LUDZIOM SIĘ COŚ NIE SKŁADA

LUDZIOM SIĘ COŚ NIE SKŁADA

MARTA SZAREJKO


ROZMOWA Z MIRIAM SYNGER

Może żydowska historia mojej rodziny nie miała skończyć się wraz z przedwojenną asymilacją ani w trakcie II wojny światowej? Może końcem jest powrót do korzeni i ponowne założenie tałesu?

 

MARTA SZAREJKO: Jesteś piątym pokoleniem bardzo silnych kobiet w rodzinie – twoja babcia przeżyła wojnę, twoja mama, jedynaczka, sama wychowała ciebie. 

MIRIAM SYNGER: Prababcia też była jedynaczką! Wszystkie byłyśmy wychowywane przez matki. Kiedy czytam książkę mojej babci, Joanny Olczak-Ronikier „W ogrodzie pamięci”, podobają mi się kobiety w tej rodzinie, ale nie tylko z naszej linii: uwielbiam Julię, od której się wszystko zaczęło – miała dziewięcioro dzieci, w tym moją praprababkę. To dla mnie rodzaj heroizmu, choć dziś w Izraelu matka z dziewięciorgiem dzieci to nic specjalnego. Podoba mi się też Kancewiczowa, lekarka, która pokazała niezwykłą siłę zawodową. Ale Janina i Hanna, z mojej linii, które walczyły o utrzymanie wydawnictwa założonego przez mojego prapradziadka, też mi imponują. Walczyły o wartości, które są mi bliskie. Nie o pieniądze, tylko rzeczy ponadmaterialne.

Twoja babcia jest pisarką, mama też.

Słowo w mojej rodzinie jest bardzo ważne. Odkąd pamiętam, dostawałam przekaz, że może literatura pozornie nie daje nam nic wprost – ani lepszego statusu, ani wygody materialnej – ale za to piękniejszego ducha na pewno. I siłę też.  Zresztą o  kobiecej sile dużo w moim domu się mówiło. Była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Nieważna wojna, trudności życia, rozbita rodzina, problemy finansowe… wszystko da się pokonać. I motto powtarzane córkom przez matki i babki „Kopf hoch” – głowa do góry. W kobiecej linii rzeczywiście jest ogromna moc, ale bez mężczyzn bywa smutno. Więc miałam ogromną potrzebę przełamania tego powtarzającego się schematu kolejnych kobiet. Zaczęłam sama zadawać sobie pytanie, czy kobieta może być silna tylko wtedy, kiedy przed nią nie idzie żaden mężczyzna? Przełomem okazało się to, że urodziłam syna.

O kobiecej sile dużo w moim domu się mówiło. Nieważna wojna, trudności życia, rozbita rodzina, problemy finansowe… wszystko da się pokonać

Ale wychowywałaś go sama, czyli prawie powtórzyłaś schemat.

Tak. Moi rodzice poznali się w Niemczech. Tata, Niemiec, mieszkał tam na stałe, mama przyjechała na studia. Z tego dość krótkiego związku narodziłam się ja. Gdy miałam 2–3 lata, wróciłyśmy z mamą do Krakowa. Mój ojciec jest bardzo fajnym, porządnym człowiekiem i nigdy nie zniknął z mojego życia. Ale też nigdy mnie nie wychowywał. Cała odpowiedzialność od pierwszej chwili spadła na moją młodziutką wtedy mamę.

Miała tyle lat, co ty, kiedy urodziłaś Szymona.

Tak, mając 22 lata, wyjechałam na Erasmusa do Niemiec i zakochałam się w Niemcu. A w wieku 23 lat rozstałam z nim i urodziłam dziecko ze świadomością, że wychowam je sama. Dziadek mojego ówczesnego partnera był podczas wojny w SS. Moja babcia jako żydowska dziewczynka przeżyła wojnę. Miałam wrażenie, że nasza historia jest świetna – może niczym z lekko tandetnego romansu, ale jednak przy całym dramacie Holokaustu z minimalnie pozytywnym zakończeniem. Wnuk esesmana i wnuczka Żydówki trzymają się za ręce na tle jakiegoś polskiego landschaftu, najlepiej śpiewając Hatikwę. Piękne! No, ale ten film jak każda fikcja szybko się skończył. A Szymon ma już ponad 10 lat.

