MORDKA KUCYK, GERSZON AMBARAS

MORDKA KUCYK, GERSZON AMBARAS

MARTA SZAREJKO



Ze spisywania cmentarzy nie bardzo da się żyć. Ale jestem też genealogiem, jeżdżę z Żydami z całego świata do małych miast i wsi, z których pochodzą ich przodkowie. Na przykład przylatuje ktoś z Florydy i wie tylko, że jego dziadek był z Krasnogrodu

MARTA SZAREJKO: Zaczęło się od cmentarza na Okopowej. 

WITEK WRZOSIŃSKI: 
Najpierw do Warszawy przyjechał amerykański prawnik Emile Karafiol, który chciał odwiedzić groby bliskich, ale nie mógł ich znaleźć. Wymyślił, żeby sfotografować i spisać co się jeszcze da z macew, a dane umieszczać w internetowej bazie, która pozwoli potomkom polskich Żydów rozproszonym po całym świecie odnaleźć groby bliskich. Poszedł z tym pomysłem do gminy żydowskiej i zaoferował, że sfinansuje projekt.

I pojawiły się ogłoszenia o pracę dla hebraistów.

Nie sądziłem, że w ogóle będę pracował w zawodzie, więc bardzo się ucieszyłem. Zasuwaliśmy cztery lata, dzień w dzień, i zrobiliśmy całość. Czasem  w tej dżungli ledwo było widać pogruchotane rzeźby i połamane tablice. Poza tym na początku, mimo hebraistycznego wykształcenia, uczyliśmy się od zera – nie mieliśmy pojęcia, jak czytać inskrypcje, nie rozumieliśmy skrótów, nie znaliśmy jidysz. Potem stworzyliśmy własny system transkrypcji z hebrajskiego i jidysz na alfabet łaciński, żeby nasz spis był zrozumiały dla ludzi nieznających wielu języków i jednocześnie w miarę spójny wewnętrznie. Często napisy były zatarte i nazwisk trzeba było się domyślać. Korzystaliśmy z różnych baz danych, m.in. bazy ofiar Holocaustu Instytutu Jad wa-Szemw Jerozolimie czy warszawskich książek adresowych.

Minęło 12 lat.

Jak zaczynałem, miałem wrażenie, że to wspaniała przygoda. Wiedziałem, że jako jeden z niewielu potrafię odczytać te zapomniane inskrypcje, poza tym płacono mi za codzienne uprawianie pracy intelektualnej w dżungli – ideał! Potem zrozumiałem, że jestem na właściwym miejscu, że to właśnie ja powinienem robić, i że to nie jest tylko zabawa. Tymczasem po drodze Emile Karafiol zakończył współpracę z gminą, a do tego pojawiły się problemy z ubezpieczeniem, kiedy jedna z dziewczyn zraniła się o macewę. Uparliśmy się, że będziemy dalej spisywać i zarejestrowaliśmy naszą własną, niezależną fundację. Do dziś tych cmentarzy zrobiliśmy prawie sto. W pomniejszonym składzie, bo to mimo wszystko dość wyczerpująca i żmudna robota, choć bardzo wciągająca. Teraz w zasadzie jest nas dwóch, upartych starych osłów. Powiedzieliśmy sobie, że jeśli my tego nie zrobimy do końca, to nikt tego nie zrobi, więc musimy próbować. Szukamy dofinansowań i dalej spisujemy nazwiska z rozpadających się macew – pojedynczych inskrypcji mamy już ponad 100 tysięcy. Szacujemy, że to połowa, albo jedna trzecia tego, co zostało w tym kraju.

Wśród nich Pesa Kalkulator, Rachel Spokojna i Mosze Imbryczek.

Albo Mordka Kucyk, Gerszon Ambaras i Lewek Wszędobylski. Lubię te  egzotyczne nazwiska. Na macewach zdarzają się też intrygujące inskrypcje, np. „Żył jak chciał i rozumiał, umarł, jak matka i rodzina chciała”. Każda macewa może przynieść coś ciekawego.

