Nędza przedwojennej Warszawy

Nędza przedwojennej Warszawy

Adam Leszczyński


ÓWCZESNA WARSZAWSKA WYLOTÓWKA, CZYLI UL. GRÓJECKA W KIERUNKU POŁUDNIOWym PRZY SKRZYŻOWANIU Z UL. OPACZEWSKĄ. ZDJĘCIE Z 1928 R. (FOT. NAC)

– Nostalgia za zburzonym miastem każe uważać, że było piękne. Ja też ją odczuwam i też dużo bym dał, żeby przejść się po warszawskich ulicach w 1936 r. i zobaczyć to wszystko. Rozumiem też ból po stracie. Warszawę wielu kochało, ale przed wojną mało kto uznawał ją za piękne miasto – mówi dr Błażej Brzostek*. Z doktorem Błażejem Brzostkiem rozmawia Adam Leszczyński

Adam Leszczyński: Pisząc książkę o przedwojennej Warszawie, wykorzystał pan kilkaset relacji cudzoziemców z XIX i XX w. Jak im się podobał ten nasz “Paryż północy”?

Dr Błażej Brzostek: Bez trudu znajdziemy wypowiedzi pełne kurtuazji, ale z zapisków przyjezdnych, a mamy ich setki, wyłania się obraz miasta “odrażająco brzydkiego”, szarego i ponurego, “płaskiego i bardzo smutnego”. A nawet “najbrzydszej stolicy na świecie”, bo za taką uznał Warszawę chorwacki polonista Julije Benesić. Wiele zależało jak zwykle od pory roku, a zwłaszcza kierunku podróży. Gdy ktoś przyjeżdżał ze Wschodu, z ZSRR lat 20. i 30., to miewał wrażenie, że znalazł się w sercu Paryża. Ale gdy przybywał z Paryża, Berlina czy nawet z Poznania, nasuwało mu się słowo “Azja”, które powraca w relacjach z podróży często i wydaje mi się kluczowe.

Na czym polegała ta azjatyckość?

– Była oczywiście figurą językową, osadzała Warszawę w systemie odniesień. Z Warszawą kojarzyli się ortodoksyjni Żydzi i ich “nieeuropejski strój”. Ruch uliczny był “azjatycki” za sprawą licznych furmanek, dorożek, bałaguł, czyli żydowskich wozów przygiętych do ziemi pod stosami towaru. “Jak w Irkucku, Charbinie” – pisano. Na powstałym kilka lat temu filmie “Warszawa 1935” oglądamy komputerową wizualizację tamtego miasta, bardzo ciekawą i pokazującą sporo architektury. Jakie to jednak wszystko wymyte, gładkie, połyskliwe. I te barwne samochodziki jako ruch uliczny! Nie ma zabiedzonych koników smaganych przez wozaków i dorożkarzy. I właśnie te warszawskie dorożki jednokonki kojarzyły się z Rosją. Woźnice do lepszego klienta zwracali się per “panie dziedzicu”, co stanowiło wyraźne odzwierciedlenie systemu społecznego panującego w II RP.

Prawie feudalnego?

– Wyraźnie postfeudalnego. Po II wojnie światowej będzie się mówiło “panie kierowniku”, “panie inżynierze”. Rosyjskość miasta wyczuwano także w obyczaju – w słownictwie ulicy, wulgarnym i nasyconym rosyjskimi naleciałościami, o czym wspominał m.in. Antoni Słonimski. Czapki z daszkiem, które nosili Żydzi warszawscy, bardzo kojarzyły się z Rosją (Żydzi krakowscy nosili kapelusze). A ponieważ Rosja była “Azją” (a w wersji sowieckiej nawet bardziej “azjatycką” niż dawniej), nasiąkała tym skojarzeniem także Warszawa. Na to nakładało się wrażenie brudu.

W domach? Na ulicach? Ludzie byli brudni?