Po studiach w Niemczech wróciłaś do Polski i zamieszkałaś w Krakowie. Półtora roku później poznałaś religijnego Żyda.

No tak. Sama nie byłam religijna, od Boga trzymałam się z daleka. Nie żebym miała coś przeciwko niemu, po prostu nie był mi potrzebny. Praca, studia doktoranckie, małe dziecko pod pachą i mocno liberalne, wolnościowe wychowanie sprawiły, że Żydzi w cicit nie byli moim marzeniem. Chyba jednak z wyjątkiem jego – po 13 dniach byliśmy zaręczeni. Ale to nie było szaleństwo ani lekkomyślność. Po prostu miał zostać moim mężem, tak się zresztą po kilku miesiącach stało.

Dziadek mojego byłego partnera był podczas wojny w SS. Moja babcia jako żydowska dziewczynka przeżyła wojnę. Miałam wrażenie, że nasza historia jest świetna

Twoja mama musiała być zachwycona.

Gdybym przyszła z tatuażem na głowie, byłoby jej chyba łatwiej. Babci zresztą też – patrzyła na mnie i zastanawiała się, czy zwariowałam, czy przypadkiem w szpitalu mnie nie podrzucili.  Dla nich to było poniżej wszelkich oczekiwań, nie tak mnie wychowały. Nie po to żydowska rodzina przez kilkadziesiąt lat się asymilowała, żebym nagle została żoną ortodoksa. Nie chciały, żebym myślała schematami, których obie zawsze unikały. Tymczasem ja stwierdziłam, że porzucam liberalizm, wolność i „siłę kobiecą”. Że wolę być przykładną żoną, nawet za cenę prania skarpetek, prasowania koszul i porzucenia siebie na rzecz rodziny. Zajście w ciążę i urodzenie Szymona mocno mną wstrząsnęły. Zastanawiałam się wtedy, jakim prawem decyduję o losie drugiego człowieka. Może i jestem silna, może i dam radę sama, ale dlaczego syn ma rosnąć w domu bez ojca, bez rodziny tylko dlatego, że ja mam na to siłę?

A jak byłaś wychowywana przez mamę?

Moja mama świetnie się sprawdziła jako matka, pod każdym względem. Oczywiście nigdy jej tego nie powiem, bo taka rola córki, żeby zawsze strzelać focha. Ale przekazała mi ważne wartości i zasady, dawała mi wolność, szanowała moje wybory. Z drugiej strony nie była w stanie zastąpić mi ojca, za którym bardzo tęskniłam. Jego dom jest jak ze stereotypowych żartów o pedantycznych Niemcach – uporządkowany, ułożony, zaplanowany…, zawsze też takiego bardzo chciałam. Ale na co dzień żyłam w lekko chaotycznym świecie mojej mamy, pisarki. I babki, z powojennego pokolenia Piwnicy pod Baranami, wiecznego kabaretu, śmiania się ze wszystkiego. Opowiadała o wojnie i o komunizmie ze śmiechem. To chyba jedyna możliwa forma oswojenia przeszłości. Inną jest tylko płacz, który się nie kończy nigdy. Jedną z najzabawniejszych dla niej historyjek jest ta, jak moją młodą mamę w nocy aresztowano. Babcia myślała, że ostatni raz widzi córkę i była przerażona. Mama była przekonana, że ją wiozą do Rosji do jakiegoś burdelu i śmiertelnie się bała. Bardzo zabawne, prawda? Aż łzy ciekną po policzkach. Ale to kolejne motto, które wyssałam z mlekiem matki. Tyle naszego, co się naśmiejemy.

Więc ja w tym wszystkim myślałam, że może i zostałam wychowana na porządnego, dobrego i uczciwego człowieka, ale teraz na świecie jest kolejny człowiek i już nie chcę iść drogą, której celem jest dożycie następnego dnia, najlepiej w bezustannym śmiechu. Charakterystyczne machnięcie ręki mojej babci, które niejeden raz dało mi siłę, teraz przestało wystarczać. Już nie chciałam machać na wszystko ręką, jakby świat były tylko chwilowy i tymczasowy.

