Brak tylko słowa „wybaczcie”

Brak tylko słowa „wybaczcie”

Konstanty Gebert (wrzesień 2012, nr 688)


Konstanty Gebert

Konflikty pamięci w byłej Jugosławii nie są rzeczą nową, aczkolwiek wizja Bośni, czy szerzej: Bałkanów, jako terenu nieustannych i odwiecznych wojen jest nieprawdziwa. Stanowiły one przerwy w długich okresach mniej lub bardziej udanej koegzystencji. Dowodem na to jest architektura sarajewskiej Baščaršija, gdzie synagoga, meczet, cerkiew i kościół są od siebie oddalone o rzut kamieniem. Przez długi czas nikomu nie przychodziło do głowy, że ktoś będzie te kamienie rzucał.

Sprawiedliwe zapomnienie

Warto spojrzeć, jak w Bośni radzono sobie z konfliktami pamięci. Po II wojnie światowej zwycięzcy komuniści narzucili własną wizję przeszłości i wielu odetchnęło z tego powodu z ulgą. Tito zbudował tę wizję na micie Braterstwa i Jedności. Komuniści, z założenia wieloetniczni, jeszcze zacieklej niż z okupantami walczyli z rozmaitymi narodowymi ugrupowaniami zbrojnymi. Ten mit pozwalał wszystkim uniknąć odpowiedzialności za historię. Podobnie jak w konflikcie lat 90., także podczas II wojny światowej działały formacje bardziej i mniej zbrodnicze, ale wszystkie miały wystarczająco dużo na sumieniu, by uznać, że taka wiązana transakcja im się per saldo opłaca. Tyle tylko że Braterstwo i Jedność było tylko jednym z elementów tego niepisanego porozumienia. Drugim była zasada, że niesprawiedliwość będzie rozdzielana sprawiedliwie między wszystkich. Przykładem może być Chorwacka Wiosna, czyli ruch z początku lat 70. na rzecz chorwackiej tożsamości w Jugosławii. Tito brutalnie go stłumił, a potem dla świętego spokoju zaaresztował także serbskich intelektualistów w Belgradzie, którzy akurat niczego się nie domagali. Chodziło o to, by pokazać, że niesprawiedliwość jest rozdzielana sprawiedliwie między wszystkich.

Miało to konsekwencje zarówno w odniesieniu do pamięci, jak i współczesnej sytuacji. Skoro nikt nie mógł mówić w imieniu jakiegokolwiek narodu – ponieważ prawo do zabierania głosu miała wyłącznie Liga Komunistów w Jugosławii – to znaczy, że nikt nie mógł w imieniu Chorwatów prosić o wybaczenie za zbrodnie popełnione podczas wojny na Serbach i, w mniejszym stopniu, na muzułmanach. Nie pojawił się chorwacki Willy Brandt, bo system skutecznie uniemożliwiał komukolwiek mówienie w imieniu narodu. W związku z tym ofiary i ich potomkowie nie usłyszeli ze strony sprawców słowa: „wybaczcie”. I uznali, być może irracjonalnie, że skoro Chorwaci nie proszą o wybaczenie, to uważają pewnie, że nie ma takiej potrzeby. Innymi słowy, uznali, że gdyby Chorwaci mieli okazję, to znów zrobiliby dokładnie to samo, co w przeszłości. Tyle że tym razem, pomyśleli Serbowie, to my będziemy pierwsi. I byli. Serbowie, ofiary zbrodni chorwackich podczas II wojny światowej, stali się głównymi oprawcami podczas wojny lat 90. ubiegłego wieku. Kierowali się głównie propagandą, która twierdziła, że „jeżeli nie będziemy ich zabijać, to oni zabiją nas”. Brak tego „wybaczcie” był jednym z elementów, który tę propagandę uwiarygadniał. W efekcie znów wybuchła wojna, najpierw w Chorwacji, potem w Bośni, gdzie tym razem siły serbskie dopuściły się ludobójstwa. A potem wojna skończyła się bardzo złym pokojem.

Światy równoległe

Znowu jak po zakończeniu II wojny odetchnięto z ulgą – „przynajmniej przestali nas zabijać”. Tylko że coś trzeba było z tą przeszłością zrobić. Tym razem nie było już siły podobnej komunistom po II wojnie światowej, która mogła narzucić wszystkim swoją wizję historii. Powstały za to trzy równoległe wersje przeszłości, pozostające ze sobą w idealnej sprzeczności, wykładane w tym samym czasie, niekiedy w tych samych budynkach. Dla mnie jednym z najbardziej przejmujących miejsc w Bośni jest szkoła powszechna w miejscowości Fojnica pod Sarajewem. Podzielona jest ona murem, z osobnymi wejściami dla dzieci chorwackich i muzułmańskich. Jest to ta sama Fojnica, w której franciszkanie z dumą pokazują w klasztorze firman od sułtana, wydany natychmiast po podboju Bośni w XV w. i gwarantujący franciszkanom pełnię swobód. Czasami warto się zastanowić, co rozumiemy jako postęp.