– Na Krakowskim Przedmieściu, Mazowieckiej, w Alejach Ujazdowskich, w południowym Śródmieściu nie było to wyczuwalne. Natomiast ściany, chodniki, zapachy, cała aura najgęściej zabudowanych dzielnic – im dalej na północ od Alej Jerozolimskich, tym bardziej kojarzyła się z brudem. Stanowił on cechę endemiczną tych dzielnic, w których dominowały mieszkania jednoizbowe, bez bezpośredniego dostępu do wody i z drewnianymi ubikacjami w podwórzach. Dodajmy do tego występujące w wielu miejscach odkryte rynsztoki i nawierzchnie z grubych kamieni, między którymi zalegał stale gnój koński. Zgoda, znajdowały się w nim ziarna dla ptaków, których w przedwojennej Warszawie było mnóstwo, i tamto miasto dorożek i gołębi miało wielki urok! Ale wówczas marzono jednak o asfalcie i o samochodzie. Z kolei w tynkowane fasady wżerał się pył węglowy i dymy z pieców. To nie były kamienne frontony paryskie, które zresztą też szarzały, lecz sypiące się tynki i sztukaterie kamienic z końca XIX w. budowanych tanio i pośpiesznie.

FOT. NAC

W swoich “Kronikach tygodniowych” Bolesław Prus narzekał na warszawskie kamienice: że drogo, ciasno, tandetnie, że balkony odpadają, a ściany krzywe.

– Bo kamienicznicy budowali najniższym kosztem i upychali jak najwięcej mieszkań. To było wówczas typowe także na Zachodzie, tylko że Warszawa pozbawiona była zachodnich regulacji, tradycji i pieniędzy. W latach 30. te domy o drewnianych stropach i byle jakich obróbkach po prostu się sypały. Każdej wiosny i jesieni w prasie pojawiały się wiadomości o zranionych przez spadające fragmenty gzymsów i sztukaterii. Ówczesne prawo narzucało właścicielom konieczność remontów fasad. Jednak na Woli czy Muranowie, w najbardziej przeludnionych dzielnicach, znaczna część mieszkańców nie płaciła regularnie czynszów i pieniędzy na utrzymanie domów brakowało. W Śródmieściu natomiast właściciele kamienic radzili sobie w ten sposób, że skuwali sztukaterie i wygładzali frontony – na Marszałkowskiej w latach 30. część kamienic pozbawiono ozdób. Wynikało to także z ówczesnego przeświadczenia elit, że wszystkie te kariatydy i gipsowe półkolumny są objawami złego smaku. Te domy miały wtedy 30-40 lat i znajdowały się właśnie w fazie moralnego zestarzenia, powiedziałbym, że miały reputację podobną do tej, jaką niedawno miały u nas bloki gomułkowskie.

Infrastrukturalnie miasto było zaniedbane?

– Tak uważano. Warszawa była jak na tamte czasy wielkim miastem, proporcjonalnie znacznie większym niż dziś. Nie miała zaś śladu obwodnic, nawet wewnętrznych, ruch kotłował się w nieregularnych pierścieniach ulic, których sieć powstała jeszcze w XVIII-wiecznych jurydykach.

Kiedy pojawił się asfalt?

– W latach 20. Z pożyczki amerykańskiej kupiono asfalt, zresztą bardzo dobry, i wylano nim ulice centralne. Pierwsza zdaje się była Mazowiecka, potem Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, czyli tzw. ulice pryncypialne (to pojęcie pochodziło z czasów carskich). Na zwykłych ulicach dominowała kostka brukowa.

Była tańsza?

– Nie tylko o cenę chodziło. Gdy pod koniec lat 30. zaczęto trochę asfaltować drogi wylotowe, okazało się, że asfalt szybko dewastują wozy konne niemające gumowanych kół. Żelazne obręcze i podkowy bardzo szybko cięły i niszczyły nawierzchnię i dlatego wprowadzano ograniczenia ruchu pojazdów konnych w Śródmieściu. W 1939 r. planowano już go w ogóle zabronić.

I dlaczego korzystano z dorożek, a nie z taksówek?