Czułaś się inna przez to, że byłaś z takiego domu?

Czułam się inna, bo wychowywałam się bez ojca, moja matka miała wolny zawód, miałam trudne, niemieckie nazwisko. Ojciec nie przychodził na wywiadówki, a jak już się pojawiał, to mówił w innym języku. Mimo to nigdy specjalnie się nie buntowałam przeciwko matce. Jak jej mówiłam, że paliłam trawę, to ona pytała: I co? Ale na więcej sobie nie pozwalałam, wiedziałam, że ona więcej nie zaakceptuje. Takie niepisane zasady. Traktowała mnie bardziej jak partnera do rozmowy niż dziecko. To też jest forma wychowania. Ale wiedziałam, że choć sprawdziło się w naszym przypadku, nie chcę tego dla swoich dzieci. No i wraz z pojawieniem się religijnego Żyda pojawiły się tak upragnione przeze mnie zasady.

D-MO Zając

Szybko w to wskoczyłaś.

Bardzo. Bo jak już, to już, szybko podejmuję decyzje. I chyba żadnej, niezależnie od konsekwencji, nie żałowałam. Co nie znaczy, że żadna nie miała w sobie błędu. Ale to i tak nie nam dane oceniać, tylko Bogu. Na pewno poczułam mocne przyciąganie do judaizmu ortodoksyjnego. Nakazy i zakazy, religijna głębia, sporo filozofii, mądrej psychologii, niekończące się teksty, które można studiować. To była droga, na którą czekałam od lat. Może żydowska historia mojej rodziny nie miała skończyć się wraz z przedwojenną asymilacją, ani w trakcie II wojny światowej? Może końcem jest powrót do korzeni i ponowne założenie tałesu?

Dosyć szybko zaczęłam jeść koszernie i przestrzegać szabatu, zapominając o wieczorach filmowych z mamą przy KFC, piątkowych wyjściach ze znajomymi. W soboty przestałam korzystać z telefonu i elektryczności. Unikałam kościołów i wchodzenia do nich nawet wtedy, gdy ktoś z bliskich brał ślub. Zaczęłam delikatnie odsuwać płeć przeciwną, przerzucając się z pocałunku w policzek na skinienie głową. Zaczęłam kombinować, jak zmienić siebie, nie zmieniając nadmiernie swojego świata.

Zaczęłam jeść koszernie i przestrzegać szabatu, zapominając o wieczorach filmowych z mamą przy KFC. W soboty przestałam korzystać z telefonu i elektryczności

art. rekomendował: Leon Rozenbaum
I ta zmiana wydawała ci się naturalna?

Tak. Para musi mówić jednym językiem. Nie wyobrażam sobie religijnego Żyda i świeckiej Żydówki ateistki. Jakoś nie widzę ich jednogłośnego wychowania dzieci. Wprowadzałam w życie zasady, które wydawały mi się zupełnie słuszne. Nadal je za słuszne uważam. Wiem jednak, że wpadłam w pułapkę, w którą wpada większość tych, którzy przeszli na judaizm lub do niego powrócili. Lub ktokolwiek, kto chce się natychmiastowo i całkowicie zmienić. Możemy zmieniać poglądy, priorytety, potrzeby, ale nie wydaje mi się, by jakakolwiek zmiana o 180 stopni była możliwa. Sytuacja Żydów, którzy decydują się być religijnymi, mimo że wychowali się w katolickich lub świeckich domach, i tych, którzy zdecydowali się przejść na judaizm, jest bardzo trudna. Często zmiany przychodzą za szybko. I albo trąci to fałszem i jest zupełnie nienaturalne, albo taka osoba prędzej czy później odbije znowu w zupełnie inną stronę. Zamiast zmienić się powoli.

Mężczyzna, który potem został twoim mężem, miał jakieś konkretne oczekiwania?

