Ocaleni z Hotelu Polskiego

Ocaleni z Hotelu Polskiego

Paweł Smoleński


Hotel Polski przy ul. Długiej 29 na fotografii anonimowego autora wykonanej najprawdopodobniej w 1941 r. Podczas powstania warszawskiego wybudowany w 1808 r. budynek został niemal całkowicie zniszczony, ocalał tylko front. Odbudowano go po wojnie, dziś również jest hotelem i zachował starą nazwę

Wielu warszawskich Żydów podczas okupacji szukało ratunku w Hotelu Polskim przy Długiej, gdzie – jak wierzyli – można było kupić dokumenty neutralnych państw i dzięki nim wydostać się z kraju. Przez hotel przewinęło się ok. 2,5 tys. Żydów, ale przeżyło ok. 300

Z dr Agnieszką Haską ( antropolożka kultury, socjolożka, pracuje Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN, autorka m.in. książki „»Jestem Żydem, chcę wejść«. Hotel Polski, 1943”, Warszawa 2006 r.) rozmawia Paweł Smoleński 

PAWEŁ SMOLEŃSKI: Opowieść o Hotelu Polskim w Warszawie, gdzie w 1943 r. Żydzi szukali szansy na przeżycie, to historia tragiczna, choć jej prapoczątków można szukać w wielkiej miłości.

DR AGNIESZKA HASKA: Wszystko zaczęło się w 1938 r. w Górze Kalwarii, gdzie odbywał się ślub córki rabina Abrahama Mordechaja Altera ze znanego i wpływowego rodu chasydzkiego Ger. Na uroczystość przyjechała cała ortodoksyjna śmietanka Europy, m.in. Eli Sternbuch ze znakomitej rodziny ze Szwajcarii. Na weselu zobaczył pannę z Warszawy o imieniu Guta i zakochał się na zabój. Dlatego w wakacje 1939 r. Eli pojawił się znów w Polsce, tym razem z oświadczynami. Pierwsze kroki skierował do rodziców Guty, którzy byli zachwyceni propozycją małżeństwa, jednak panny nie było w Warszawie, więc Eli pojechał za nią aż do Zakopanego. Ale Guta miała mnóstwo absztyfikantów, więc Eli dostał kosza, co nie znaczy, że się odkochał.

Gdy wybuchła wojna, ze Szwajcarii wysyłał Gucie paczki do warszawskiego getta. Guta wspominała, że słał np. puszki z sardynkami, a ona z matką sprzedawała je na czarnym rynku. Tak Eli uratował Gucie życie. A równolegle na całym świecie Żydzi zaczęli poszukiwać dróg, by pomóc rodakom w okupowanej Polsce, a najlepiej niektórych jakoś z niej wydostać.

Rodzina Sternbuchów założyła w Szwajcarii stowarzyszenie HIJEFS; początkowo wysyłało paczki uciekinierom z okupowanej Polski, którzy znaleźli się w Szanghaju. Pomagał również były poseł na Sejm RP Abraham Silberschein, który zorganizował Komitet Pomocy RELICO, oraz kupiec Chaim Eiss, jeden z liderów Agudat Israel. Różnymi drogami dochodziły do nich wiadomości, że Żydzi mający obywatelstwo niektórych krajów wrogich Rzeszy lub państw neutralnych pod okupacją nie podlegają wszystkim niemieckim zarządzeniom: nie muszą nosić opasek z gwiazdą Dawida czy mogą swobodnie wychodzić z getta. Na początku wojny dzięki zagranicznym dokumentom i oczywiście łapówkom można było nawet wyjechać z okupowanej Polski. W ten sposób np. rodzina rabina Altera w 1940 r. opuściła Warszawę: dostali wizy włoskie, pojechali do Triestu, a stamtąd popłynęli do Palestyny.

Powstał więc plan, aby załatwić południowoamerykańskie paszporty dla Żydów w okupowanej Polsce. W tej sprawie żydowskie organizacje ze Szwajcarii skontaktowały się z polskim poselstwem w Bernie, a ściślej – z Juliuszem Kühlem, Żydem zatrudnionym przez ambasadora Aleksandra Ładosia do kontaktów ze środowiskami żydowskimi. Kühl miał znakomite kontakty, podobnie jak Ładoś. Ponieważ znali się z konsulami honorowymi Paragwaju czy Hondurasu w Szwajcarii, zaczęli załatwiać dokumenty.

