Kto odpowiada za pogrom kielecki? Przełomowa książka Joanny Tokarskiej-Bakir “Pod klątwą”

Kto odpowiada za pogrom kielecki? Przełomowa książka Joanny Tokarskiej-Bakir “Pod klątwą”

Joanna Tokarska-Bakir


Funkcjonariusze milicji i UB w Kielcach w 1946 r. (Materiały Wydawnictwa Czarna Owca)

Ludzie zaczęli udawać się, jedni na Planty, a drudzy na posterunek MO przy ulicy Sienkiewicza, gdzie słyszałem, jak milicjanci mówili, że miał ten Żyd bardzo dużo przy sobie pieniędzy i że to jest ten Żyd, który tego chłopaka zamknął w piwnicy. Fragmenty książki “Pod klątwą. Społeczny portret pogromu kieleckiego”

„Pod klątwą. Społeczny portret pogromu kieleckiego” Joanny Tokarskiej-Bakir (wyd. Czarna Owca) to książka, bez której trudno będzie sobie wyobrazić nie tylko dyskusję o wydarzeniach z 4 lipca 1946 r. Autorka przeczytała dokumenty i relacje rozproszone po archiwach państwowych i prywatnych. Wiele z nich upubliczniła po raz pierwszy. Przemawiają w nich żołnierze Armii Krajowej i funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, żydowscy repatrianci i przyszli emigranci, dozorcy i kolejarze, ludzie ze świecznika i ludzie zbędni. Warsztat antropologa opisujący świat z bliska i od dołu umożliwił pokazanie, że partyjna lub ubecka legitymacja, milicyjny mundur czy sowiecki szynel nie przesądzają ani o poglądach, ani o przeszłości ich posiadacza. Ani tym bardziej o jego powiązaniach ze społecznym systemem. “Łączył on w Kielcach ludzi z różnych stron politycznej barykady. Taki sojusz i stojące za nim pragnienie życia i przeżycia stanowi klucz do zrozumienia pogromu kieleckiego, a także powojennej historii Polski. Zadaje kłam wyobrażeniu o toczącej się wówczas antykomunistycznej guerrilli, w której po jednej stronie byli ‘swoi’, czyli Polacy, po drugiej – ‘obcy’, czyli Żydzi i Rosjanie. Pokazuje natomiast wyraźnie przewlekłą i brudną wojnę domową, którą ocaleni z poprzedniej wojny na wszelkie sposoby usiłowali przetrwać” – pisze Tokarska-Bakir.

Ujęta w dwóch tomach gęsta, rozrastająca się z każdym rozdziałem sieć faktów i osób opiera się łatwemu streszczeniu. Narracja podąża i cofa się do tych samych miejsc i wydarzeń, by z różnych perspektyw naświetlić złożoność sytuacji, nie tracąc przy tym indywidualnego doświadczenia i psychologicznej motywacji uczestników pogromu.

Od jutra w sprzedaży nowy numer „Książek. Magazynu do Czytania”, w którym znajdzie się wywiad z Joanną Tokarską-Bakir, a w weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej” zostanie opublikowana rozmowa z historykiem Jackiem Leociakiem.

Poniżej fragmenty trzech rozdziałów w nieco innej niż w książce kolejności.

Kumoterstwo

Kielce w 1946 r. nie były dużym miastem. Może nie wszyscy się znali, ale nie mogli też udawać, że nikt nie zna nikogo. Zwłaszcza gdy nosili to samo nazwisko. Kaczmarek to nazwisko biskupa, ale też pierwszego komendanta wojewódzkiego MO, który zresztą niedawno zdezerterował. Zaufany kapłan biskupa, przed wojną senator z list chrześcijańskiej demokracji, nazywa się tak samo jak szef bezpieki, Sobczyński. Notariusz sądu biskupiego – jak jego zastępca Jan Mucha (zgadza się też imię). W kurii pracuje również ksiądz Józef Błaszczyk, noszący to samo nazwisko co zaginiony Henio, więc ludzie się śmieją, że każda rodzina ma tu swoich delegatów. (…)