No i tu jest pytanie do nas kobiet – czy rzeczywiście nasi mężczyźni tyle od nas wymagają? Czy to nasze projekcje? Czy pragną, byśmy były idealne pod każdym względem, czy my takie chcemy być, choć oni potrzebują tylko miłości, trochę uwagi i tego, byśmy były sobą? Nie znam odpowiedzi. Wiem, że zaczęłam ubierać się inaczej. Wyrzuciłam spodnie, w których zawsze czułam się najlepiej. Bardziej zaczęłam zakrywać ciało. Po ślubie nosiłam nakrycie głowy. I choć wydawało mi się to naturalne i właściwe, było pewnym zaprzeczeniem siebie samej. A to nigdy nie jest dobre. Po rozwodzie zajrzałam nie do szafy, ale w głąb siebie. Religia, rodzina, praca łatwo wpływają na to, jak się zmieniamy. Ale ta zmiana musi być spójna z tym, kim jesteśmy naprawdę. Dzisiaj źle czułabym się w spodniach. A długa spódnica, chociaż zawsze wchodzi w koła roweru, to mój strój codzienny. Myślę też, że nigdy nie odkryję mocno dekoltu. Ale wypuściłam włosy, choć nadal zakrywam głowę. I czuję się pewniej.

Kiedy wyjechaliście do Izraela?

Zanim wyjechaliśmy razem na stałe, mój ówczesny mąż studiował w Izraelu. Ja byłam w Polsce, pracowałam w Krakowie w żydowskiej instytucji. Przyjechał na ślub, zaszłam w ciążę. Potem on wrócił do Izraela, przyjechał tylko na poród. Został chwilę, aż w końcu, gdy syn miał 3 lata, a córka 9 miesięcy, zamieszkaliśmy razem w Izraelu. Wtedy pierwszy raz jechałam do tego państwa, w którym miałam rozpocząć nowe życie. Co piątek, jak wszyscy, wyłączaliśmy telefony, szliśmy do synagogi i spotykaliśmy się ze znajomymi. Zapraszaliśmy się nawzajem na szabatowe posiłki. Nowy Rok świętowaliśmy jesienią, a nie zimą. 24 grudnia wszyscy szli do pracy, nie zasiadali do stołu wigilijnego. Niczym się nie wyróżnialiśmy. On uczył się całe dnie w jesziwie, ja chodziłam do szkoły dla dziewcząt, popołudniami zajmowałam się dziećmi i domem, pracowałam dorywczo jako sprzątaczka. Przez pierwsze dwa lata nie mieliśmy obywatelstwa, więc też możliwości stałej pracy, czyli stałych dochodów. W Izraelu każdy każdemu pomaga, więc zawsze znajdowały się pieniądze na mieszkanie. Nie głodowaliśmy, ale jednak jechaliśmy na nadgniłych paprykach i płatkach z wodą. Znów zaszłam w ciążę, a potem rodziłam w domu, bo nie mieliśmy jeszcze ubezpieczenia.

W Izraelu każdy każdemu pomaga, więc zawsze znajdowały się pieniądze na mieszkanie. Nie głodowaliśmy, ale jednak jechaliśmy na nadgniłych paprykach i płatkach z wodą

Skończyłaś dwa kierunki studiów, mówisz w kilku językach – nie frustrowało cię, że tak żyjecie?

Nie. Bo gdybym nie była w takiej potrzebie, nie spotkałabym tyle dobra. Nie poznałabym tylu przypadkowych osób, które chcą wyciągnąć do mnie rękę, by pomóc. Czegoś takiego nigdy wcześniej i nigdy później nie przeżyłam. Polska nie jest krajem, w którym dostrzega się potrzebę drugiej osoby. Drażniło mnie jednak to, że tam każdy się wtrąca. Przez dwa lata strasznie tego nie lubiłam. Ale potem zrozumiałam, że to błogosławieństwo.

archiwum prywatne Miriam Synger

Na czym ono polegało?