Da się z tego żyć? 

Ze spisywania cmentarzy nie bardzo. Ale jestem też genealogiem, jeżdżę z Żydami z całego świata do małych miast i wsi w Polsce, z których pochodzą ich przodkowie. Czyli na przykład przylatuje ktoś z Florydy, pierwszy raz jest w Polsce i wie tylko, że jego dziadek albo pradziadek jest z, dajmy na to, Krasnogrodu. Poza tym często wie niewiele więcej i jest taki zupełnie kalifornijski, albo izraelski. Więc ja ich wiozę i staram się być tłumaczem międzykulturowym, bo wiele rzeczy trzeba tłumaczyć w obie strony. To jest moje główne źródło utrzymania.

Gdzie byłeś ostatnio?

W Piotrkowie Trybunalskim, z panią z Kalifornii i jej dwiema córkami, pół-Meksykankami. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, gdzie je zabrać na obiad – to często jest wyzwanie w mniejszych miejscowościach. W końcu znalazłem jakąś pierogarnię,  poszliśmy tam, te córki pierwszy raz w życiu spróbowały pierogów i mówią: „O, takie empanadas!”. Wydało mi się to zabawne: ich pradziadek miał na imię Henoch, był polskim religijnym Żydem, całe życie spędził w tym mieście i do głowy by mu pewnie nie przyszło, że jego prawnuczki będą kojarzyły Piotrków z empanadas.

Niedawno byłem też w Białej Podlaskiej, z ludźmi, którzy nalegali, żeby odwiedzić wszystkie adresy, pod którymi mieszkali ich krewni, dalecy i bliscy. Chcieli odnaleźć ślady po mezuzach. Tych adresów było ze czterdzieści, dość długo chodziliśmy i je odnajdywaliśmy – większość to teraz domy kwaterunkowe, bardzo zaniedbane. Z jednego wyszła do nas chuda, ruda pani, która natychmiast zaczęła krzyczeć, czego szukamy. Tłumaczyłem, że państwo przyjechali z Kalifornii i chcą zobaczyć, gdzie mieszkała ich rodzina. – Będą odzyskiwać?! – pyta. – Wie pani, oni już mają willę w Kalifornii, więc nie sądzę, żeby byli zainteresowani. – Niech odzyskują jak najszybciej! – krzyknęła. – Bo miasto jest do dupy, nic nie robi! Pod siódemką grzyb, pod piątką prądu od pół roku nie ma, żyć się tu nie da! Dała mi numer telefonu, żebym zadzwonił po listę spraw do załatwienia, jak już Żydzi odzyskają swoje mienie.

Jak zaczynałem, miałem wrażenie, że to wspaniała przygoda. Wiedziałem, że jako jeden z niewielu potrafię odczytać te zapomniane inskrypcje, poza tym płacono mi za codzienne uprawianie pracy intelektualnej w dżungli – ideał!

Nigdy nikt nie chciał was przegonić?

No właśnie nie! Jeżdżę od pięciu lat i nic takiego się nie zdarzyło. Ludzie podchodzą zwykle z innym przekazem. Pamiętam starszego pana w Międzyrzecu, podpierającego się rowerem, który opowiadał, że kiedy miał 10 lat, mieszkał z rodzicami w jedynym polskim domu przy rynku. Przez trzy dni i trzy noce okna były zasłonięte, bo Niemcy kazali. A on cały czas słyszał straszne rzeczy – na tym rynku zgromadzono wszystkich Żydów z miasteczka i wiadomo, co się działo. W pewnym momencie uchylił rąbek tej zasłony, i od razu zasłonił z powrotem, ale to, co zobaczył spowodowało, że do tej pory nie może normalnie spać. Nie może zamknąć oczu, żeby tego nie widzieć i nie słyszeć. Dodał, że ma potworne poczucie winy, i że chciał nam to powiedzieć. Po czym zabrał rower i odszedł, nie czekając na żadną odpowiedź.