Jeden z pierwszych paszportów, wysłany jesienią 1941 r., był dla Guty. Inny wysłano do Lwowa do rodziny znanego rabina Weingorta; jego syn, przyjaciel Sternbuchów, próbował w ten sposób wydostać rodzinę, żeby mogła uczestniczyć w jego ślubie w Szwajcarii. Nie wiedział, niestety, że znajdują się oni w getcie w Warszawie; poza tym wyjazd był już wtedy niemożliwy. Ale Żydzi – posiadacze paszportów południowoamerykańskich czy Stanów Zjednoczonych – wciąż nie podlegali wszystkim zarządzeniom władz okupacyjnych. Wiemy, że w 1941 r. w getcie warszawskim takich osób było 715. Część z nich przed tzw. akcją likwidacyjną latem 1942 r. zabrano na Pawiak i internowano. Była między nimi właśnie Guta i jej matka, ale też nastolatka Miriam Wattenberg, której pamiętnik wydany w Nowym Jorku w 1945 r. pod nazwiskiem Mary Berg był pierwszym opublikowanym świadectwem życia w warszawskim getcie.

Ta grupa wyjechała na początku 1943 r. do obozu w Vittel, kurortu zamienionego w miejsce internowania. Znajdowali się tam nie tylko Żydzi, ale także np. Francuzi z obywatelstwem brytyjskim czy Amerykanie. Vittel po koszmarze getta – jak pisała w pamiętniku Miriam – było rajem. Z obozu wysyłają kartki pocztowe, że w Vittel jest luksusowo, że mają co jeść. Nawiasem mówiąc, w 1944 r. niektórzy doczekali się wymiany na jeńców niemieckich internowanych przez aliantów; rodzina Wattenbergów, która miała amerykańskie obywatelstwo, w marcu 1944 r. wypłynęła z Lizbony do Nowego Jorku.

Pomysł zakochanego Eliego wypalił.

– I dlatego żydowskie organizacje w Szwajcarii oraz poselstwo polskie w Bernie zaczęły załatwiać dokumenty państw południowoamerykańskich Żydom w okupowanej Europie – nie tylko polskim, ale również holenderskim. Z gett przychodziły różnymi kanałami listy z danymi osobowymi i ze zdjęciami; w drugą stronę szły paszporty i promesy, czyli przyrzeczenia obywatelstwa. To trwało co najmniej do połowy 1943 r. Dokumenty docierały do Warszawy, Krakowa, Będzina czy Bielska. Najwięcej wysłano do Warszawy – ale kiedy wreszcie tam dotarły, nie było komu ich odebrać, bo większość adresatów zginęła latem 1942 r. w Treblince. Wybuchło powstanie w getcie, a papiery leżały na poczcie na ul. Ludwika Zamenhofa 19, czyli tam, gdzie jest dzisiaj muzeum Polin.

Dokumentami zainteresowało się dwóch żydowskich kolaborantów: Lolek Skosowski i Adam Żurawin. Czy oni zaproponowali spółkę warszawskiemu gestapo, czy Niemcy przejęli dokumenty? Tego nie wiemy. Ale biznes się kręcił. Moim zdaniem to ci dwaj przejęli dokumenty i postanowili zarobić. Sprawa w końcu była prawie legalna z niemieckiego punktu widzenia, gdyż akcja wymiany niemieckich jeńców za obywateli innych państw została zatwierdzona przez Berlin, rachunki musiały się zgadzać, a dokumenty były bezpańskie. Tak zaczął się handel.

Nagle więc w Warszawie pojawiła się wiadomość, że można kupić dokumenty państw południowoamerykańskich, a ich posiadacze mają szansę wyjechać z okupowanej Polski do specjalnego obozu. Tam szczęśliwcy będą czekać na wymianę za jeńców niemieckich internowanych przez aliantów. Ci, którzy zdążyli odebrać dokumenty przed powstaniem w getcie, np. poeta Icchak Kacenelson, autor poematu „Pieśń o zamordowanym narodzie żydowskim”, znalazł się w hotelu Royal na Chmielnej 31, gdzie internowanych było około 70 osób. 18 maja 1943 r. 64 z nich zostało wywiezionych do Vittel.