Ktoś nagle przywoził nam kanapę. Nie pytał, czy jej potrzebuję, czy mi pasuje do wystroju wnętrza. Albo moja ulubiona sytuacja: rodzę w domu, do drzwi puka sąsiadka i pyta, jak się mam. Ja obolała, pół godziny po porodzie, w pozycji bardzo trudnej. Odpowiadam, że właśnie urodziłam i jestem pewna, że to ją spłoszy, że szybko sobie pójdzie, a ja powoli będę mogła zacząć dochodzić do siebie, zanim dzieci wrócą z przedszkola. A ona, że mazel tow, że świetnie! I pakuje się do domu. Przez ramię mówi tylko, żebym nie wstawała, że sama sobie zrobi kawę. Siada przy położnej, która jeszcze nie wyszła i zaczynają przyjacielską pogawędkę, jakby się znały od zawsze. Wszystko po hebrajsku, którego wtedy jeszcze dobrze nie znałam.

To nazywasz błogosławieństwem?

Tak, bo następnego dnia ta sama sąsiadka przyniosła rosół dla całej mojej rodziny. Dwa dni później pieluchy, zabrała dzieci na spacer, potem podrzuciła kotlety dla nas wszystkich. Naprawdę mi wtedy pomogła. W Izraelu jest taki zwyczaj, że po porodzie znajome, sąsiadki, a nawet przypadkowi ludzie otaczają kobietę opieką, głównie przynosząc jej jedzenie. A potem zabierając brudne garnki, zanim zechce je pozmywać.

Rodzę w domu, do drzwi puka sąsiadka i pyta, jak się mam. Ja obolała, pół godziny po porodzie. A ona, że mazel tow, że świetnie! I pakuje się do domu 

W gminie w Łodzi też tak robicie?

No właśnie nie. W Polsce bardzo trudno przekonać kogoś, by pomógł drugiej osobie. Może to strach przed odrzuceniem? Bo jak ktoś nie przyjmie pomocy, to jakby nas atakował. A jak go ta pomoc urazi i zrobimy mu przykrość? Więcej w tym myślenia i kombinowania niż prostego gestu, który naprawdę nie wymaga dodatkowego analizowania. Jedna z pań urodziła dziecko i szybko się zorientowałam, że system izraelski zupełnie się nie sprawdzi.

Dlaczego?

Bo nikt nie chce się wtrącać, bo może nie będzie smakować, bo nie można do kogoś przyjść niezapowiedzianym. No i jeszcze przecież miesiąc temu ona krzywo popatrzyła, to na pewno sobie nie życzy… Ja też po trzech latach w Łodzi zaczęłam tak myśleć. Czasem boję się pomóc. Ale więcej w tym egoizmu niż myślenia o drugiej osobie.

Kocham Łódź, choć mieszkam tu dopiero trzy lata. Ale to trudne miasto. Zamknięte, lekko przestraszone, z kompleksami, zresztą jak cała Polska. Ale nie można go za to winić. Czasem mam wrażenie, że nikt tu nie przyjeżdża, nikt stąd nie wyjeżdża, jakby nic się nie zmieniało – ani obdarte zasikane kamienice, ani ludzie. Do Izraela każdy przyjechał skądś. Przynajmniej raz w życiu podjął bardzo odważną decyzję. To na wstępie robi z niego człowieka sukcesu, odważnego, idącego do przodu. Tu nie. Mieszkam teraz na Piotrkowskiej i to mnie trochę dobija – codziennie wychodzę i widzę tę samą wychudzoną zaćpaną kobietę, która jest raz mniej, raz bardziej pobita i cały czas chodzi za ludźmi, błagając o kawałek chleba. Raz byłam świadkiem, jak umierał żul – uderzył głową w murek, upadł. I tyle. Następnego dnia wszystko było takie samo. Jednego żula zastąpił jakiś inny. A ja też nie robię z tym, co mnie boli, tyle ile bym chciała. Czasem udaję, że różnych rzeczy nie widzę, albo stwierdzam, że przecież moje działanie i tak nic nie zmieni.  Wolałabym mieć więcej izraelskiej hucpy, nawet jeżeli oznacza to przepychanie się łokciami. Tylko czasem potrzeba wsparcia w innych, a tego tu zbyt często nie znajduję.

