Ukraina. Drohobycz – miasto “Sklepów cynamonowych”

Ukraina. Drohobycz- miasto “Sklepów cynamonowych”

Beata Kardaszewicz



Rynek (Fot. Beata Kardaszewicz)

Drohobycz warto odwiedzić nie tylko z powodu Schulza.

Staramy się zaglądać do Lwowa tak często, jak to tylko możliwe. Przejść się po Rynku, posiedzieć chwilę przy fontannie z Neptunem. Wypić herbatę w kafejce obok kaplicy Boimów. Posłuchać mszy w katedrze ormiańskiej, odwiedzić bukinistów pod pomnikiem Fedorowa. Na bazarze priwokzalnym (przy Dworcu Głównym) kupić najlepszą na świecie wędzoną słoninę, tak żeby jej zapas (pocięta w kawałki i zamrożona) wystarczył do następnego wyjazdu. Pospacerować po parku Stryjskim, zachwycić się rzeźbami Pinsla w dawnym kościele Klarysek. I wreszcie nabrać ochoty na dalszą wędrówkę.

W promieniu ok. 100 km wokół Lwowa nietrudno znaleźć miejsca wymarzone na całodniową lub kilkugodzinną wycieczkę: Żółkiew, Krechów, Olesko, Podhorce, Złoczów, Poczajów, Stanisławów, Truskawiec, Drohobycz…

Miasto “Sklepów cynamonowych”

Zafascynowani prozą Brunona Schulza, inspirowaną klimatami przedwojennego Drohobycza, chcemy zobaczyć miasto „Sklepów cynamonowych”, a w nim „Rynek (…) pusty i żółty od żaru” i „stare domy, polerowane wiatrami wielu dni”. Chcemy sprawdzić, czy w witrynie apteki na rogu Rynku i Mazepy wciąż stoi bania z sokiem malinowym „symbolizująca chłód balsamów”. Chcemy odnaleźć słynną ulicę Krokodyli, a w razie deszczu albo upału schronić się w jednej z „sieni, pachnących chłodem i winem”. Bo Drohobycze właściwie są dwa. W tym pierwszym, realnym, przegląda się jak w lustrze drugi – magiczny, rodem z Schulzowskiej wyobraźni. Żeby go zobaczyć, trzeba uruchomić własną…

Życie Schulza, skromnego nauczyciela rysunków i prac ręcznych, toczyło się na przestrzeni kilku ulic okalających rynek, w miejscach, które dziś łatwo odnaleźć.

Nie istnieje już dom w Rynku, w którym artysta urodził się w 1892 r. i w mieszkaniu na pierwszym piętrze (znanym ze “Sklepów…”) spędził pierwsze lata życia. Ale Rynek wciąż wygląda jak “wymieciona z kurzu gorącymi wiatrami (…) biblijna pustynia”, w kolejnych godzinach dnia oświetlana przez słońce dokładnie tak, jak opisał w “Sklepach…”. Jeśli skierujemy się w lewo, krótka uliczka zakończona śmieszną, trójkątną kamienicą zaprowadzi nas na ul. Drohobycza (dawna Floriańska), gdzie pod nr. 12 stoi dom oznaczony tablicą pamiątkową, w którym rodzina Schulzów mieszkała w latach międzywojennych. Dziś, porządnie odnowiony, znajduje się w rękach prywatnych – do środka wejść nie można. Trochę rozczarowani ruszamy dalej ul. Drohobycza. Idąc prosto, dojdziemy do tzw. willi Landaua, gdzie Schulz, chroniąc się przed horrorem okupacji w krainę fantazji, malował na ścianach dziecinnego pokoju ilustracje do baśni braci Grimm. Fresków tam nie znajdziemy – odkryte zaledwie dziesięć lat temu wywieziono do Jerozolimy. Skręcamy więc w prawo, w ul. Mickiewicza (dawna Szewczenki), potem w lewo, w Szewczenki (dawna Mickiewicza). Stąd już tylko kilka kroków do okazałego gmachu dawnego Gimnazjum im. Władysława Jagiełły, gdzie artysta prowadził niekonwencjonalne lekcje rysunków. Kiedy klasa zbyt ostro rozrabiała, przerywał nauczanie i opowiadał uczniom bajki. Dziś w budynku gimnazjum mieści się Uniwersytet Pedagogiczny im. Iwana Franki, innego wybitnego syna ziemi drohobyckiej. O tym, że uczył tu kiedyś Bruno Schulz, informuje niewielka tablica obok wejścia do pracowni plastycznej.

Na Rynek wracamy ul. Mickiewicza (czyli Szewczenki), gdzie wśród zieleni ogrodów stoją podniszczone, ale wciąż pełne uroku wille pałace, świadectwa dawnej świetności Drohobycza, owoce XIX-wiecznego boomu naftowego. Dalej Szewczenki skręca łagodnym łukiem w lewo i domykając koło, które zatoczyliśmy od miejsca narodzin, doprowadza nas do miejsca śmierci Schulza. Stara kamienica, schodki, podest i wejście do sklepu – nic się tu chyba nie zmieniło oprócz nazwy – dawniej ta część ulicy nazywała się Czackiego. 19 listopada 1942 r. idący do Judenratu po chleb Schulz zginął tu w czasie akcji gestapo od strzału w tył głowy. Okrutny zbieg okoliczności – chleb był mu potrzebny na podróż do Warszawy, która miała być pierwszą częścią przygotowanego przez przyjaciół planu wyciągnięcia pisarza z getta – krokiem ku wolności.