Ponieważ do hotelu Royal zaczęło się zgłaszać coraz więcej Żydów, więc Niemcy potrzebowali większego budynku. Stąd wziął się Hotel Polski przy Długiej 29. To było wiosną 1943 r. miejsce owiane legendą wśród Żydów ukrywających się po tzw. stronie aryjskiej. Już było po powstaniu, a Warszawę oficjalnie ogłoszono „Judenrein” – miastem wolnym od Żydów. I nagle pojawiła się szansa na wyjazd z Polski. Nawiasem mówiąc, budynek Hotelu Polskiego odbudowano po wojnie; ma nawet ten sam adres i wciąż można tam przenocować. Ma jedne z najtańszych pokoi w centrum Warszawy.

Kto puścił w obieg wiadomość o dokumentach ratujących życie?

– Jak każdej plotki nie można jej przypisać konkretnemu autorowi, ale pojawia się we wszystkich niemal wspomnieniach Żydów ukrywających się wtedy w Warszawie. A brzmi tak: na ulicy Długiej 29 jest Hotel Polski, można tam pójść i kupić dokumenty gwarantujące bezpieczeństwo. Ludzie więc idą tam, kupują papiery Hondurasu, Paragwaju, Peru, Kostaryki za grube pieniądze – biżuteria, złoto, dolary, od 30 do 300 tys. zł za dokument. We wspomnieniach wygląda to bardzo różnie.

O pobycie w Hotelu Polskim opowiadał mi pisarz Uri Orlev, czyli Jurek Orłowski. Jego wspomnienia są szczególnie wstrząsające, gdyż przywołuje on pamięć dziecka. Orlev potrafi napisać o warszawskim getcie, że był to najlepszy czas jego dzieciństwa, gdyż – póki Niemcy nie zamordowali jego matki – była zawsze w domu, bo nie pracowała, on nie chodził do szkoły, której przed wojną nienawidził. Słowem – Hotel Polski to były dla Orleva niemal wakacje.

– Według niektórych relacji wyglądało to nawet tak, że do bramy Hotelu Polskiego pukał człowiek, mówił: „Jestem Żydem”, był wpuszczany do środka, płacił za papiery, a wokół przechadzali się Żydzi bez opasek, rozmawiali, śmiali się. Od Skosowskiego i Żurawina kupowało się dokumenty, a niemiecka komisja wciągała ludzi na listę do wyjazdu. Paszporty były wystawiane na cudze nazwiska, ze zdjęciami obcych ludzi, więc w Hotelu Polskim dopisywano fikcyjnych członków rodziny. Ludzie uczyli się nowej tożsamości.

Hotel Polski wyglądał jak miejsce, gdzie panuje jakiś przedsmak wolności. To nie ziemianka w piwnicy lub szafa; to nadzieja na wydostanie się z piekła. Ukrywający się mieli dylemat: iść do hotelu czy nie iść, bo przecież może to być kolejna niemiecka pułapka. Na Długiej pojawiali się również ludzie, którzy nie mieli się gdzie podziać, bo np. spaliły im się kryjówki.

W hotelu był jeszcze trzeci ważny człowiek – cieszący się wielkim szacunkiem i zaufaniem przedwojenny dyrektor warszawskiego oddziału Jointu, założonej w USA żydowskiej organizacji pomocowej, Dawid Guzik, który widział w zagranicznych papierach możliwość ratunku. Wysyłał do Agencji Żydowskiej prośby o ratunek i dostawał certyfikaty umożliwiające emigrację do Palestyny. Na giełdzie w Hotelu Polskim były to papiery najniższej wartości. Tych około 270 certyfikatów Guzik rozdał za darmo, więc może dlatego uważano, że paszport z Kostaryki lub Paragwaju jest lepszy.

Ile było tych prawdziwych-lewych południowoamerykańskich dokumentów?

– Wiemy, że do okupowanej Polski ze Szwajcarii wysłano ok. 1,8 tys. dokumentów. Przez hotel przewinęło się w przybliżeniu 2,5 tys. osób. Szacuje się, że likwidację getta warszawskiego przeżyło 25-30 tys. Z grubsza co dziesiąty miał więc szansę trafić do Hotelu Polskiego.

Pierwszy transport z Hotelu, około 1,8 tys. osób, odjechał z Warszawy z Dworca Gdańskiego do Bergen-Belsen 5 lipca 1943 r. Bergen-Belsen jeszcze nie było strasznym obozem koncentracyjnym, jaki znamy z brytyjskich zdjęć zrobionych tuż po wyzwoleniu w 1945 r., lecz miejscem dla internowanych Żydów cudzoziemców. Żydzi jechali normalnym pociągiem z przedziałami, każdy miał miejsce siedzące. Ale już 13 lipca hotel został otoczony przez Niemców. Rano został sformowany drugi transport, lecz po południu hotel był już zamknięty.