Pod koniec lat 90. bośniacka badaczka Bronislava Baranović zbadała podręczniki szkolne. Nie przypuszczam, by od tamtej pory sytuacja uległa drastycznej zmianie. Jej zespół przeanalizował 749 rozdziałów podręczników szkolnych do historii, w serbskim, chorwackim i boszniackim systemie nauczania. Warto pamiętać, że w Bośni mamy dwanaście rządów – osiem rządów kantonalnych, rząd kantonu Sarajewo, rząd Federacji Bośni i Hercegowiny, Republiki Serbskiej i państwa Bośnia i Hercegowina. 12 rządów na głowę mieszkańca, na niewiele ponad 4 miliony nieszczęsnych ludzi i trzy systemy nauczania – serbski, chorwacki, muzułmański. Nawet gdyby relacje były jak najbardziej pokojowe, taka sytuacja nie mogła doprowadzić do niczego dobrego.

Zobaczmy, co ustaliła Baranović. W żadnym z badanych podręczników historia inna, niż własnego narodu, nie była wspominana w więcej niż jednej czwartej rozdziałów. Pamiętajmy, że nie mówimy o stosunkach między Islandczykami a Mauretańczykami, ale o relacjach między sąsiadami z jednej ulicy. Nie pojawiają się oni w trzech czwartych rozdziałów podręczników historii. To cierpienie własnego narodu było głównym tematem 42% rozdziałów z podręczników chorwackich, 14% rozdziałów z podręczników boszniackich – co przy okazji pokazuje różnicę w postrzeganiu tego cierpienia. W podręcznikach boszniackich w 19 wypadkach pisano o wojnach obronnych, które toczyli Boszniacy, i tylko o 1 wojnie zaborczej. W chorwackich podręcznikach wojen obronnych było już 40, a zaborczych „aż” 4. W serbskich podręcznikach wojen tych było 58, ale w 10 przypadkach była mowa również o wojnach zaborczych. Gdy weźmiemy pod uwagę, że znakomitą większość tych konfliktów wspomniane społeczeństwa toczyły między sobą, jest rzeczą zdumiewającą, że w każdym wypadku zwycięża myślenie: „myśmy się bronili, oni zawsze napadali”.

Baranović zauważa, że w żadnym z tych podręczników nie było ani jednego rozdziału o tym, czym jest studiowanie historii. Innymi słowy, dzieci uczy się, że „myśmy cierpieli, myśmy się bronili, a tajemniczy obcy, o których się nie uczymy, bo nie musimy, a poza tym i tak dzieli nas mur, tak jak np. w Fojnicy, wciąż nam zagrażają”; wizja ta utrzyma się, dopóki nie będziemy także uczyć refleksji nad tym, czym jest historia. Bez spojrzenia na nią w krytyczny sposób można przyjąć, że historia jest po prostu jedną z nauk empirycznych, jak chemia. Wówczas jednak, tak jak przyjmuje się, że wrzucając kostkę sodu do wody, wywoła się wybuch, tak samo można twierdzić, że Serbowie i muzułmanie nie mogą mieszkać pod jednym dachem, bo są jak oliwa i woda. Jest to ta sama ideologia. Co można z nią zrobić?