Fot. materiały wydawnictwa

Przez lata zaborów i okupacji kielczanie, tak jak Sycylijczycy, nauczyli się nie ufać i lekceważyć wszelkie prawo pisane, szczególnie to odczuwane jako obce. Zastąpili je domorosłymi instytucjami typu mafijnego, które nie były wprawdzie satysfakcjonujące, (…) ale były przynajmniej własne i wspierały rodzinę. Wszyscy w Kielcach są czyimiś kumami lub chrześniakami, to zaś tworzy związki równie mocne jak krew. (…)

Kielecka wersja „amoralnego familizmu” to wypróbowany w czasach okupacji sposób życia w warunkach niesprzyjających życiu. Więzi są bezpośrednie, opierają się na wzajemności, wymianie usług i informacji, przymykaniu oczu i nastawianiu ucha. Jedno i drugie przydaje się w atmosferze podejrzliwości i nieustannej czystki, którą prowadzi komunistyczna władza, a także w sytuacji, gdy wszystkiego brakuje. (…)

Jedna z najpopularniejszych [knajp] położona jest niemal naprzeciw komisariatu na Sienkiewicza 45. Należy do Stanisława Błaszczyka. (…) W czasie wojny był w NSZ i w 1943 r. zaproponował koledze Mieczysławowi Sierantowi, niegdyś w AL, teraz w bezpieczeństwie, że o ile zwycięży NSZ, on, Błaszczyk, udzieli mu pomocy, w przeciwnym wypadku będzie oczekiwał na pomoc z jego strony.

W Kielcach to zupełnie normalne. Nierzadko jeden brat jest w PPR, a drugi w „bandach”, albo jeden w UB, a drugi w milicji. (…) Jak napisał dowódca AK-DSZ-WiN Zdzisław Broński, ps. „Uskok”, komuniści odczuwali szalony brak ludzi i do różnych swoich urzędów brali, kogo popadło, a więc niejednokrotnie wchodzili tam nasi. (…)

Pogrom kielecki. Amnestia i amnezja

W dokumentacji milicyjnej są ślady licznych dezercji, postrzałów, spisków, załamań i samobójstw milicjantów, a także masowych zwolnień z MO, gdy władza zorientowała się, kogo właściwie przyjęła do pracy i zobowiązała do pozostania w niej przez co najmniej trzy lata (zobowiązanie podpisywano przy zatrudnianiu). Jak mówiono na spotkaniu kierowników wojewódzkich urzędów bezpieczeństwa w grudniu 1945 r., „ostatnie likwidacje band na terenie i aresztowanie ludzi wykazało, że bandy mają oparcie, a nawet wręcz zorganizowane posterunki w MO”. Podobne opinie dotyczyły wojska: Ze strony wojska stacjonującego w Chełmie wielkiej pomocy oczekiwać nie można. Przeszło 100 ludzi pije z akowcami. Były wypadki pobicia się z milicjantami na tym tle.

Na naradach ścisłego kierownictwa komunistycznego zjawisko powyższe tłumaczono później tym, że po etapie „małej wojny domowej” od lata 1945 r. nastąpiła zaawansowana „faza dywersji”: organizacje podziemne dokonywały teraz intensywnej infiltracji aparatu represji. (…)

Komenda Wojewódzka MO Kielce

W Komendzie Wojewódzkiej MO [w 1946 r.] pracuje dobrana ekipa. Nie składa się z nieopierzonych aspirantów, ale z przedwojennych prawników, oficerów i policjantów. Osobiście skomponował ją szef KW MO Wiktor Kuźnicki, wyznawca leninowskiej zasady głoszącej, że „kadry decydują o wszystkim”.

Każdy w Kielcach wie, że Kuźnicki nie boi się zatrudniać peeselowców, że „woli akowców niż pepeerowców” i wcale się tego nie wstydzi. Od początku rywalizuje z szefem WUBP Sobczyńskim o to, który z nich jest lepszym komunistą i patriotą. Za Sobczyńskim stoi przeszłość w KPP i NKWD, za Kuźnickim – KPP i wojna w Hiszpanii.