Dlaczego?

– Skończyły się dokumenty, a i afera przybrała zbyt duże rozmiary. Ci, którzy zostali w hotelu bez dokumentów – około 400 osób – zostali wywiezieni na Pawiak. Większość z nich Niemcy dwa dni później rozstrzelali w ruinach getta. Od tego momentu przekazywana z ust do ust wieść o Hotelu Polskim zmienia się: to jednak była pułapka, bo jednych wywieziono w nieznane, a resztę zamordowano.

Kto pojechał w transportach na Zachód?

– Od elit do kolaborantów. Np. syn i żona Abrahama Gancwajcha, szefa tzw. Trzynastki, jak mieszkańcy getta nazywali oficjalny urząd do walki z lichwą i ze spekulacją, który naprawdę był agenturą gestapo. Ale był również pisarz Jehoszua Perle, znany działacz syjonistyczny Menachem Kirszenbaum, żołnierze Żydowskiej Organizacji Bojowej i Żydowskiego Związku Wojskowego – oni podobno dostali dokumenty za darmo.

Zresztą mniej więcej w tym samym czasie trwa wokół tych dokumentów kontredans dyplomatyczny. Niemcy zaczęli weryfikować ich autentyczność, zwracali się do rządów państw południowoamerykańskich z prośbą o potwierdzenie obywatelstwa uwięzionych Żydów. A one odpowiadały: nic na ten temat nie wiemy. Paszporty wydawali przecież głównie konsulowie honorowi – i to w dużej mierze za łapówki. W rezultacie szwajcarska policja wszczęła w tej sprawie śledztwo. Notabene, pieniądze na łapówki pochodziły od organizacji żydowskich w Stanach, zaś informacje za ocean szły polskimi kanałami dyplomatycznymi; z poselstwa w Bernie via Londyn do konsulatu w Nowym Jorku.

Przecież po tych dokumentach i ludziach im przypisanych musiało być widać, że to wszystko lipa.

– Dokumenty były oryginalne, ale podczas ich weryfikacji okazywało się, że a to zdjęcia się nie zgadzają, a to wnuczek jest w wieku dziadka lub starszy, że dopisano nowe nazwiska. Żydowskie organizacje, chcąc ratować internowanych, naciskały więc wszelkimi dostępnymi sposobami głównie na polityków amerykańskich, żeby przekonali oni rządy Paragwaju i Hondurasu do potwierdzania paszportów. W tym momencie okazało się, jak wiele warte były najgorsze papiery, czyli palestyńskie certyfikaty, bo władze brytyjskie od razu potwierdziły ich autentyczność, choć przecież były załatwiane poniekąd na lewo.

Pod koniec października 1943 r. z Bergen-Belsen wyjechał transport 1,8 tys. osób. Byli przekonani, że jadą na wymianę, tymczasem pociąg stanął w Auschwitz. Na rampie w Birkenau więźniowie pytali, gdzie są. Słyszeli nazwę Auschwitz, a przecież wiedzieli, co to znaczy. W rozbieralni przy komorach gazowych doszło do buntu. Według legendy osobą, która go podniosła, była tancerka Franciszka Manówna, bardzo znana przed wojną, w getcie nie miała jednak zbyt dobrej reputacji; jej brat i mąż byli kolaborantami i – być może – ona również. Doskoczyła do esesmana – nazywał się Schilinger – wyrwała mu pistolet z kabury i zastrzeliła go.

Po tym transporcie odjechały z Bergen-Belsen jeszcze dwa – łącznie 350 osób.

Icchak Kacenelson pojechał do Auschwitz właśnie z Vittel.

– Bo tam również Niemcy sprawdzali dokumenty. Wyjechały stamtąd wiosną 1944 r. dwa transporty z 214 osobami. USA ciągle naciskały na kraje Ameryki Południowej i kiedy do ambasady szwajcarskiej w Berlinie nadeszło ostateczne potwierdzenie obywatelstwa internowanych Żydów, było już za późno. Kilka dni wcześniej z Vittel odszedł ostatni transport.

