Sarcia Skarpeciara, Blond Jadźka, Kulawa Dwojra i inne dziewczyny z dzielnicy


Sarcia Skarpeciara, Blond Jadźka, Kulawa Dwojra i inne dziewczyny z dzielnicy

Piotr Nazaruk



„Płeć? Żeńska. Już niejednokrotnie w mem życiu żałowałam tego” – tymi słowami 20-letnia wówczas „pani Zosia”, wychowawczyni w Ochronce Żydowskiej w Krakowie rozpoczęła swoją historię, nadesłaną w 1934 roku na konkurs autobiografii żydowskiej młodzieży. Życie kobiet w przedwojennej Polsce nie było usłane różami, a w mieście tak biednym jak Lublin więcej niż szczęścia było w nim łez i goryczy. Wśród Żydów, szczególnie tych tradycyjnych, ciężar utrzymania całej rodziny spoczywał często na barkach Żydówek. Ile te barki mogły unieść, nie uniósłby żaden ze sławnych przed wojną tragarzy. Ale i one z czasem słabły, a coraz to nowe razy i nędza nierzadko popychały je do ostateczności.

Zniszczone i połamane fotografie przedstawiające anonimowe kobiety. Z kolekcji szklanych negatywów z Rynku 4

Czym sobie na to wszystko zasłużyłam?

Gorzką historię pewnej Sarci Skarpeciary z Bychawskiej wiosną 1928 roku opisała gazeta „Lubliner Tugblat”. Kiedy Sarci zmarła matka, a ojciec wyjechał do Warszawy, gdzie najął się do służby u zastępcy rabina, ona – dziewczątko pewnie trzynasto, góra czternastoletnie – przyuczyła się robienia skarpet. Całymi dniami plotła skarpety i pończochy, by ze swojej skromnej pensyjki utrzymać siebie i dwie młodsze siostrzyczki. Z czasem zaczęła doskwierać jej jednak samotność i właśnie wtedy w jej życiu pojawił się niejaki P–N. Nie miał żadnego fachu i każda praca była mu obcą. Twierdził, że robotnik jest nikim i skazany jest na życie w nędzy, więc nigdy nie zamierzał pracować. Przekonanie to wyniósł z domu i to nie byle jakiego. Pochodził bowiem z „wyższych sfer”, był może wnukiem albo prawnukiem jakiegoś rabina, może krewnym rzezaka albo po prostu synem gorliwego chasyda. Tak czy inaczej zawrócił dziewczynie w głowie. Dlaczego miałby nie być moim chłopcem? – myślała sobie Sarcia – Pochodzi przecież ze szlachetnej rodziny, a szlachetne serce – jak stale powtarzała jej matka – jest cenniejsze od szlachetnych kamieni. Dziewczyna wzięła go do siebie, żywiła go, łożyła na jego utrzymanie i dawała mu kieszonkowe. „Małego księcia” trzeba było przecież ubrać, wysłać czasem do kina czy teatru i zapewnić wszystko inne, czego potrzeba chłopcu – jak sądziła – w jej wieku. Sąsiedzi z Bychawskiej plotkowali co prawda, że „chłopiec” wygląda raczej na wyrośniętego „chłopa”, ale serce zakochanej dziewczyny pozostawało głuche na tego rodzaju uwagi.

Minęło 8 lat. On doskonalił się w szlachetności, a ona dalej niestrudzenie plotła skarpety. Któregoś dnia chłopak oświadczył, że dość już się ze sobą nachodzili i czas pomyśleć w końcu o ślubie. Ją co prawda od dawna uwierało już to długie narzeczeństwo, ale wstydziła się przyznać, że chciałaby wyjść za mąż. Dziewczyna wyłożyła kilkaset ciężko zarobionych i z trudem zaoszczędzonych złotych. Kilkaset – odkładanych latami z pensji służącego – przysłał jej ojciec i tym sposobem młody „szlachcic” dostał do kieszeni całkiem pokaźną sumkę, za którą miał wszystko zorganizować. Ale kiedy niedoszły pan młody zaczął prowadzać się z taką ilością gotówki, poczuł się doprawdy jak nie byle kto. Doszedł do wniosku, że jest coś na rzeczy w tym, co mówi jego mądra i szlachetna mama, że czas już zerwać z tą pokojówczyną, córką służącego i nędzarką. Jest wszak złotym, szlachetnym młodzieńcem, a takiego towaru jak on szuka się ze świecą! Niby dlaczego – powtarzał w głowie słowa mamy – ma wydać całe to „jego” bogactwo na pierwszą lepszą, w dodatku byle skarpeciarę? Powinna raczej dziękować Bogu, że wytrzymywał z nią przez ostatnie 8 lat.

