces dokładnie odwrotny – będący od 2014 roku na pierwszej linii frontu Ukraińcy swoją heroiczną obroną wzmacniają polskie bezpieczeństwo.

Nie powtarzać błędów

Po stronie niemieckiej i polskiej należy przynajmniej zastanowić się, jak naprawić popełnione błędy. Dla nas to szczególnie ważne, by nie powtórzyć ich w procesie współpracy i pojednania z Ukraińcami. Poniższa lista to zaledwie wyimek tego, co należałoby zrobić.

Po pierwsze, traktujmy się poważnie. Niemieccy partnerzy, choć może nie do końca świadomie, mieli dla nas przez te lata jasny przekaz – tym, o co apeluje strona polska i co jest dla niej ważne, zajmujemy się na poważnie wtedy, gdy sprawa stanie na ostrzu noża lub gdy dojdzie do poważnego konfliktu.

Po drugie, aktywnie działajmy na rzecz poszerzania wiedzy o sobie. Nie tylko motywujmy partnera do dofinasowania nauki języka polskiego i rewizji podręczników, ale też inwestujmy pieniądze polskiego podatnika w lepszą promocję polskiej kultury i historii. Lokujmy także środki i siły w analizę dotyczącą polityki, kultury, gospodarki partnera. Asymetria między znaczącą liczbą polskich niemcoznawców (z wszelkich dziedzin) i garstki niemieckich „polskoznawców” jest uderzająca. 

Po trzecie, popularyzujmy zdobytą o sobie wiedzę. Rozpowszechniona teza, że polsko-niemieckie problemy wynikają między innymi z innej wrażliwości historycznej, jest fałszywa. Antypolskie refleksy obserwowane w Niemczech są wynikiem elementarnego braku wiedzy. Ignorancją popisują się również intelektualiści, mylący powstania w Warszawie, czy perorujący o 20 milionach Rosjan poległych w wojnie lub o tym, że Rosja jest ważniejszym partnerem handlowym niż Polska. Walka z antypolskim resentymentem w Niemczech jest też walką ze stereotypami. Także tymi opisanymi w tekście Bachmanna, które niestety są nadal obecne. Czy nie ma już polityków niemieckich zwalczających antysemityzm, neofaszyzm i nacjonalizm w Polsce, mimo braku ich objawów w naszym kraju w wymiarze, w jakim były (i są) obecne w Niemczech? To nie w Polsce płonęły schroniska dla uchodźców i nie w Polsce synagogi są chronione przed atakami przez uzbrojonych funkcjonariuszy. 

Po czwarte, dywersyfikujmy źródła wiedzy i aktualizujmy zasoby. Niemcy najczęściej mają bardzo zawężony ogląd tego, co się dzieje w Polsce, bo od lat korzystają z tych samych źródeł informacji. I co chwila są zaskakiwani – a to zwycięstwami konkretnych partii w Polsce, a to kierunkiem dyskursu na jakiś temat. Bachmann ujął to trafnie w 1994 roku: „Kto reprezentuje Polskę w niemieckich gazetach? – Andrzej Szczypiorski i Adam Michnik. Z kim każdy niemiecki wysłannik musi robić wywiad, żeby się kwalifikować do grona polonofilów? – z Jackiem Kuroniem i ewentualnie jeszcze z Tadeuszem Mazowieckim. Wszyscy oni reprezentują – sądząc po ostatnich wyborach – około 10 proc. ludności polskiej i znajdują się akurat w opozycji. O intelektualistach, którzy reprezentują pozostałych 90 proc. – w tym rządzącą koalicję – niemiecki czytelnik jeszcze nic nie słyszał…”. Wystarczy dodać kilka środowisk intelektualnych, a przesłanie pozostanie w mocy. To pułapka, której powinniśmy uniknąć w stosunkach polsko-ukraińskich.

Po piąte, za porażkę i Polaków, i Niemców należy uznać, że tak łatwo można wykorzystać resentymenty. Choć badania wskazują, że Niemcy nadal cieszą się w Polsce sympatią, to jednak nad pytaniem, dlaczego tak łatwo jest wywołać antyniemiecki refleks, powinni zastanowić się nie tylko Polacy, lecz także partnerzy niemieccy. Jak to możliwe, że po trzydziestu latach ciężkiej pracy wielu niemieckich fundacji i instytutów, wydanych milionach marek i euro oraz przy tak silnym lobby proniemieckim (obyśmy stworzyli kiedyś takie propolskie w RFN), tak łatwo jest wywołać w Polsce antyniemieckie wzmożenie? 