– Były tańsze. Zimą zdejmowano z nich koła i zakładano płozy, więc znacznie łatwiej się jeździło po mieście. Pewien Anglik zachwycał się, że po Warszawie jeżdżą takie romantyczne sanie, ale bynajmniej nie oznaczało to pochwały nowoczesności miasta. Władze rugujące dorożki miały inną wizję Warszawy – “wielkiej stolicy” imponującej przybyszom. To był wielki wysiłek koncepcyjny, a do prac przystępowano z rozmachem. Myślę o drugiej połowie lat 30., okresie rządów prezydenta Stefana Starzyńskiego. Wtedy zresztą najważniejszą inspiracją dla reform nie był już Paryż, ale Rzym Mussoliniego uchodzący za miasto niesłychanie trudne, nawarstwione i niezmodernizowane. Od końca lat 20. prowadzono tam wielkie wyburzenia, otwierając za pomocą wielkiej alei perspektywę na plac św. Piotra, potem wznoszono dzielnicę EUR pomyślaną jako miejsce wystawy światowej.

Mussolini imponował?

– Bardzo. Nawet tym, którzy odnosili się z przekąsem do faszyzmu. Skala zmian we Włoszech i monumentalna propaganda robiły wrażenie. Mussolini osuszył Błota Pontyjskie, tak jak my powinniśmy osuszyć Polesie. Budował autostrady. W Warszawie nazwano “autostradą” aleję Żwirki i Wigury wyłożoną czarnym bazaltem i wiodącą na nowe lotnisko, ale z tego miana raczej szydzono. To była epoka wielkich wizji ideologicznych, które ucieleśniać się miały w kamieniu. Przedstawiciele elit rządzących szukali takich wizji, śnili o wielkości.

Mieli kompleksy?

– Raczej uznawali, że muszą się zmierzyć z dziedzictwem zaborów i “gliniastym”, jak pisano, społeczeństwem. A tu potrzeba porywu, wzlotu, krzepy. To były elementy ułańskiego etosu czasów Piłsudskiego i zarazem myślenia modernizatorów: państwo musi pchnąć ludzi do realizacji wizji, wydobyć ich z myślenia folwarcznego. Wskazać drogę ku przyszłości: prostą jak strzała monumentalną aleję imienia Marszałka w Warszawie, która powstać miała na Polu Mokotowskim. Gigantyczną Świątynię Opatrzności Bożej. A elicie dać tor wyścigów konnych na Służewcu, zresztą pomnik modernistycznej architektury.

FOT. NAC

Przedwojenna Warszawa to bogate miasto?

– W skali kraju tak. W zestawieniu z większością stolic ówczesnej Europy – nie. A w porównaniu z sytuacją sprzed I wojny światowej Warszawa była wyraźnie zubożała. Wcześniej bogaciła się dzięki swej pozycji ważnego ośrodka produkcji na skalę Imperium Rosyjskiego. Okres międzywojenny wielu mieszkańców odbierało jako degradację materialną – Warszawa nie miała towarów, które by się sprzedawały na Zachodzie, a rynki wschodnie, czyli ZSRR, zostały zamknięte. Podejmowano próby, żeby rynek moskiewski otworzyć dla rzemiosła warszawskiego, ale bez większego skutku. Warszawa znalazła się więc między ścianami.

Z czego więc to miasto żyło?

– Ze swej nowej stołeczności. Miało urzędy centralne, duże gazety, siedziby wielkich firm, zwłaszcza państwowych. W II RP to, co państwowe, cenili wysoko zarówno rządzący, jak i rządzeni, a zostanie pracownikiem instytucji państwowej czy miejskiej – choćby tramwajarzem – oznaczało wielki awans. Trudno się tam dostawało pracę, więc ją szanowano, i stąd wspomnienie o obowiązkowym tramwajarzu, który sprząta wóz po każdym kursie, czego powojenny ani myślałby robić.

Czyli nie wynikało to z przedwojennego etosu pracy, tylko z takiej motywacji?