Drohobycza, miasta sklepów cynamonowych i ulicy Krokodyli, trzeba szukać po drugiej stronie Rynku.

Idąc w dół ul. Mazepy, najpierw widzimy budynek teatru. Ten sam, z którego mały bohater “Sklepów…”, wysłany po zapomniany portfel ojca, wyruszył w nocną wędrówkę w poszukiwaniu tychże. Dalej, trzymając się prawej strony, dojdziemy do ul. Stryjskiej – pierwowzoru ulicy Krokodyli. Wracając, zahaczymy o Mały Rynek, żeby, zupełnie jak sto lat temu, zagłębić się między “budki i kramiki, sklecone z pudełek po cukrach, wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pełne mydełek, wesołej tandety, złoconych błahostek, cynfolii, trąbek, andrutów i kolorowych miętówek”. W uliczkach otaczających Mały Rynek wciąż unosi się zapach cynamonu…

Zabytki Drohobycza

Ale Drohobycz warto odwiedzić nie tylko ze względu na Schulza. Trzy zabytkowe obiekty, których nie wolno ominąć to: gotycki kościół św. Bartłomieja tuż obok rynku i dwie unikalne drewniane cerkwie – Podwyższenia Krzyża Świętego i św. Jura. Fara jak na złość zamknięta. Wydaje nam się jednak, że w środku panuje jakiś ruch, więc uparcie dobijamy się do drzwi i w końcu ktoś otwiera i sztorcuje nas za przeszkadzanie wycieczce z… Polski. Przyłączamy się i dzięki temu udaje się obejrzeć XVIII-wieczne polichromie Andrzeja Sołeckiego na ścianach i sklepieniach, kilka renesansowych rzeźb i neobarokowe ołtarze.

Potem ruszamy na poszukiwanie cerkwi i historia się powtarza. Cerkiewka Podwyższenia Krzyża, przypominająca wieżę obronną, zamknięta na głucho. U św. Jura tak długo hałasujemy na podwórzu, aż pojawia się osoba z pękiem kluczy gotowa nas wpuścić i oprowadzić. Ale do św. Jura warto się pofatygować nawet bez możliwości zajrzenia do środka. Ktoś słusznie nazwał tę cerkiew poematem drewnianej architektury. Zbudowana bez jednego żelaznego gwoździa, uważana jest za jedną z najwspanialszych późnośredniowiecznych świątyń w całym regionie. 350 lat temu jej pierwsi właściciele – mieszkańcy wioski Nadiewo niedaleko Kijowa – wymienili ją na sól z żupy drohobyckiej.

Po wejściu do środka z zachwytu niemal zamieniam się w słup soli. Czy to za sprawą koloru budulca, czy promieni słonecznych przefiltrowanych przez wysokie okienka, wnętrze tonie w niezwykłej, złocistej poświacie. Każdy centymetr kwadratowy ścian pokrywa wspaniała polichromia, którą wraz z ikonostasem wykonał zespół artystów pod kierunkiem Stefana Medickiego. Stary i Nowy Testament zostały opowiedziane obrazami: od Grzechu Pierworodnego po Sąd Ostateczny, od Zwiastowania po Zmartwychwstanie. Chrystus tronujący na tęczy, apostołowie, anielskie chóry i sprawiedliwi u bram raju, lewiatan z szatanem i antychrystem oraz alegoria dobrej śmierci oplecione winoroślą i przetykane owocami granatu.

Strach pomyśleć, ale niewiele brakowało, a moglibyśmy już nigdy nie oglądać tych cudów. W październiku 2009 r. drewniany dach cerkwi załamał się pod śniegiem i woda zaczęła niszczyć polichromie. Szkody szczęśliwie udało się naprawić.

***

Wieczorem wracamy do Lwowa, zastanawiając się, gdzie najlepiej zakończyć tak udany dzień? Najmodniejsze obecnie miejsce to Kryjówka (Rynek 14), bez rzucającego się w oczy szyldu czy reklamy. Wchodzimy do długiej, sklepionej sieni zamkniętej solidnymi drzwiami z małym okienkiem w środku (jak w chińskiej palarni opium). Stukamy w okienko, pojawia się brodata twarz w wojskowej furażerce i (o zgrozo!) chrapliwym szeptem domaga się hasła. Wpadamy w lekką panikę, ale kelner przemykający obok z tacą wspaniałych zakąsek podpowiada: – Sława Ukrainie! – Sława Ukrainie! – powtarzamy uradowani. – Gierojam sława! – rozpromienia się Fidel Castro w okienku i szeroko otwiera drzwi do ciasnego, zamkniętego pomieszczenia. Brodacz nalewa nam po kieliszku miodunki z metalowej wojskowej manierki. To nie powitanie gości, tylko test na zdrajców i szpiegów. Ponieważ udaje nam się nie paść trupem, odźwierny lekko popycha kredens maskujący tajemne zejście w dół. Prawdziwa Kryjówka jest dwa piętra pod ziemią…

“Nigdzie na świecie nie pije się tak wspaniale, jak we Lwowie” – napisał Tadeusz Boy-Żeleński sto lat temu. I trzeba przyznać, że nic się nie zmieniło.


Cytaty pochodzą z “Sierpnia” i “Nocy wielkiego sezonu”, opowiadań Bruno Schulza ze zbioru “Sklepy cynamonowe”. Korzystałam również z książki Wiesława Budzyńskiego “Schulz pod kluczem”, Warszawa 2001


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com