W lutym 1928 roku szlachetny P–N w tajemnicy przed Sarcią zaręczył się w Kurowie. Uzyskał nareszcie porządną narzeczoną i jeszcze porządniejszy posag (nie jakiś kilkusetzłotowy bilon), a do tego pokój z kuchnią u teściów, wikt i opierunek i co tylko trzeba na kilka lat z góry. Za pieniądze od Sarci kupił narzeczonej z Kurowa złoty łańcuszek, drogi pierścionek z kolorowym oczkiem i inne prezenty, na które zasługiwała porządna dziewczyna. Jego mama, która miała nie tylko głowę na karku, ale i żyłkę do interesu, poradziła „chłopcu”, by pod różnymi pretekstami dalej wyciągał od Sarci pieniądze, a jeśli „skarpeciarzyna” się o nie kiedykolwiek upomni, odda jej nawet z procentem po ślubie. Rzecz jasna w Kurowie.

Intryga w końcu wyszła na jaw. Kiedy uboga Sarcia dowiedziała się, co chłopak zrobił z jej pieniędzmi i sercem, chwyciła butelkę stężonego kwasu octowego – wówczas taniego i łatwo dostępnego eliksiru samobójczyń. Historia potoczyłaby się inaczej, gdyby nie młodsza siostra, która w ostatniej chwili powstrzymała ją przed wypiciem esencji. Kiedy Sarcia się uspokoiła i przemyślała wszystko, postanowiła, zamiast pogrążać się w rozpaczy, dochodzić sprawiedliwości. Następnego dnia jej młodsza siostra przypadkiem spotkała na ulicy niedoszłego szwagra i zażądała natychmiastowego zwrotu pieniędzy. Nieźleś urządził swoją pannę – zawołała – szkoda tylko, że za pieniądze mojej siostry! Mogłeś za nie kupować prezenty i jechać do Kurowa na zaręczyny, to z posagu możesz oddać siostrze dług. Po chwili pojawiła się również Sarcia, która rzuciła pod jego adresem kilka naprawdę gorzkich obelg. Szlachetnemu P–N bardzo nie w smak były te zaczepki, zawołał więc na pomoc swoją siostrę, która pięścią dała dziewczynom do zrozumienia, że takich chłopców bezkarnie się nie obraża. Obie wróciły do domu z podbitymi oczami, a artykuł, o który poprosili redakcję „Lubliner Tugblat” sąsiedzi z Bychawskiej, ukoił może część urażonej dumy, ale na pewno nie złamane serce.