W stosunkach polsko-niemieckich doszliśmy do punktu, w którym cieszylibyśmy się z małych kroków w sektorowych dziedzinach współpracy, bez nadziei na wielką wizję wielkiego pojednania i przyjaźni we współpracy strategicznej. W najgorszym razie grozi nam ześlizgnięcie się w obojętność. Niczego to nie rozwiązuje, ale lepsze to niż jawna wrogość.

Wnioski dla pojednania polsko-ukraińskiego

Powróćmy do relacji polsko-ukraińskich. Pojednanie między Polakami a Ukraińcami pozostaje niezakończone, ale jego dalsze perspektywy są optymistyczne. Polska ma nad Dnieprem (a Ukraina nad Wisłą) taki kapitał społeczny, jakiego Niemcy w Polsce nie miały nigdy. 2–3 miliony Ukraińców mieszkających w Polsce tworzy olbrzymią siatkę połączeń między społeczeństwami, co wynika m.in. z większej podmiotowości Ukraińców w Polsce, niż „niewidzialnych”, zasymilowanych milionów Polaków w Niemczech. Można liczyć, że gdy wojna obronna Ukrainy w końcu się skończy, pojednanie będzie łatwiejsze, bo oba państwa i – co kluczowe – oba narody zbudowały ogromny kapitał zaufania, przy tym wykuty w najtrudniejszym, bo egzystencjalnym momencie.

Z problemów z polsko-niemieckim pojednaniem płyną ważne lekcje dla stosunków polsko-ukraińskich. 

Po pierwsze, traktujmy się po partnersku, bo tylko to wzmocni zgromadzone zaufanie. Z ostatnich lat pamiętamy zarówno arogancję ukraińskich elit, czego symbolem mogą być słowa jednego z byłych ministrów spraw zagranicznych, że „Polska to terytorium między Ukrainą a Niemcami”, ale i polskie przekonanie o własnej wyższości. Wyzwaniem będzie też pobudzona wojną ukraińska asertywność.

Po drugie, nie należy zamiatać pod dywan spraw trudnych i wykluczać tematów drażliwych. Dialog bez szczerości niczego nie rozwiąże. Dyskusja o Wołyniu, najtrudniejszym temacie w polsko-ukraińskiego pojednania, bez wątpienia powróci. Można mieć jednak nadzieję, że bardziej pewna siebie, bo zwycięska Ukraina, będzie miała nie tylko więcej odwagi, ale i krytycznych historyków, którzy śmiało spojrzą w ciemne karty swojej historii. 

Po trzecie, należy uzbroić się w cierpliwość, gdyż proces pojednania w każdym przypadku musi długo dojrzewać. Warto go pielęgnować i zacząć na przykład od uszanowania miejsc pochówków, zbudowania lub odnowienia krzyży nagrobnych, ustawienia (po obu stronach granicy) tablic z uczciwymi inskrypcjami.

Po czwarte wreszcie, należy się pogodzić z tym, że między każdymi, nawet najlepszymi sąsiadami są i zawsze będą sprawy sporne o różnym charakterze wynikające z aktualnego rozwoju ich relacji. Łatwiej będzie o nich dyskutować bez bagażu historycznego.

Wróćmy na koniec do Lily Gardner Feldman, która przekonuje, że pojednanie obejmuje rozwój przyjaznych stosunków, empatii i zaufania. Jeśli posługiwać się tymi kategoriami, to łatwo stwierdzić, że w procesie pojednania polsko-niemieckiego jedynie częściowo udało się wypełnić dwie pierwsze kategorie. Według niedawnych badań IBRIS tylko 20 procent Polaków uważa, że Niemcy są przyjazne wobec Polski, co oznacza znaczący regres. Zaufania zaś nie zbudowaliśmy. Ale nie możemy sobie pozwolić na bezsilne rozłożenie rąk, bo za dużo czeka nas współczesnych wyzwań w zmieniającym się gwałtownie świecie. 

W przypadku pojednania polsko-ukraińskiego spełnione są zaś wszystkie trzy kryteria. Nie powinno nam to jednak przysłaniać tego, że w żadnym przypadku proces nie jest zakończony.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


How Political Bias Explains Everything

How Political Bias Explains Everything

WILFRED REILLY


Experts make judgments based on political attitudes that impact their reliability.
.

