Izrael nie może być tylko dla Żydów

Izrael nie może być tylko dla Żydów

Paweł Smoleński


Izrael (Fot. 123 Rf)

Mamy dość napięć między prawicą i lewicą, wierzącymi i niewierzącymi, Żydami i izraelskimi Arabami. Rządzący nie mogą dzielić naszych obywateli na tych lepszego i gorszego sortu

Generał Mosze Ja’alon – ur. w 1950 r., związany z syjonistyczną prawicą. Był żołnierzem Sajjeret Matkal, elitarnej jednostki izraelskich spadochroniarzy, słynnej np. z odbicia zakładników na lotnisku Entebbe w Ugandzie w 1976 r., a później jej dowódcą. Szefował wywiadowi wojskowemu Aman, był naczelnym dowódcą Izraelskich Sił Obrony, wicepremierem i ministrem obrony. Gdy podczas tzw. intifady noży izraelski żołnierz dobił bezbronnego, rannego palestyńskiego zamachowca, Ja’alon oświadczył publicznie, że musi trafić pod sąd. Dziś poseł do Knesetu

Paweł Smoleński: W lipcu izraelski parlament przyjął ustawę, która określa Izrael jako „państwo narodu żydowskiego”. Dlaczego?

Mosze Ja’alon: Przede wszystkim trzeba zauważyć, że Izrael nie ma konstytucji. Gdybyśmy zabrali się do jej negocjowania, a potem chcieli ją uchwalić, to na światło dzienne wypłynęłyby wszystkie awantury i spory, których nie brak między różnymi grupami w naszym społeczeństwie. Jesteśmy jednym z najbardziej podzielonych narodów na świecie. Mamy za to ustawy, które zakładają, że Izrael jest narodowym państwem Żydów. Dla mnie to oczywiste.

Nie zmienia to oczywiście faktu – i stąd bierze się mój krytycyzm wobec lipcowej decyzji Knesetu – że państwo narodu żydowskiego musi respektować, a więc i zapisać w najważniejszych dokumentach państwowych, że równe prawa powinni mieć wszyscy obywatele Izraela, nie tylko Żydzi. Takiej gwarancji w ustawie o narodzie żydowskim nie ma.

Większość parlamentarzystów i rząd powtarzają wprawdzie, że zostaną uchwalone kolejne prawa, które te sprawy uporządkują i wyjaśnią, ale moim zdaniem takie zapewnienia są niewystarczające. Ustawa jest po prostu wadliwa. A mamy przecież deklarację niepodległości Izraela, zgodnie z którą jest on państwem żydowskim, jedynym takim na świecie, ale też demokratycznym, gwarantującym wszystkie prawa mniejszościom. Ciągle mam nadzieję, że lipcowa ustawa zostanie poprawiona.

Dlaczego Kneset popełnił taką pomyłkę? Przecież można uznać, że nowa ustawa jest przeciwko deklaracji niepodległości i zamierzeniom ojców założycieli Izraela, w tym Ben Guriona.

– To prawda. Tak wygląda sposób prowadzenia polityki przez dzisiejszą koalicję rządzącą. Jako Izraelczykowi bardzo mi się te dzisiejsze rządy nie podobają.

Jeśli nowe prawo zmienia coś w porządku Izraela, to tym samym stwarza tylko nowe kłopoty.

– Do głosu doszły doraźne uwarunkowania polityczne i układy wewnątrz koalicji, które wzięły górę nad narodowymi strategicznymi interesami. Coś takiego nie powinno się było zdarzyć.

Całe pańskie życie jest związane z izraelskim wojskiem. Umie pan sobie wyobrazić samopoczucie żołnierzy i oficerów Izraelskich Sił Obrony, wywodzących się z etnicznych i religijnych mniejszości. Państwo żydowskie szczyciło się wielonarodowym wojskiem, wśród generałów są np. Druzowie. Beduini z kolei uchodzą za jednych z najlepszych żołnierzy. Ci ludzie, tak zasłużeni dla Izraela, stali się z dnia na dzień obywatelami drugiej kategorii.