– Ta motywacja wpływała na etos pracy. Warszawa międzywojenna to miasto urzędów państwowych, ale istniał także niemały przemysł, zwłaszcza metalowy, który rozwinął się w XIX w., działały ważne wytwórnie wojskowe, Państwowe Zakłady Inżynierii. Przemysł rozwijał się głównie dzięki zamówieniom państwowym. Warszawa była dużym miastem na biednej równinie z bardzo ograniczonym rynkiem zbytu na towary i usługi. Zamożniejsi mieszkańcy żyli wygodnie i sporo konsumowali, ale – jak to zwykle w polskiej historii – większość bardziej złożonych towarów pochodziła z importu. Na miejscu robiono doskonałe platery, kapelusze czy rękawiczki, już jednak zegarek z napisem “T. Gałecki, Warszawa” albo “A. Modro, Warszawa” miał zawsze szwajcarski czy niemiecki mechanizm obdarzony tarczą przez warszawskiego rzemieślnika. Rzemieślniczo robiono też karoserie nielicznych samochodów cywilnych Polski Fiat 508, gdyż “poważna” produkcja szła dla wojska. Warszawa była miastem o nikłej motoryzacji: 7,5 tys. prywatnych aut osobowych w 1939 r. na 1,3 mln mieszkańców, a i tak skupiała blisko jedną czwartą parku samochodowego kraju. W Polsce na 10 tys. mieszkańców przypadało wtedy dziesięć aut, podczas gdy w Rumunii – 13, Portugalii – 60, Niemczech – 250, a we Francji– 520. W samym Paryżu zarejestrowanych było dziesięć razy więcej prywatnych aut niż w całej II RP.

A jak się przedstawiały warunki mieszkaniowe?

– Podobnie. Pod względem dostępu do wody bieżącej, kanalizacji czy stanu nawierzchni ulic Warszawa była porównywalna raczej z Bukaresztem czy Atenami niż z Pragą, nie mówiąc o Paryżu. W Berlinie też było bardzo dużo złych mieszkań z początku XX w., ale ogólny standard życia był nieporównanie wyższy. Antoni Sobański, autor reportażu o Rzeszy pod rządami Hitlera, przyznawał, że choć ogląda się tam “objawy zdziczenia”, to powrót do Warszawy wydał mu się podróżą na “zgniły” Wschód.

A nowe dzielnice? Żoliborz? Mokotów? Ochota?

– Tam domy reprezentowały poziom zachodnioeuropejski, podobnie jak w enklawach Śródmieścia – na Wiejskiej, Jaworzyńskiej, w alei Przyjaciół. W nowych domach czynszowych znajdowały się garaże, były spalarnie śmieci, domofony. Rodziny finansistów, oficerów, adwokatów czy wysokich urzędników żyły w otoczeniu “europejskim”, ale nie miało to żadnego związku z przeciętnym rodzajem egzystencji w mieście, nie mówiąc już o miasteczkach i wsiach. Na tym polegał wielki problem społeczny II RP, która była pod tym względem bardziej podobna do Bałkanów niż sąsiednich państw środkowoeuropejskich.

Czyli wspomnienie o pięknym życiu Warszawy międzywojennej to wspomnienie o życiu elit?

– Wytworzone przez elity, które w tych pięknych domach mieszkały. Siłą rzeczy historię piszą elity, a jej odbiorcy też mają swoje potrzeby. Istnieje zapotrzebowanie na mity o dawnej Polsce i dawnej Warszawie, które wyrażają niezadowolenie z tej dzisiejszej, stają się łatwym odniesieniem dla krytyki. Nieraz uderzająco agresywnej. To, co się opowiada o powojennym Biurze Odbudowy Stolicy, które jakoby dopełniło niemieckiego dzieła zniszczenia, to sygnał jakiegoś poważnego problemu duchowego. Podobnie jak kalumnie, które towarzyszą dyskusjom o Warszawie. Idealizacja przeszłości wiąże się tam z autoidealizacją – ja jestem ten prawdziwy warszawiak z dziada pradziada, inni to “napływowi” albo “chamy ze wsi”. Są to objawy bardzo głębokich kompleksów. Człowiek pewny siebie i swego miejsca w świecie nie potrzebuje tego rodzaju agresji, ona potwierdzałaby raczej właśnie niezakorzenienie. Agresja jest też pochodną zaburzonej tożsamości przeoranego miasta, a w przeoranym pejzażu rodzi się mit o pięknej i harmonijnej przeszłości. I mit ten używany jest przeciwko teraźniejszości, zawsze gorszej, ułomnej.