What determines leadership-level decisions, including those made by the Supreme Court? Personal attitudes, albeit somewhat constrained by individual rules and norms.ALEX WONG/GETTY IMAGES

According to the dogmas that currently rule America’s elite institutions, the single most important fact about any individual is their racial and gender identity. This quasi-religious belief results in conflict between the new identity-based framework and the older ideal that people are rational actors capable of arriving at an objective truth, independent of their personal background. But both of these views are wrong according to the attitudinal model, a paradigm that is popular in political science but widely ignored outside that discipline. Though it is not well known, the model almost perfectly explains the current “crisis of experts,” without resorting to the gaslighting and moral panics that so many “experts” have used to deny or explain away their failures.

Simply put, the attitudinal model is the codified idea that political preferences, especially when combined with a few other variables, generally predict how individuals will behave. The concept was first introduced by the political scientists Jeff Segal and Harold Spaeth, in their 1993 book The Supreme Court and the Attitudinal Model. Segal and Spaeth assert that the notion that decisions by leaders capable of independent action, a category that includes SCOTUS justices, “are objective, dispassionate, and impartial [is] obviously belied by the facts.” Clearly, “different courts and different judges do not decide the same issue the same way,” and even decisions from the same court are invariably larded with concurrences, dissenting opinions, and so forth. A key point these authors make is that there will generally be enough respected precedent cases available on all sides in a major legal matter—or enough potential variables available in the context of an academic model—that anyone intelligent could find “no dearth … to support their assertions.”

What, then, determines leadership-level decisions? Personal attitudes, albeit somewhat constrained by individual rules and norms. “Decisions of the Court are based on the facts of the case in light of the ideologies, attitudes, and values of the Justices,” Segal and Spaeth write. The authors test this claim empirically—that is why the book is famous—and find that the position of individual judicial decision-makers on a standard (-1 to 1) scale measuring personal conservatism/liberalism predicts roughly 80% (.79) of all of their votes. Across a set of prominent death penalty cases, the political-ideology metric – that is, a measure of the individual justices’ ideological leaning compiled from their past voting behavior, “newspaper editorials,” and “off-bench speeches and writings”—predicted the behavior of every SCOTUS Justice in 19 out of 23 situations.

Attitudinally driven behavior among leaders stretches far beyond Supreme Court justices or appellate court judges. Segal and Spaeth also find that ideology is a near total predictor of executive branch nominations of judges: 87% of all Supreme Court nominees (126/145 at the time of writing) have come from the sitting president’s party. In theory, we might like to believe that a president selects the judge they believe is most qualified for a position, but in practice we know that they simply pick the person whose political attitudes are closest to their own. This trend dates back to the very beginning of the United States, apparently: George Washington at one point nominated 11 highly partisan Federalists for the bench in a row.

Indeed, partisanship is a better predictor of being an elite judicial nominee than is “being a qualified judge,” as determined by past judicial service and players like the American Bar Association. Only 91 of the 145 Supreme Court nominees—73% of Republicans and 48% of Democratic picks—met the American Bar Association’s standard, Segal and Spaeth write. Similarly, basic ideological variables predict 95% of the Yes/No votes of senators deciding whether or not to confirm these presidential judicial nominees. Within the court system, the attitudinal model is measurably predictive beyond a few top benches: Segal and Spaeth note very early on that the model “will fully predict other courts to the extent the environment of those approximates that Supreme Court.”

The largely undisputed fact that ideology shapes the behavior of solo leaders matters because of the extreme trend toward siloing in modern upper-middle-class life. Within my field—the academic social sciences—a 2006 survey found that about 18% of all faculty members identified as Marxists, another 24% as radicals, and 20%-21% as activists. In contrast, perhaps 5% of American soft-scientists are conservatives. In an environment this politically slanted, the odds are good that many shifts of focus attributed to new theory or empirical data—and indeed many overall social science conclusions—are largely the products of ideology.

What are some examples of such conclusions? For decades, academics believed that authoritarianism was an almost exclusively conservative trait. The idea dates back to Frankfurt School scholar Theodor Adorno’s book The Authoritarian Personality, and dozens of studies have “confirmed” it over the years. However, in 2021, skilled Emory Ph.D. student Thomas Costello noticed something simple but key: Tools used to measure authoritarianism tend to be “designed from the left,” and to focus on social problems which a right-winger would be more likely to oppose.

A typical survey question might read: “How important do you feel it is that American society harshly control (Communists)?” Costello realized that scholars could as easily frame nearly identical items from the other direction, asking—hypothetically—about the need to crack down on “Insurrectionists” or “anti-maskers.” His published article, containing a left-wing authoritarianism scale more complex than what I have described here, but based on similar principles, was just published in the Journal of Personality and Social Psychology. It now appears likely that left-wing authoritarianism is one of the more common forms of authoritarianism.