fot. Adrian Dybowski

W jednym miasteczku na trasie lubelskiej spotkaliśmy licealistkę, która płynną angielszczyzną opowiadała nam na najstarszej uliczce o tym, gdzie kto mieszkał przed wojną. Tu był szewc Sztajn, tam piekarz Bergman, tu z macew po wojnie schodki ułożyli… wszystko wiedziała, a tego przecież nigdzie nie ma, w żadnym źródle. Okazało się, że kiedy była mała, wszystko opowiedziała jej babcia. A ona to potem spisała i zrobiła w liceum projekt – oprowadzała swoją szkołę i wszystko przekazywała swoim kolegom. W trakcie naszego spaceru zadzwoniła jej mama i zaprosiła nas na obiad. A ponieważ była bardzo ambitną kucharką – sprawdziła szybko w internecie, czym jest koszer, i taki zrobiła posiłek. Tymczasem Żydzi, z którymi przyjechałem, dopiero co jedli kiełbasę wieprzową, bo przecież w Polsce jest najlepsza! Ale byli bardzo rozczuleni tym obiadem. Babcia też w nim zresztą brała udział i używała określenia „żydki”. Potem pojechaliśmy na resztki cmentarza. Trudno mi po takim dniu trzymać się jakichkolwiek stereotypów.

Słyszałem od innych przewodników, że zdarzają się ataki czy wyzwiska, ale ja jak na razie miałem chyba szczęście. Zresztą, jeżdżąc po Polsce, stałem się w pewnym sensie patriotą. Wcześniej czułem się co najwyżej patriotą lokalnym, myślałem, że Warszawa w zasadzie może być, ale co do reszty kraju, to miałem takie poczucie – chyba u warszawiaków nierzadkie – że to jedna wielka wiocha, może z paroma wyjątkami. A potem zacząłem jeździć i zobaczyłem zupełnie inną Polskę niż ta w mojej głowie. Znacznie ciekawszą, bardzo różnorodną i często nieświadomą swoich zalet. Aż mi było trochę wstyd.

Wszyscy na takiej wycieczce korzystają.

Jeszcze niedawno dokładnie tak myślałem – że Żydzi wywożą ze sobą obraz odarty ze stereotypów, Polacy dowiadują się czegoś o dzisiejszych Żydach, a ja mam ciekawą, dobrze płatną i rozwijającą pracę. Krótko mówiąc: miałem poczucie, że robię coś dobrego. A teraz zaczynam myśleć, że politycy wyrzucają do śmieci to, co robiłem przez lata. Bo przecież trzeba walczyć o dobre imię Polaków, a nie uprawiać jakieś multi-kulti. I nie wiem, czego spodziewać się podczas kolejnego sezonu. Może pojadę tam gdzie zwykle i będzie inaczej?

Staram się nie skupiać na tym, co się dzieje, ale to trudne – od kilku miesięcy jestem wściekły. Mam wrażenie, że politycy w Polce zachowują się jak we fragmencie „Oparów absurdu” – Słonimski z Tuwimem umieścili tam recenzję dzieła literackiego pisaną przez fikcyjnego literata, który co jakiś czas robi literówki, ale nigdy się nie cofa, tylko konsekwentnie i honorowo podąża za każdym błędnym słowem do końca. Był tam łabędź, który w rezultacie tych literówek powozi bryczką, po czym ma być zdanie – rozbił się katastrofalnie, ale wychodzi rozpił się, więc honorowy autor musi konsekwentnie odmalować dramatyczną scenę szlajającego się po barach łabędzia degenerata. Nasi politycy postępują tak samo: ktoś coś chlapnie, wyskoczy z jakimś głupim pomysłem, a oni mówią: – Jedziemy, ani kroku w tył. Jakkolwiek by to było idiotyczne.

Doznałeś kiedyś antysemityzmu?