Do Izraela każdy przyjechał skądś. Raz w życiu podjął bardzo odważną decyzję. To na wstępie robi z niego człowieka sukcesu, idącego do przodu. Nie to co tu

Z drugiej strony Łódź ma ogromny potencjał. I nie jest wypełniona turystami, uśmiechniętymi sztucznie zagranicznymi inwestorami. Żyje tak, jak umie najlepiej. Może skulona i przestraszona, ale po swojemu. I to w niej uwielbiam.

Wróciliście do Polski, bo w Łodzi potrzebny był rabin.

Tak. Nie chciałam wracać do Krakowa. I chociaż o Łodzi nie wiedziałam nic, to stwierdziłam, że to lepszy początek.

Byłam przekonana, że tak jak w Izraelu będziemy częścią społeczności. Spotkania w synagodze, świętowanie szabatu, rozmowy o Torze, wspólna nauka rabinicznych pism, rozmowy o życiu, Bogu, przyszłości i o tym co robić, by świat był trochę lepszy. Ale żydowska społeczność w Polsce to już nie to samo, co było przed wojną. To nie silna grupa 34% w Łodzi czy 25% w Krakowie. Polscy Żydzi są trochę jak sieroty. Albo nie mają rodziców Żydów, albo mają rodziców Żydów, którzy zupełnie nie rozumieją potrzeby chodzenia do synagogi. Część nosi w sobie postholokaustowe traumy, inni mają w rodzinie antysemitów, jeszcze inni muszą tłumaczyć się co roku, że nie przyjadą na wigilię. Trudno rosnąć zdrowo w takim otoczeniu. A skąd czerpać miłość i siłę, skoro inni dookoła też mają mocne luki w rodzinnym zapleczu? I nie ma jak siebie wspierać nawzajem, bo każdy w sercu ma jakąś dziurę. Wszystko jest jakby przez mgłę, trochę kulawe. Jeden uważa, że szabat to tylko z gefilte fish, choć nikt tej ryby w galarecie już nie umie robić. Inny, że najważniejsze, by w szabat nie rwać papieru, choć nie pamięta, kim był w Torze Josef. Jeszcze inny jest przekonany, że małżeństwo u Żydów jest dane na zawsze, a rozwód to grzech, zupełnie nie dostrzegając wszystkich rozwiedzionych rabinów dookoła. Nasze dzieci w Izraelu były świadkami niezwykłej wspólnotowości, w której ludzie się lubią, kochają, szanują. W Łodzi wpadły w kłębek kompleksów, strachu i samotności. I tylko poszczególne osoby mają zawsze coś dobrego do powiedzenia, uśmiechną się na twój widok, pomachają do dziecka, zapytają o samopoczucie. Są uśmiechnięte, a nie skwaszone. Na szczęście ciągną ten żydowski wózek, mają na to siłę.

Nasze dzieci w Izraelu były świadkami niezwykłej wspólnotowości, w której ludzie się lubią, kochają, szanują. W Łodzi wpadły w kłębek kompleksów, strachu i samotności

Jak się poczułaś w tej gminie?

Myślałam, że jako rebecyn, żona rabina, będę partnerką do rozmowy. Okazało się, że nie. Byłam autorytetem, który upadł podczas rozwodu. Nie miałam świadomości, że swoimi ruchami wywołam taki szum, że zawiodę tyle osób, że pozbawię ich czegoś, czego się trzymali. Cieszyłam się, że będę mogła w Łodzi robić to, co robiłam w Krakowie – wzmacniać społeczność żydowską. Tę garstkę, która nadal w Polsce żyje, i która na szczęście się rozrasta, jest coraz silniejsza. Myślałam, że jako rebecyn będę miała większą siłę przebicia. Nie spodziewałam się, że rozwód odbierze mi wszystko. Że ludzie nie będą w stanie oddzielić mojego osobistego wyboru od tego, co robię i kim jestem. Słyszałam pytanie: kim będę, kiedy przestanę być żoną rabina. Jakby bycie żoną było moją jedyną tożsamością, jakbym była nikim, zanim go poznałam. To było straszne i uwłaczające. A może to była troska i strach o mnie? Trudno powiedzieć. Za to izraelskie religijne koleżanki, mężatki ufały, że wiem, co robię. W Łodzi niewiele osób dało mi ten kredyt zaufania, ale po roku wiele ucichło. Ludzie zaczęli chyba mnie poznawać od nowa. Przekonali się, że wszystko może być dobrze. I mam nadzieję, wreszcie wybaczyli ten „haniebny błąd”, jakim był rozwód.