– Rozmawiam z nimi, więc wiem, jak się czują, i jest mi z tego powodu bardzo przykro. Nie zgadzam się, by niektórzy moi towarzysze broni byli w świetle prawa mniej wartościowymi Izraelczykami niż ja. Mówiłem o tym otwarcie, publicznie wspieram ich sprzeciw, a także masowe demonstracje Izraelczyków, do których doszło po uchwaleniu nowego prawa.

Nie mógłbym zachować się inaczej. Jako dowódca Izraelskich Sił Obrony miałem pod swoją komendą Żydów, Druzów, Czerkiesów, izraelskich Arabów: muzułmanów, chrześcijan, Beduinów. Jeśli w wojsku taka różnorodność bardzo dobrze się sprawdza i panuje równość między żołnierzami, tak samo powinno być na poziomie państwowym. Przywódcy Izraela powinni dbać o jedność kraju, zamiast tworzyć nowe podziały. Mamy dość napięć między prawicą i lewicą, wierzącymi i niewierzącymi, praktykującymi i niepraktykującymi, Aszkenazyjczykami i Sefardyjczykami, wreszcie między Żydami i izraelskimi Arabami. Dokładanie kolejnych kłopotów jest sprzeczne z naszym interesem narodowym.

Po uchwaleniu ustawy o narodzie żydowskim kilku druzyjskich oficerów odeszło z armii.

– Na razie w wojsku nie ma większych problemów, ale co będzie dalej – nie wiem. Przedstawiciele mniejszości są pełnoprawnymi żołnierzami. Kwestionowanie tego na jakimkolwiek poziomie, również poza armią, szkodzi Izraelowi.

Rozmawiałem z wieloma Beduinami, którzy w armii czuli się pełnoprawnymi obywatelami, ale kiedy wracali do cywila, od razu spadali w hierarchii społecznej. Bywało i tak, że w czasie, gdy służyli w wojsku, policja i oddziały pograniczników niszczyły ich biedne wioski, bo z punktu widzenia władz wybudowano je nielegalnie. Każdy człowiek chce mieć dach nad głową i swoje miejsce na ziemi.

– To akurat problem, który z ustawą o narodzie żydowskim ma niewiele wspólnego, choć nowe prawo tylko go pogłębia. Gdy byłem w rządzie, przyjęliśmy strategiczny plan dla Beduinów, zwłaszcza w rejonie pustyni Negew. Regulował on spory wynikające z własności ziemi, wyznaczał reguły budownictwa i oferował ogromne pieniądze na poprawę edukacji.

To był rok 2011, plan obejmował pięć kolejnych lat. Od tego czasu nic nie poszło do przodu. Mam o to pretensje do izraelskiego rządu. Ale tak wygląda dzisiaj nasza polityka i również z tego powodu mnie w tym rządzie nie ma. Nie może być tak, że beduińscy żołnierze, których dobrze znam i rozumiem, mają poczucie, że Izrael o nich nie dba tak, jak oni dbali o jego bezpieczeństwo. To groźne dla żydowskiego państwa.

Jakie jest dzisiaj największe zagrożenie dla Izraela?

– Jeżeli chodzi o zagrożenie wewnętrzne, to najniebezpieczniejszy jest obecny spór, który dotyczy tego, jak ma wyglądać żydowskie państwo. Wierzę, że nasza demokracja jest wystarczająco silna, by przezwyciężyć ten kryzys.

Zagrożeniem zewnętrznym jest Iran. Teheran jest główną przyczyną niestabilności na całym Bliskim Wschodzie, podsyca i stwarza napięcia między Persami i Arabami, między szyitami i sunnitami. Wystarczy popatrzeć na irańskie zaangażowanie w Libanie, które można właściwie nazwać interwencją, w Syrii, gdzie Irańczycy nie kryją się ze swoją obecnością, mieszanie się do spraw w Iraku, w Jemenie. Iran wspiera bliskowschodnią infrastrukturę terrorystyczną. Bez jego poparcia libański Hezbollah byłby bezsilny, tak samo jak Hamas i Islamski Dżihad w Gazie. Działalność Iranu godzi w interesy arabskich krajów regionu, Izraela i całego Zachodu. Ameryka zdaje sobie z tego sprawę: jej obecna administracja  podchodzi do tego problemu bardziej realistycznie niż prezydent Obama.