A przecież powojenne wskrzeszenie historycznego centrum to akt symboliczny o niezwykłych walorach. Połączono odtworzoną tkankę z nowoczesnym osiedlem mieszkaniowym, co było zresztą spełnieniem marzeń sprzed wojny. Nikt oczywiście nie marzył o starciu w proch Starego Miasta, chodziło o uzdrowienie tej zdegradowanej dzielnicy ze wspaniałymi śladami folkloru kupiecko-rzemieślniczego, w której niektóre rodziny mieszkały od stuleci. W 1928 r. pokryto polichromiami fasady kamienic przy Rynku, co miało poprawić wygląd Starówki kojarzącej się z biedą i prostytucją.

Skoro Warszawa była biedna i zaniedbana, to może chociaż kwitło życie kulturalne?

– To kwestia perspektywy. Może przytoczę to, co pisał w 1938 r. poeta Marian Piechal o spojrzeniu typowego łodzianina na Warszawę: Powie, że w Łodzi nie jest tak źle, tak nędznie, tak brudno i tak żydowsko jak w Warszawie. O śródmieściu Warszawy nic nie powie, bo mu za bardzo przypomina śródmieście Łodzi, zresztą niewątpliwe różnice (…) są dla niego nieuchwytne, gdyby je nawet spostrzegł – nieistotne, bo nie wie, na czem polega różnica między warszawską a łódzką Ziemiańską lub Adrią, gdyż nie ma ani potrzeby, ani możności zaglądania tam . Otóż to życie kulturalne Warszawy było dość zamknięte, elitarne, zwrócone na wielki świat, który z kolei niespecjalnie je dostrzegał. Jak ten łódzki proletariusz, tylko z przeciwnych powodów. Co było zresztą bolesne – kiedy się czyta, co w latach 30. pisali w swoich dziennikach Maria Dąbrowska, Maria Iwaszkiewiczowa czy Jan Szczepański, który wtedy jako młody socjolog przeprowadził się do Warszawy, to nie wypada ona w ich opisie jako miejsce bogate kulturalnie. Przeciwnie. To się zresztą nie zmieniło po wojnie. Pod koniec lat 50. kompozytor Zygmunt Mycielski oceniał, że Warszawa to “Radom Europy”. W tych latach, o których wiemy, że w Warszawie powstawał wspaniały plakat, wspaniały film, działała Stodoła, Hybrydy, Studencki Teatr Satyryków, intelektualiści zawsze chcieli czegoś więcej – myśleli o Paryżu, Rzymie, Mediolanie. To tam się jechało, jeśli się mogło, żeby odwiedzać muzea, podziwiać dzieła sztuki czy chodzić do teatru. Przed wojną polscy malarze, nazwani kapistami, osiedli na kilka lat w Paryżu. Podobnych wypraw w przeciwnym kierunku nie było.

A do Warszawy w ogóle się jeździło?

– Międzywojenna Warszawa nie leżała na szlaku. Wcześniej tak, na drodze do Petersburga, Moskwy, ale po rewolucji w Rosji ten ruch ustał i Warszawa znalazła się przy granicy dwóch światów. Włodzimierz Majakowski mógł w niej kupić 200 brzytew, których nie było w Moskwie, ale w latach 20. świat interesowała bardziej sztuka powstająca w ZSRR niż w Polsce. Na Zachodzie mało kto słyszał o skamandrytach i o Ziemiańskiej, a do Warszawy nie przyciągały ani zabytki sztuki, ani osiągnięcia muzyczne czy teatralne. Dla znacznej części polskich elit pierwszym punktem odniesienia był świat zachodni.

Studiowano też na Zachodzie?

– Studiowano. Studia architektoniczne czy muzyczne w Paryżu czy Wiedniu niezwykle poprawiały pozycję. Skądinąd studiowano za granicą także z innych powodów. Dlaczego warszawska inteligencja żydowska wybierała studia w Pradze? Bo tutaj miała trudności w dostaniu się na studia. Istniał nieformalny numerus clausus na Uniwersytecie Warszawskim, zaś getto ławkowe było zupełnie formalne, nie mówiąc o pobiciach na tle antysemickim w murach uczelni. I trudnościach w późniejszym życiu, bo np. stowarzyszenie architektów w 1938 r. wykluczyło Żydów. Maria Dąbrowska pisała w tym czasie, że “czarne kruki obsiadły kraj”. Choć słowa te oczywiście wkrótce straciły znaczenie.