Doznaliście tu antysemityzmu?

Jeszcze trzy miesiące temu odpowiedziałabym, że nie. Ale ostatnio nastroje są dziwne, jakby w każdej chwili mogło się coś wydarzyć. Czuję lekko tykającą bombę. Wydaje się, że nic nie grozi nam bezpośrednio, ale może ten ciemnoskóry pan zaraz zostanie wyzwany, albo ta muzułmanka w turbanie szarpnięta… Ostatnio Szymon w jarmułce usłyszał w bramie naszej kamienicy: „Ściągnij kurwa czapkę”. Dwa dni później ktoś inny rzucił: „Weź obetnij te pejsy”. Więc bywa różnie. Ale najczęściej nikt nie zwraca na nas uwagi. Kiedyś jechaliśmy tramwajem, Szymon miał białą jarmułkę z niebieską gwiazdą Dawida, a ludzie patrzyli na niego wręcz obojętnie, z charakterystyczną zbolałą polską twarzą, jednak bez standardowego focha. Innym razem ktoś widząc mnie w turbanie i długiej kwiecistej spódnicy, myślał, że jestem hipiską. Odpowiedziałam, że prawie, ale niezupełnie.

Ostatnio Szymon w jarmułce usłyszał w bramie naszej kamienicy: „Ściągnij kurwa czapkę”. Ktoś inny rzucił: „Weź obetnij te pejsy”. Ale najczęściej nikt nie zwraca na nas uwagi

Ktoś inny krzyknął za mną, gdy przechadzałam się po krakowskim rynku:  „Śliczna z ciebie Cyganeczka”. A ja: „Dziękuję za komplement!”. Ale już nie prostowałam, kim jestem. Cyganeczka czy Żydóweczka – ważne, że ładnie i serdecznie. Lekarz, który nas przyjmował, słuchając o tym, że właśnie przyjechaliśmy z Izraela, zadumał się i spokojnie powiedział, że myślał, że my to się na czarno nosimy. Ale też podczas kolejnej przeprowadzki sąsiadka wychyliła się z okna i zaczęła wykrzykiwać, że się taka wprowadziła z dziećmi, Żydówa jedna, i że na pewno kamienice będzie kraść, ale że ona nie pozwoli, że po jej trupie. Raz wracałam z szabatu Piotrkowską okutana, z czwórką dzieci, i na moment stanęłam, żeby im coś wytłumaczyć, o czymś ważnym porozmawiać – nie było jednej osoby, która nie zwróciłaby na nas uwagi. I teraz pytanie – dlatego, że jesteśmy żydowską rodziną? Czy dlatego, że wyglądałam jak żebraczka, bo byłam cała ubrudzona? A może dlatego, że widok matki z czwórką dzieci w ogóle nie jest czymś powszechnym na polskich ulicach? Ogólnie ludziom się coś nie składa, ale ich wzrok nie jest niechętny. Mimo to teraz się rozglądam baczniej, patrzę, jak dzieci są ubrane – mają kaptury, widać frędzle. Jeszcze kilka miesięcy temu mnie to nie zajmowało.

Myślałaś o tym, żeby wyjechać z Łodzi?

Tak. Myśleliśmy z obecnym mężem, by zamieszkać na Jamajce. Kręci nas też Lwów, ale póki co zostajemy w Łodzi. Moi teściowie tu mieszkają. Dzieci chodzą do świetnej szkoły, w której uczą się myślenia, decydowania o sobie. Uwielbiają ją, a ja wiem, że są pod dobrą opieką. Do tego miały ostatnio sporo zmian: rozwód, przeprowadzki, nowy partner mamy, który stał się ich ojczymem. Przeniesienie do innego miasta to za dużo. Poza tym lubię Łódź, a Polskę wręcz kocham.