Then there is “racial resentment.” For decades now, many political scientists have argued that citizens giving affirmative answers to questions like “Most Black people who receive money from welfare programs could get along without it if they tried (Yes or No)?” or “Italian, Irish, and Jewish ethnicities overcame prejudice and worked their way up—do you think Black people should do the same without any special favors?” provide a meaningful measure of the subtle racism that supposedly pervades American society. However, in recent years, skeptical scholars have begun administering the same racial resentment scales to minority Americans—most of whom score quite high on metrics of racial pride, and obviously almost none of whom are conventional bigots.

Results have been telling. According to a recent survey sponsored by the Kaiser Family Foundation and CNN, 42% of Black respondents believe “lack of motivation and willingness to work hard” is a “major cause” of hardships within the Black community, compared to 32% of white respondents who believe so. 61% of Black respondents, meanwhile, believe that “Breakup of the African American Family” was a “major cause” of those hardships, compared to roughly 55% of white respondents. Still another study, by Riley Carney and Ryan Enos, found rates of agreement with the provocative questions on the racial resentment scale did not change at all when lower-income or immigrant-origin white groups (i.e., Lithuanians) were substituted in for Black people. Dislike of affirmative action and welfare, it seems, correlates with conservatism and traditionalism across all groups, rather than with white racism.

In a thousand subtle ways, ideological bias can not only shape whole disciplines and domains of knowledge, but it can also weaponize scholarship against reality. To provide one example from my field: While the large numerical majority of police shooting victims in the U.S. are Caucasian, Black Americans are disproportionately likely to be shot by cops. We make up 13%-14% of the U.S. population, and roughly 25% of those fatally shot by law enforcement personnel in a typical year. However—and far fewer citizens know this—the Black violent crime rate is almost exactly 2.5 times the white violent crime rate, and any adjustment for this or for the racial difference in police encounter rate eliminates the discrepancy.

But many leftist academics have begun to argue that the crime rate disparity is simply itself more evidence of racism. Dr. Ibram Kendi, author of How to Be an Antiracist and a professor at American University, famously contends that any gap in performance between large groups must be due to systemic bias somewhere, and there are points that can be made about (say) differential enforcement of the United States’ drug laws. Though badly flawed, as I have noted elsewhere, nevertheless these arguments are widely accepted. And, whether a particular scholar concludes that patterns of American police violence are racist or not might well depend on whether or not she believes these claims and so excludes differential crime rates from her models as a predictor variable.

In this environment, a smart skeptic would expect that “solo leaders” in academia and the media will behave in much the same fashion as those sitting in the courts. Rather than presenting impartial empirical evidence, research results will often strongly reflect the ideological priors of those producing the research. Taking the very simple “crime rates” example given above, in a situation where the vast majority of academic sociologists lean to the political left, we would expect a comparable percentage of researchers to drop the crime-differential variable from their equations and thus conclude that American police operate in a racially biased fashion.

Let’s say that 90% of conservatives and Libertarians believe in a paradigm X (“Most policing is fair and nonbiased”), while 90% of leftists believe in paradigm Y (“All Western institutions are corrupt”), we would expect 87.3% of sociologists (.97 x .9) to believe in paradigm Y and to reason forward from it. As the examples and data given above indicate, considerable evidence exists that essentially this is true.

In a thousand subtle ways, ideological bias can not only shape whole disciplines and domains of knowledge, but it can also weaponize scholarship against reality.

But there is a bright spot to the discovery of entrenched ideological bias in academia. We can actually use attitudinal analysis to determine, with some accuracy, which ideas are truly bad. Citizens are frequently told that “the majority of the scholars in (Z) field” support one thing or another—with “gender affirming care” for minors being a recent example—and that the hoi polloi should not question the expert consensus. However, from an attitudinal perspective, whether such opinion majorities are relevant depends heavily upon the ideological priors of the experts in question. If field Z leans 85% to the left, and 90% of American leftists support transgender surgeries for minors, but only 60% of the .85 leftist pool of experts does, this actually indicates that gender affirming care is probably a terrible idea: Those most aware of the potential risks of the procedure are far more opposed to it than ideological peers with less empirical “inside information.”

Interestingly, something like this just occurred in the real world. The American Academy of Pediatrics (AAP) recently drew headlines after publicly reaffirming support for gender surgeries and hormone treatments for teenagers. However, the very left-leaning organization did so only after a hotly contested vote on an opposing resolution (“Addressing Alternatives to the Use of Hormone Therapies for Gender Dysphoric Youth”), which received 57 public endorsements from AAP members during the very brief period leading up to the referendum. Whatever their own politics may be, the nation’s leading academic pediatricians are by no means as actually unified on this issue as MSNBC makes them sound.