Perspektywa pamięci

Jeden ze sposobów wypracowałem, uczestnicząc już od wielu lat w dialogu polsko-żydowskim. Metoda polega na przyjęciu założenia, że to, jak tamci drudzy pamiętają naszą historię, jest uprawnione w tym samym stopniu, co sposób, w jaki my ją postrzegamy. Nie oznacza to, że przyznajemy tamtym rację, ale że zakładamy ich dobrą wolę. I dopiero wtedy możemy tego samego żądać w stosunku do siebie. Dam jeden przykład. W filmie Claude’a Lanzmanna Shoah pojawia się opis Warszawy Kazika Ratajzera, bojowca z getta, który wyszedł kanałami na „stronę aryjską” tuż przed wybuchem powstania, żeby kupić broń. Został przemycony do konspiracyjnego lokalu, umyty, ubrany. Kazik wspomina, że kiedy wyszedł na ulicę, zobaczył miasto, które żyło w pokoju. Dziewczyny chodziły po ulicach z bukietami kwiatów, ludzie siedzieli w kawiarniach, orkiestry grały na skwerach. Warszawa żyła w pokoju. Getto znajdowało się w innej rzeczywistości, w tej samej, w której funkcjonowały Oświęcim, Treblinka, Gułag. Z tej perspektywy, „aryjskiej” stronie Warszawy było bliżej do okupowanego Paryża czy nawet wolnego, ale bombardowanego Londynu niż do koszmaru, który się rozgrywał tuż obok. Tylko ktoś, kto wyszedł kanałami z getta w kwietniu 1943 r., mógł wyobrazić sobie, że Warszawa jest miastem, które żyje w pokoju. W tym czasie na warszawskich ulicach rozstrzeliwano ludzi, panował bezwzględny terror. Problem polega na tym, że tak samo jak Kazik ma rację, tak samo Kowalski, który przeżył wojnę po drugiej stronie muru, ma rację, mówiąc, że jest to nieprawda. Nie będzie żadnej szansy na rozmowę, dopóki Kazik i Kowalski nie powiedzą sobie, może z niechęcią, ale przyznają – nie mam do ciebie pretensji, że tak uważasz, taka jest twoja pamięć.

Bardzo pomaga, jeżeli obie strony mogą się mimo wszystko zaliczyć do jednej grupy. My o różnej pamięci – Polacy i Żydzi – jesteśmy wspólnie ofiarami Niemców. W tym wysiłku odnajdywania tego, co wspólne, pomagają, a przynajmniej powinny pomagać, religie. Kłopot polega jednak na tym, że z całą pewnością religie w Bośni nie rozliczyły się jeszcze ze swojej niedawnej krwawej przeszłości. Kilka lat temu jako reprezentant Żydów uczestniczyłem w Sarajewie w dialogu międzywyznaniowym i słuchałem z rosnącym zdumieniem, jak przedstawiciele Kościoła katolickiego, Cerkwi prawosławnej i Związku Muzułmańskiego mówili to samo – moja religia jest religią pokoju i jeżeli ktoś twierdzi, powołując się na nią, że zezwala ona na przemoc i zbrodnie, to mówi nieprawdę. W tym dialogu nikt nikomu nie zarzucił kłamstwa. Uznałem, że i tak nazajutrz wyjeżdżam, więc mogę się narazić. Powiedziałem, że wszystkim bym uwierzył, gdyby nie to, że mieszkałem podczas wojny przez rok w tym mieście i słyszałem, jaki te religie głosiły przekaz.

Stąd bardzo trudno, przynajmniej w Bośni, traktować jakąkolwiek religię jako narzędzie pojednania. Nie są one w tym względzie wiarygodne. To, że posługiwano się nimi, aby uzasadniać zbrodnie, jest oczywiście zniewagą dla tych, którzy nie godzili się wtedy, jak i nie godzą się teraz na zbrodnie usprawiedliwiane wiarą. Dlatego chciałbym, byśmy pamiętali o konsekwencjach przyzwolenia jakiejś religii na to, by w jej imieniu popełniano zbrodnie. Jakiś czas temu opłakiwaliśmy muzułmanów i Żydów zamordowanych w Tuluzie z powodu ekstremistycznej interpretacji Islamu, z którą oczywiście główny nurt Islamu nie ma jakoby nic wspólnego. Wolałbym jednak, żeby mówili o tym wyznawcy głównego nurtu Islamu, a nie, żebym mówił to ja. Ja mam mówić o żydowskim terroryście Baruchu Goldsteinie, który zamordował w Hebronie modlących się muzułmanów. Chrześcijanie mają mówić o popach i księżach, którzy podczas wojny bośniackiej błogosławili morderców, czy chociażby o chrześcijańskich terrorystach, walczących po obu stronach w Irlandii. Póki będziemy się bili w cudze piersi, będzie dudniło bardzo mocne echo, ale będzie ono puste.

* Wystąpienie wygłoszone podczas konferencji „Konflikty pamięci i pojednanie w Europie. Rola religii i Kościołów, znaczenie myśli Jana Pawła II, która odbyła się 23 marca 2012 roku w Pałacu Prezydenckim w Warszawie. Konferencję objął swoim patronatem Prezydent RP Bronisław Komorowski. W imieniu Prezydenta RP wystąpił minister Maciej Klimczak. Organizatorem spotkania była Fundacja Kultury Chrześcijańskiej ZNAK we współpracy z Katolicką Agencją Informacyjną oraz Inicjatywą Chrześcijan dla Europy (IXE). Pomysłodawcą konferencji był Henryk Woźniakowski.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com