Mam kłopot z przypisywaniem rozsądku Donaldowi Trumpowi.

– Obama starał się obłaskawić Iran, bo uważał, że to sojusznik w walce z ISIS, największym wrogiem Zachodu. Nie chcę bagatelizować zagrożenia ze strony Państwa Islamskiego, nie lekceważę terroryzmu i wiem, że jeszcze nie skończyliśmy rozgrywki z islamistami. Ale popatrzmy, jak to dzisiaj wygląda: ISIS został pobity w zasadzie bez większego wysiłku, o czym Izrael mówił już dawno temu, w dodatku bez pomocy Iranu. Tymczasem ajatollahowie stali się silniejsi, wciąż grożą całemu regionowi. Rozumieją to państwa na Bliskim Wschodzie, takie jak Arabia Saudyjska, Egipt czy Bahrajn. Tego samego nie możemy powiedzieć o stolicach europejskich.

Nawet ciche sojusze z Arabią Saudyjską lub Egiptem kiepsko wyglądają ze względu na paskudny charakter rządzących tam reżimów. Trudno afiszować się związkami z gen. Sisim, który trzyma Egipt twardszą ręką niż parę lat temu Hosni Mubarak, albo z saudyjskim następcą tronu Mohamadem bin Salmanem, faktycznym władcą jednej z największych światowych despotii, oskarżanym o mordowanie krytyków.

– Żyjemy w bardzo trudnym świecie i mamy trudnych sąsiadów. W naszej sytuacji musimy brać pod uwagę zarówno zagrożenie irańskie, jak i poważne wady demokracji w Egipcie czy w Arabii Saudyjskiej. To nie jest komfortowe, ale co poradzić?

Zobaczmy, jak z naszego punktu widzenia zmienił się Bliski Wschód. Jeszcze niedawno Turcja była naszym strategicznym sojusznikiem, podobnie jak Iran pod rządami szacha. Egzystencjalnym zagrożeniem dla Izraela były za to kraje arabskie. To na razie przeszłość. Dzisiaj Izrael musi dostosować się do teraźniejszości i patrzeć w przyszłość.

Dzisiaj nie mamy poważnych konfliktów z reżimami arabskimi. Nie istnieje żadna koalicja państw arabskich, głosząca, że utopi państwo żydowskie w Morzu Śródziemnym.

Co więcej, możemy nawet proponować współpracę, jeśli chodzi o zasoby wody, zagospodarowanie pustyni czy gospodarkę opartą na high-tech, a nie na ropie naftowej. Tak samo oceniamy Iran, ISIS czy al Kaidę. Znamy tureckie aspiracje do stworzenia neootomańskiego imperium, opartego na islamistycznej ideologii, i sami mamy podobne obawy.

Ale wiemy też, że nasi bliskowschodni sojusznicy są na bakier z demokracją. Każdy wybór na Bliskim Wschodzie ma swoje plusy i minusy. Nic nie jest doskonałe, nie ma idealnej rzeczywistości: jest taka, jaka jest. Po prostu musimy być realistami, właściwie oceniać sytuację i dobierać sobie sojuszników. Ten rodzaj realizmu nie jest obcy Ameryce i Europie.

Wielu Izraelczyków zarzuca obecnej izraelskiej władzy, że właśnie w doborze aliantów nie jest zbyt uważna. Stawia np. na Trumpa, który cieszy się poparciem dziesiątków milionów radykalnych ewangelików, a niektórzy ich przywódcy nie ukrywają antysemityzmu. W Europie stawiacie np. na antyliberalne Węgry, podoba wam się narodowa prawica w Austrii i w Niemczech, bo jest przeciwko muzułmańskim imigrantom. Spór z polskim rządem wybuchł tylko dlatego, że nie dało się nie zauważyć polskich pomysłów legislacyjnych limitujących i fałszujących debatę o Zagładzie. Gdy wasz premier pojechał na Litwę, nie wspomniał słowem o udziale Litwinów w Holocauście. Przykłady można mnożyć.