More broadly, a technique that could be used to develop a general attitudinal adjustment for field-specific bias is as follows: Simply determine (1) the L/R ideological breakdown of a particular academic field or sector, (2) the level of support for thing A within that sector, and (3) the level of support for thing A across all of the L/R ideological groups in society. This allows the calculation of (4) what level of support for thing A would almost certainly look like if the field ideologically matched society as a whole. Overall, we can probably say that popular niche ideas (“Defund and disarm the police”) that would be roundly rejected by any group that resembles the actual population are likely to be bad ones—and that ideas which are more often rejected than one would expect, even by partisan but experienced experts, are very likely to be bad ones.

But, in any case—while we’re calculating percentages—recall that there is a 100% chance that the output of any field at any time heavily reflects the ideological tastes of the very human people who make it up. We should recognize this, try to shift ideological monocultutres at the extremes, and never ignore reality.


Wilfred Reilly, a political science professor at Kentucky State University, is the author of Taboo: 10 Facts You Can’t Talk About.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Jewish Heirs of Van Gogh Painting With Nazi Past Sue Current Japanese Owners for $750 Million

Jewish Heirs of Van Gogh Painting With Nazi Past Sue Current Japanese Owners for $750 Million

Shiryn Ghermezian


A close-up look at one of Vincent van Gogh’s “Sunflowers” paintings. Photo: Sailko via Wikimedia Commons

A Japanese insurance company that owns one of Vincent van Gogh’s famous paintings titled Sunflowers is being sued by the descendants of the artwork’s original Jewish owner who claim that the Nazis forced their ancestor to sell the painting in the 1930s, The Art Newspaper reported.

Three descendants of Paul von Mendelssohn-Bartholdy said in a lawsuit filed in Chicago in December that the Tokyo-based Sompo Holdings allegedly knew the artwork was a “casualty of Nazi policies” when a predecessor of the insurance company — Yasuda Fire & Marine Insurance Company — bought the painting for $39.9 million at a Christie’s auction in London in 1987. The painting by the Dutch post-impressionist artist was later moved to the Sompo Museum of Fine Art in Tokyo, where it is currently on permanent display.

Mendelssohn-Bartholdy, who was born in Berlin in 1875, was a banker who also had an impressive art collection that included pieces by Pablo Picasso, Claude Monet, Edouard Manet and Pierre-Auguste Renoir. The Nazis seized power in Germany in 1933 and it is believed that Sunflowers was sold in Berlin in 1934. The Jewish art collector, who also transferred many of his artworks overseas to keep them from being looted by the Nazis, died in May 1935 in Berlin at the age of 59 after reportedly being attacked by a Nazi thug.

One of the plaintiffs in the case, Julius H. Schoeps, told The Independent he believes his great-uncle sold the paintings to fund his family’s escape from Nazi Germany. In the 98-page complaint filed in court, the family said Mendelssohn-Bartholdy “never intended to transfer any of his paintings and that he was forced to transfer them only because of threats and economic pressures by the Nazi government.”

They claim Sompo Holdings was “recklessly indifferent” to the painting’s Nazi past, and that the company or its predecessor “ignored” the painting’s provenance.

The descendants of Mendelssohn-Bartholdy are demanding that Sunflowers either be returned to them or that Sompo pay $750 million in punitive damages, The Art Newspaper reported.

The insurance film denies claims that it knew the artwork was taken from Mendelssohn-Bartholdy by the Nazis and will fight the lawsuit.

“It is a matter of public record that Yasuda Fire & Marine Insurance Company bought the Vincent van Gogh Sunflowers work at public auction from Christie’s in London in 1987. For over 35 years, the Sompo Museum of Fine Art in Tokyo, Japan, has proudly displayed Sunflowers,” Sompo Holdings said, adding that it “categorically rejects the complaint’s allegations of wrongdoing, the claims made, and intends to vigorously defend its ownership rights in Sunflowers.”

The still life painting is not the only artwork by van Gogh currently at the center of a lawsuit. The heirs of another Jewish collector is suing New York City’s Metropolitan Museum of Art and the Basil and Elise Goulandris Foundation in Athens for the return of van Gogh’s La cueillette des olives (Olive Picking), which they claim was looted by the Nazis. The Detroit Institute of Arts is also being sued regarding a painting by van Gogh titled Liseuse De Romans. 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com