Nie. Imię, nazwisko, wygląd mam taki, że jeśli ktoś kogoś chce zaatakować antysemicko, to raczej nie zacznie ode mnie. A jak ktoś opowiada przy mnie dowcip o Auschwitz, to od razu mówię, że sobie nie życzę, bo moją rodzinę tam mordowano.

Kiedyś wojowałem na polskim Fejsbuku, czyli Gronie. Znalazłem tam grupę  tematyczną o bezpretensjonalnej nazwie Antysemityzm, której znakiem była zielono-biała falanga. I się do niej zapisałem – byłem ciekaw, jak bardzo uczona dyskusja się nad tym zjawiskiem odbywa. Odbywała się taka, że caps lockiem pisali wypierdalać Żydy, albo Żydki wasze miejsce w piecu. Czasami ktoś nieco ambitniej postulował, że przecież już Talmud mówi, że coś tam… Wtedy się angażowałem i pytałem: – Czytujesz Talmud? W jakim języku? A oni odpisywali nieco zdziwieni. Trochę straszne, trochę śmieszne, ale generalnie miałem poczucie, że to są niezbyt groźni idioci. A teraz widzę, że polski prezydent maszeruje pod tym znakiem przez moje miasto, a z nim zapewne niektórzy z moich ówczesnych dyskutantów. Mogę się tylko domyślać, że wielu z nich dziś zarządza krajem, w którym mieszkam. Na pewno przyklaskują powrotowi słowa „parchy” do dyskursu publicznego. Chodzę czasem na demonstracje, żeby im pokazać, co o nich myślę, ale i tak mnie to wkurza.

Twoja rodzina nie wyjechała w 1968?

Dziadkowie wyjechali, ale mama stwierdziła – myśląc o Gomułce – że nie będzie jej jakiś cymbał mówił, gdzie ma mieszkać. Ona teraz może czuć, że dobrze wybrała, bo życie, które tu prowadziła, obróciło się bardzo na korzyść. Ale kto to może wiedzieć w momencie podejmowania takiej decyzji?

Jak poznali się twoi rodzice?

Na planie filmu „Łóżko”. On był drugim operatorem, a ona konsultantką do kwestii psychologii bohaterów. Są razem od kilkudziesięciu lat i sprawiają wrażenie całkiem zadowolonych. Mam trzy siostry. Dwie też mają już swoje dzieci, więc w sumie dość duża rodzina z tego wyszła.

Moja prababcia i pradziadek od strony mamy mieli po ośmioro rodzeństwa, więc potencjalnie to mogła być ogromna rodzina. Ale prawie wszystkich załatwili w czasie wojny, a ci, którzy przeżyli, zamieszkali w Izraelu. Zresztą od strony taty też prawie nie mieliśmy rodziny ani tradycji, mimo że to nie Żydzi. Moi rodzice mogli czuć, że zaczynają coś zupełnie od zera, że mają wolność, aby założyć swoją rodzinę i poprowadzić ją tak, jak uważają za słuszne. Od początku dbali, żebyśmy mieli kręgosłup moralny niezależny od jakiejkolwiek religii i starali się dużo z nami jeździć po świecie.

Twoi dziadkowie od strony mamy byli religijni?

Zerwali ze swoją religią i nie przyjęli żadnej innej, jeśli nie uznajemy socjalizmu czy komunizmu za rodzaj religii. A w latach 50. również komunizm zaczął ich rozczarowywać i po Marcu wyjechali do Niemiec, do RFN. Dziadek dostał dobrą pracę, był profesorem chemii. Pochodził z Galicji, więc świetnie znał niemiecki,  ten wyjazd dla niego był bardziej naturalny, mimo że przeszedł przez kilka obozów. Babcia po wojnie była szefową Iskier, co już nie tak łatwo przekłada się na pracę za granicą. Właściwie wiodła przyjemne mieszczańskie życie w małym mieście nad Renem. Nosiła kostiumiki Chanel i apaszki Hermes, podróżowała z dziadkiem na Majorkę. Komunizm był dla niej też chyba drogą do emancypacji i w jakimś zakresie osiągnęła to, czego chciała. Ale zapytana na łożu śmierci, czy chce rabina, księdza czy pastora, twardo odpowiedziała, że nic z tych rzeczy. Wspominała czasem swojego ojca – według niej wspaniałego, mądrego i szlachetnego człowieka, który jednak w Jom Kippur siedem razy okręcał sobie koguta nad głową, a potem go zarzynał. Zobaczyła to jako mała dziewczynka i nie mogła zrozumieć, jak mądry człowiek może się tak dać otumanić religii.