W społeczności żydowskiej też mam sporo zajęć. Założyliśmy ze znajomymi żydowską telewizję internetową Szalom.TV, którą teraz prowadzę głównie z obecnym mężem. Mam zajęcia w szkole. Zdarzają się zajęcia edukacyjne dla innych grup – czasem przewodnicy, czasem policjanci, czasem zwykłe liceum. Prowadzę Fundację Emuna, tłumaczę teksty dla izraelskiej organizacji. Czasem oprowadzam po Łodzi i pomagam amerykańskim czy izraelskim Żydom odnaleźć ślady po przodkach. Marzy mi się zorganizowanie Kongresu „Kobieta, judaizm i nowoczesny świat” i to też musi być w Łodzi, w którą bardzo wierzę.

Założyliśmy telewizję internetową Szalom.TV. Mam zajęcia w szkole. Marzy mi się zorganizowanie Kongresu „Kobieta, judaizm i nowoczesny świat” i to też musi być w Łodzi, w którą bardzo wierzę

A co z przedszkolem, które prowadziłaś trzy lata?

Założyłam je z własnej potrzeby: w Polsce jest ogromny problem z odmiennością, każde odstępstwo spotyka się z niedowierzaniem albo pobłażaniem. I o ile byłam w stanie sobie wyobrazić starsze dzieci w szkole, to dwójkę młodszych w polskim przedszkolu już nie. Niby jest trochę lepiej, niby są już programy międzynarodowe, ale jednak w każdym przedszkolu stoi gigantyczna choinka, a jeśli są jakieś obchody, to wyłącznie jasełka albo inne mikołajki. Co z tego, że powiem paniom, że moje dzieci jedzą koszernie? Prędzej czy później ktoś im podsunie pod nos parówkę. A czemu nie? Może posmakuje! Nie mam zaufania do tego, co się dzieje, a poza tym nie będę się ciągle tłumaczyć z tego, którą drogą chcę iść. Wynajęłam salę od gminy, zatrudniłam opiekunkę, jedzenie było z gminnej kuchni i już. Teraz przedszkole zostało przeniesione w inne miejsce. Nie nazywa się przedszkolem żydowskim, bo już nie ma takiego profilu, choć nadal większość dzieciaków pochodzi z żydowskich rodzin. Prowadzącą została dotychczasowa opiekunka, której powierzyłabym wszystko, jest rewelacyjna. I mam do niej pełne zaufanie, że uszanuje nasz judaizm.

Założyłam to przedszkole, bo od początku chciałam dawać dzieciom siłę. Chcę, żeby były mądre, samodzielne i wierzyły w siebie. Bo tylko wtedy będą mogły robić więcej dla innych. „Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. Ale nie bardziej” – mówiła moja babcia. I miała rację.


MARTA SZAREJKO – Ur.1983, dziennikarka. Studiowała kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Publikowała w „Dużym Formacie”, „Bluszczu”, „Kulturze miasta”, „Nowych Książkach”, „Chimerze”. Autorka książki o bezdomnych „Nie ma o czym mówić”, za którą została nominowana do Literackiej Nagrody Angelus, i zbioru reportaży „Zaduch” o ludziach z małych miejscowości mieszkających w dużym mieście. Stypendystka Fundacji Herodot.

Miriam (Maria) Synger – Z wykształcenia socjolożka, choć nigdy nie pracowała w zawodzie. Wychowała się i dorastała w Krakowie. Dojrzewała w Izraelu. Obecnie od kilku lat oswaja Łódź. Jest dyrektorką Fundacji Emuna, która drobnymi projektami wspiera społeczność żydowską w Łodzi. Prowadziła żydowskie przedszkole, z którego przerzuciła się na zajęcia edukacyjne dla dzieci starszych. Niedawno zaczęła tworzyć Żydowską Telewizję Internetową Szalom.tv. Ma na przyszłość kilka pomysłów, planów i marzeń – wszystkie związane z Polską i Żydami. Prywatnie wnuczka Joanny Olczak-Ronikier, córka Katarzyny Zimmerer, mama Szymona, Hani, Janiny i Rut oraz żona Ivo Syngera.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com