Kto zburzył to miasto? Dziś wielu wielbicieli przedwojennej Warszawy oskarża ludzi z powojennego Biura Odbudowy Stolicy o wielkie i niepotrzebne wyburzenia.

– Nostalgia za zburzonym miastem każe uważać, że było piękne. Ja też ją odczuwam i też dużo bym dał, żeby przejść się po warszawskich ulicach w 1936 r. i zobaczyć to wszystko. Rozumiem też ból po stracie. Warszawę wielu kochało jako miejsce życia i teren wspomnień, a BOS rzeczywiście wyburzał, usuwał kolejne ślady tych wspomnień, stosując jednak kryteria wizji urbanistycznej. Kierował się też doktryną konserwatorską, zgodnie z którą zabytkami były tylko budynki sprzed 1850 r. Wszystko to, co zbudowano w Warszawie później, a zbudowano w zasadzie całe Śródmieście, do zabytków się nie zaliczało i można to było zburzyć. Dziś chętnie epatuje się zdjęciami z 1945 r. stojących fasad kamienic, które potem rozebrano, ale co z tego, jeśli drewniane stropy spłonęły? Wielbiciele przedwojennego miasta nie biorą pod uwagę, ile by kosztowało przysposobienie tych skorup do funkcji mieszkalnych. Same fasady ze sztukateriami też nie uchodziły wówczas przy tym za coś pięknego. Przeciwnie. Trzeba było jeszcze ćwierćwiecza, aby w latach 60. odkryto wartość eklektyzmu i secesji.

Burzono też domy, w których ludzie mieszkali.

– To prawda. BOS uznało, że ma niepowtarzalną szansę budowania “zdrowego miasta”.

Przedwojenne było niezdrowe?

– Tak uważano: ciasne, przeludnione, brudne. Warszawę międzywojenną, także w II RP, opisywano jako miasto złe, wymagające przekształcenia. Po wojnie leżała w gruzach, co oznaczało tragedię, ale i szansę. Burzono więc to, co stało na drodze, często z bezwzględnością podporządkowaną jednak wielkiej wizji. Warszawa musiała zostać przecięta wielkimi ulicami komunikacyjnymi, o czym myślały także przedwojenne władze miejskie, ale nie mogły wyburzać, bo nie miały pieniędzy na wykup nieruchomości. BOS działał z wielkim impetem i oczywiście też zbudował znacznie więcej, niż zburzył, o czym niewielu krytyków pamięta. Dzisiejsza Warszawa, która nam się często nie podoba, jest w znacznej mierze jego dziełem. Trzeba pamiętać jednak, że przez 60 lat zmieniły się kategorie estetyczne i warunki życia, a krytyka powojennej odbudowy ma też często podtekst rozrachunku politycznego z komunizmem.

Powojenna Warszawa jest lepsza od przedwojennej?

– Na pewno warunków życia nie da się porównać, są o niebo lepsze. Często sobie zadaję pytanie: jak wyglądałoby to miasto dziś, gdyby nie zostało zniszczone?

Jak warszawska Praga ze zdewastowanymi, zapadającymi się kamienicami nieremontowanymi od 100 lat?

– Może. Swoją drogą, jak cenna jest ta Praga właśnie dlatego, że stoi, że może się podnosić. Ale i ten rozorany lewy brzeg także obrósł już wspomnieniami. Na naszych oczach szlachetnieje, bo zmienia się perspektywa widzenia.


*dr Błażej Brzostek – historyk, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Opublikował m.in.: “Robotnicy Warszawy: konflikty codzienne (1950-1954)” (2002), “Za progiem. Codzienność w przestrzeni publicznej Warszawy lat 1955-1970” (2007). Ostatnio ukazała się jego książka “Paryże Innej Europy. Warszawa i Bukareszt, XIX i XX wiek” (2015)


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com