To wszystko zresztą nie jest łatwe dla kolejnych pokoleń, bo co ja teraz mam o sobie mówić? Że jestem świeckim obywatelem świata o mieszanym pochodzeniu? Już widzę, jak jadę do tego hipotetycznego Krasnogrodu i tak się przedstawiam. No, ale dokładnie tak jest w moim przypadku. To, co mnie łączy z moimi przodkami, to właśnie ta dziwaczna konstrukcja.

Co dla ciebie dziś znaczy bycie Żydem?

W zupełnie podstawowym wymiarze to znaczy, że jest się innym. Że gdyby nawet spróbować żyć w mainstreamie, być takim, jak wszyscy, to zawsze jest ryzyko, że ktoś powie: – Zaraz, zaraz… Coś tutaj nie pasujesz! Może tak, może nie – nie wiadomo. Jednak większość ludzi, którzy tu mieszkają, i nie są Żydami, nie czuje stale czającej się w tle groźby. Chociaż przecież każdy w jakiś sposób jest inny. Moja inność natomiast sprawia, że choć czuję się tutejszy, to jednak utrzymuję dystans.

rekomendował: Leon Rozenbaum

Twoi turyści pytają cię czasem, czemu żyjesz w takiej Polsce?

Odpowiadam, że dziedzictwo mojej mamy jest dla mnie ważne, ale dziedzictwo taty też. Poza tym oni sami odwiedzając Polskę, widzą jej zalety, nie tylko wady. Z drugiej strony, muszę rozważać wyjazd, bo mam dzieci. Nie mogę sobie siedzieć beztrosko, machać ręką i myśleć: A, będzie, co będzie. Muszę myśleć też o tym, w jakim społeczeństwie one będą dorastać.

A swoją drogą, nacjonalizm rozlał się w tym momencie po całym świecie i Polska w zasadzie jest w awangardzie. Czuję się więc trochę jak w tym warszawskim dowcipie z lat 30., o Rabinowiczu, który przychodzi do biura podróży i mówi: – Chciałbym gdzieś wyjechać. Agent podaje mu globus i mówi: – Proszę sobie wybrać miejsce, porozmawiamy o konkretnych ofertach. Rabinowicz siedzi, obraca, obraca, przygląda się i w końcu mówi: – Czy ma Pan może inny globus?


Witek Wrzosiński  – Urodził się w 1980 r. w Warszawie. Wyrzucony ze Szkoły Podstawowej nr 23, z 1SLO „Bednarska” i następnie z anglistyki UW, uzyskał magisterium na hebraistyce, na podstawie pracy o znaku szwa. Od tamtej pory związany jest zawodowo z badaniem i upamiętnianiem kultury i historii polskich Żydów, m.in. poprzez współprowadzenie Fundacji Dokumentacji Cmentarzy Żydowskich, prowadzenie biura poszukiwań oraz podróży genealogicznych Avanim, udział w tworzeniu Wystawy Głównej Muzeum Polin czy publikowanie opowiadań i artykułów naukowych.

MARTA SZAREJKO – Ur.1983, dziennikarka. Studiowała kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Publikowała w „Dużym Formacie”, „Bluszczu”, „Kulturze miasta”, „Nowych Książkach”, „Chimerze”. Autorka książki o bezdomnych „Nie ma o czym mówić”, za którą została nominowana do Literackiej Nagrody Angelus. Stypendystka Fundacji Herodot.

 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com