– Mówię o naszej sytuacji na Bliskim Wschodzie. Są kraje w Europie, które zamykają oczy na zagrożenie irańskie, licząc na dobre stosunki ekonomiczne i wielkie zarobki. Nie przeszkadza im wspierana przez Iran infrastruktura terrorystyczna oplatająca cały świat, naruszanie porozumień międzynarodowych, aspiracje nuklearne, może nawet zamachy w Paryżu albo w  Burgas. O tych zagrożeniach wiem doskonale, w końcu byłem szefem wywiadu wojskowego. Dlatego uważam, że w przypadku Iranu Europa powinna iść ramię w ramię z USA. Ale wy uważacie, że sami wiecie lepiej, co jest przykrywką do realizowania doraźnych, krótkowzrocznych interesów gospodarczych. W pojedynkę wiele nie wskóracie.

Mam wrażenie, że nikt na świecie nie ma pojęcia, jak postępować z ajatollahami.

– Ameryka przynajmniej próbuje. Kiedy zaś Europa rezygnuje z presji na Iran, to tym samym akceptuje sytuację w Libanie, Jemenie, Syrii.

Dzisiaj Bliski Wschód to dżungla. Cały nasz region przeżywa obecnie największy kryzys od czasów proroka Mahometa, a niestabilność jest najbardziej pewnym punktem wszystkich prognoz. Działania zewnętrzne – amerykańskie, rosyjskie, Unii Europejskiej – mogą trochę uciszyć burzę, lecz mnogość sprzecznych interesów, arabskich, perskich, kurdyjskich, tureckich, sunnickich, szyickich wyklucza uspokojenie sytuacji. Nie wyobrażam sobie, że nagle do Libii, Syrii czy Iraku powróci pokój i stabilność. Dla wielu spraw nie ma dzisiaj dobrego rozwiązania.

Pytają mnie często, jakie jest np. rozwiązanie dla wojny w Syrii. A takiego nie ma. Prezydent Baszar al-Asad zadeklarował zwycięstwo uzyskane przy pomocy Iranu i Rosji, a faktycznie ma kontrolę nad niewielką częścią terytorium. Część kraju kontroluje Turcja, kolejną część Kurdowie skłóceni z Turcją i Asadem, ale wspierani przez Amerykę. W Syrii działa 160 sunnickich milicji afiliowanych do ISIS lub Al-Kaidy albo walczących z dżihadystami.

Tego nie da się ułożyć, dlatego trzeba szukać drogi, jak administrować kryzysem, szukając wspólnych punktów z sojusznikami, którzy niekoniecznie są sojusznikami z gatunku tych wymarzonych.

Na tym tle Izrael jest dostatnią, spokojną, stabilną wyspą.

Jak ten spokój utrzymać?

– Po pierwsze, musimy bronić naszych granic. Nie możemy tolerować żadnej ingerencji w naszą suwerenność, a jeśli to się zdarzy, trzeba sięgnąć po kij. Po drugie, definiować naszych wrogów. Największym wyzwaniem jest mozaika ruchów i ugrupowań, które nie uznają państwa żydowskiego. Ale jeśli spojrzy się wstecz, okazuje się, że umieliśmy przekonać do naszego istnienia Jordanię króla Husajna czy Egipt prezydenta Sadata, i to ciągle jest w mocy. Państwa arabskie zapomniały już, że można stworzyć koalicję przeciwko nam. Wrogów musimy osaczać.

Dlatego jeśli ktoś szmugluje broń do Gazy, uderzamy. Zaczepia nas Hezbollah – uderzamy. Iran miesza w Syrii – uderzamy. Ale jednocześnie próbujemy ulżyć Syryjczykom w codziennym życiu, organizując transporty humanitarne albo przyjmując rannych cywilów w naszych szpitalach.

To zarzut wielu Izraelczyków wobec izraelskiej polityki: administrujemy kryzysem, ale nie wymyślamy nic nowego.

– Ktoś powie, że to polityka kija i marchewki. OK, ale tak się działa w sytuacjach kryzysowych, w których nie widać dobrego rozwiązania.

I znów jesteśmy przy ustawie o narodzie żydowskim. Po co wyciągać kij przeciwko części własnych obywateli?

– Powtórzę – nie zgadzam się z tym prawem. I jestem pewien, że musimy je zmienić.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com