Prawo pożądania

Zaledwie kilka miesięcy później prasa żyła historią innej dziewczyny. W lipcu 1928 roku w Warszawie gruchnęła wiadomość, że zwolniono z aresztu kilku handlarzy kobiet, za których poręczyła niejaka Blond Jadźka. Wśród aresztowanych a następnie zwolnionych byli Chaim Brudas, Abram Marczyk (herszt szajki, szerzej znany jako Tokarz), Mojsze Aszer (Mojsze Tof) i jego brat Lejzor Aszer (Szczapa), wszyscy na stałe mieszkający w Argentynie. Ostatni z nich miał być „koszernym” mężczyzną Blond Jadźki, który wyratował ją od nierządu i uwolnił od warszawskiego alfonsa Chaima Sapirsztajna, czyli Wysokiego Hermana. Cała ta historia była zdaje się zmyślona lub przekręcona i służyła wyłącznie uwolnieniu bandytów, z którymi dziewczyna była w jakiś niezdrowy sposób związana. Stołeczny „Unzer Express” donosił, że Blond Jadźka była w Warszawie znaną osobistością. Zimą jej „główna stacja” znajdowała się przy ulicy Bielańskiej, a latem obsługiwała linię Otwock-Falenica-Warszawa, gdzie po zawarciu stosownych znajomości osiągała przychody za sprawą swojego ciała. Dziewczyna, jak pisała gazeta, była rodem z Lublina. Jej ojciec miał być bogatym kupcem manufakturowym i chasydem, brat rabinem a szwagier szojchetem. Mimo że ojciec trzymał ją krótko, dziewczyna w końcu uciekła. Jeszcze w Lublinie poznała alfonsa, który podawał się za porządnego obywatela Buenos Aires, pragnącego poznać dziewczynę, pójść z nią pod chupę i wrócić do Argentyny. Blond Jadźka uwierzyła, ukradła ojcu biżuterię i uciekła z narzeczonym do Warszawy. Po trzech miodowych miesiącach mężczyzna zaczął ją bić i wysyłać na ulicę, a od oprawcy uwolnił ją właśnie Szczapa.

Dziennikarze „Lubliner Tugblat” podpytali w mieście o Blond Jadźkę, a jej historia – mimo że mniej spektakularna – okazała się w rzeczywistości jeszcze smutniejsza. Pochodziła z ortodoksyjnej lubelskiej rodziny, ale nie było tam ani rabina, ani szojcheta. Jej ojciec, noszący się tradycyjnie w długiej brodzie i kapocie, nie był żadnym bogaczem i nie handlował wyrobami manufakturowymi, ale czym popadło. Biżuterii mu nie ukradła, bo niczego takiego w ich domu nie było. Mieszkali przy ulicy Bramowej, a Jadźka – wysoka dziewczyna o blond włosach i czarnych, połyskujących oczach – od dzieciństwa wymykała się i włóczyła z okolicznymi prostytutkami. Już jako ulicznicę spotkać ją można było najczęściej pod jej własnym domem. Powieki malowała na modne kolory, włosy upinała nowocześnie do góry, a klientów zapraszała do domu publicznego, mieszczącego się w kamienicy jej ojca. Ponieważ była ładna i młoda, z jej usług korzystali najprzystojniejsi mieszczanie. Bywała w ich domach, biurach, jeździła z nimi na Sławinek albo po hotelach… Kiedy i w jakich okolicznościach wpadła w sidła szajki handlarzy kobiet, co tak naprawdę łączyło ją ze Szczapą i Wysokim Hermanem, nie wiadomo. Czy to właśnie Szczapa nie był przypadkiem tym, który zwabił ją do Warszawy, a sprawa z Hermanem nie była od początku do końca zmyślona? „W Lublinie – konstatowali dziennikarze »Tugblatu« – Jadźka pełniła rolę 2-złotowej dziewczyny, ale w Warszawie została prawdziwą gwiazdą”.

Prostytucja wśród ubogich kobiet była przed wojną ogromnym problemem. Praktycznie wszystkie boczne uliczki lubelskiego Starego Miasta pełne były dziewczyn, które z braku innych perspektyw zostawały ulicznicami. Pracy nie było, za szkołę trzeba było słono płacić, rodzice często zostawiali dzieci samym sobie, klientów natomiast nie brakowało i pieniądze z prostytucji były na wyciągnięcie ręki. Dalsze losy Blond Jadźki pozostają nieznane, ale banda, z którą się związała należała w owych czasach do jednej z najlepiej zorganizowanych i najgroźniejszych szajek handlarzy żywym towarem. Wspomniany Abram Tokarz pojawił się w Warszawie z zawrotną sumą 80 tysięcy dolarów, za które miał organizować przemyt kobiet do Argentyny na masową skalę. On i jego wspólnicy pod pozorem małżeństwa wywozili młode dziewczyny za ocean, ale zamiast do lepszego życia trafiały do spelun i domów publicznych.

Przerwane objęcia

W 1938 roku lubelska prasa opisała inną historię…

czytaj dalej tu: Sarcia Skarpeciara, Blond Jadźka….


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com