Słowem – przeżyli ci, którym zweryfikowano pozytywnie paszporty, lub ludzie z certyfikatami palestyńskimi potwierdzonymi przez Wielką Brytanię. Np. nie pojechał do Auschwitz nafciarz i właściciel kin w Meksyku Jakub Grand, który w 1939 r. był na wakacjach w Polsce. Zmarł przed wyzwoleniem w Bergen-Belsen, gdzie na warunki obozowe i tyfusnałożyła się bardzo ciężka zima z 1944 na 1945 r. Ale też szwajcarskim organizacjom żydowskim via Czerwony Krzyż udało się wysyłać do obozu paczki. To uratowało więźniów, np. Uriego Orleva. Szacuje się, że w sumie z wywiezionych przez Hotel Polski przeżyło ok. 300 osób. Znamy ich nazwiska, lecz w większości nie znamy prawdziwych nazwisk zamordowanych. Można je odtwarzać tylko z pamięci świadków.

Jaki jest udział dyplomacji polskiej w Szwajcarii w organizowaniu dokumentów dla Żydów?

– Wykonała kawał dobrej roboty, głównie ze względu na ambasadora Aleksandra Ładosia i Juliusza Kühla, choć włączono w akcję całe poselstwo. To była bardzo ważna rola, ale tylko jeden z elementów o wiele większej układanki, ze szwajcarskimi i z amerykańskimi Żydami w rolach głównych. Tak naprawdę polska placówka w Bernie była pod wieloma względami wyjątkowa i do pewnego stopnia działała samodzielnie, nie o wszystkim informując przełożonych. Co prawda polskie MSZ w Londynie deklarowało pomoc, ale często zwlekało z różnymi sprawami. Tak było np. z zatrudnieniem Juliusza Kühla jako pracownika etatowego z paszportem dyplomatycznym, o co przez dwa lata zabiegał w kolejnych listach Ładoś; pojawia się w nich sugestia, że MSZ nie chce mu dać zgody, bo to Żyd, więc element niepewny.

Czy akcja związana z Hotelem Polskim była czymś wyjątkowym w okupowanej Europie?

– Wyjątkowa na pewno ze względu na swój aspekt czarnej legendy – po wojnie długo utrzymywało się przekonanie, że była to pułapka Niemców nastawiona na wywabienie Żydów z kryjówek, ograbienie i zamordowanie. Dziś wiemy, że była to akcja, która mogła się udać, gdyby nie splot wielu okoliczności. Ale trzeba pamiętać, że pomysł szukania ratunku dzięki paszportom czy wizom pojawił się wcześniej. Przed wojną hitlerowskie Niemcy stawiały na emigrację Żydów – do Palestyny, do innych krajów. Dość popularny był pomysł, by Żydom znaleźć miejsce poza Europą, żeby w końcu gdzieś wyjechali. Hasło „Żydzi na Madagaskar” nie wzięło się znikąd. Tyle że kolejne państwa wprowadzały tzw. kwoty emigracyjne, Brytyjczycy niechętnie wpuszczali do Palestyny, a uchodźcy żydowscy nie mieli się gdzie podziać – koczowali w obozie przejściowym w Zbąszyniu czy pływali od portu do portu na statku „St. Louis”. Po wybuchu wojny zagraniczne paszporty i wizy często stanowiły przepustki do ucieczki z piekła – choć wtedy najczęściej jeszcze nie wiedziano, że Żydom grozi eksterminacja. Wystarczy wspomnieć postacie konsulów w Kownie: Jana Zwartendijka i Chiune Sugihary, którzy w 1940 r. wystawiali wizy tranzytowe przez Japonię do Holenderskich Indii Wschodnich, ratując w ten sposób kilka tysięcy osób.

Szwajcarski pomysł z paszportami uratował życie na pewno kilkudziesięciu osobom. Ale cała sprawa Hotelu Polskiego pokazuje na wielu poziomach, że nie wszystkie opowieści kończą się dobrze. Wielki wysiłek wielu osób, stworzenie misternej dyplomatycznej układanki, aby ratować polskich Żydów, w sumie skończyły się tragicznie – większość posiadaczy południowoamerykańskich paszportów zginęła.

Choć – przepraszam – w całej tej sprawie jest mały happy end. Guta przeżyła, ale próbowała w Vittel popełnić samobójstwo. A kiedy po wojnie odnalazł ją Eli, zgodziła się wyjść za niego za mąż. Mieli szóstkę dzieci; doczekali się też całkiem sporego grona wnucząt i prawnucząt. Zmarła sześć lat temu w wieku 95 lat.


Dr Agnieszka Haska, antropolożka kultury, socjolożka, pracuje Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN, autorka m.in. książki „»Jestem Żydem, chcę wejść«. Hotel Polski, 1943”, Warszawa 2006


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com