Obaj walczą o „Polskę bez Żydów”, ale tylko Kuźnicki głosi to publicznie.

W gabinecie Sobczyńskiego z rozmysłem pozwala sobie na stwierdzenie, że w „UB siedzą sami Żydzi”, a na konferencji szefów MO ogłasza, że „jeśli ma być Polska bolszewicko-żydowska, to niech będzie lepiej NSZ-owska”. Prawie natychmiast, zresztą nie tylko za sprawą Sobczyńskiego, opinie te trafiają do centrali w Warszawie, ta jednak wcale nie reaguje, Kuźnicki nie dostaje nawet nagany. Wprawdzie kadry Komendy Głównej nie zgodzą się na etaty dla proponowanych przez niego ludzi, wprawdzie jednego z nich przezwą „starym żandarmem, dwójkarzem i faszystą”, ale na tym koniec. Pozycja Kuźnickiego jest tak mocna, że brak mianowania nie przeszkodzi mu w zatrudnieniu własnych kandydatów w Komendzie Wojewódzkiej MO w Kielcach.

Fot. materiały wydawnictwa

I tak w ścisłym dowództwie kieleckiej milicji pojawiają się podporucznik Tadeusz Majewski-Laske, który przez trzy miesiące przebywał w więzieniu PUBP w Częstochowie jako podejrzany o NSZ, lwowski szmalcownik porucznik Bronisław Kurczyński oraz ujawniony niedawno major AK Stefan Dobraczyński. Stanowisko kwatermistrzowskie w kieleckiej Komendzie Wojewódzkiej obejmuje (…) bezręki zabójca Żydów z BCh kapitan Antoni Jarosz, jednym z zastępców szefa zostanie major Olszański, w 1940 r. członek endeckiego Podlaskiego Legionu Śmierci, a personalnym – porucznik Latosiński, oficer podejrzewany o przynależność do NSZ. Spośród funkcjonariuszy KW MO o wojenną kolaborację z okupantem zostaną oskarżeni między innymi Franciszek Augustynowicz, Euzebiusz Dyguda (granatowy policjant) i Marian Martyński, zastępca komendanta posterunku MO na Sienkiewicza 45, na którym ojciec Henia zamelduje o jego zaginięciu. Wszyscy trzej zostaną wysłani na odsiecz Żydom zaatakowanym na Plantach. (…)

Patriotyzm Wiktora Kuźnickiego

Do patriotyzmu godzącego antysemityzm ze służbą komunizmowi odwoływało się (…) wielu kieleckich funkcjonariuszy. Należał do nich (…) Kuźnicki, wcześniej kierownik grup operacyjnych MO posuwających się w ślad za ofensywą Armii Czerwonej i przygotowujących teren pod zasiew komunizmu.

Znam pułkownika Kuźnickiego Wiktora z Hiszpanii 1937 r. – napisał o nim Michał Rossner, oficer personalny Komendy Głównej MO, który jako jeden z niewielu przed pogromem alarmował, że w Kielcach źle się dzieje. Będąc dowódcą batalionu, cieszył się pewnym autorytetem. W 1937 r. został wysłany za granicę [do ZSRR]. Później spotkałem go w MO w grudniu 1944 r. Tu poznałem go bliżej i stwierdziłem, że jest to człowiek bez kośćca politycznego, ale uważałem go za człowieka pewnego. Był on wysłany do Kielc, dlatego że trzeba było zmienić ówczesnego komendanta Kaczmarka, który później zdezerterował, a innego nie było. Będąc komendantem wojewódzkim, wielokrotnie musiałem stwierdzić, że człowiek ten nie tylko nie przeprowadza naszej linii polityki kadrowej, lecz wręcz uległ wpływom byłych żandarmów i policjantów, przeciwdziałając postanowieniom KG MO, naznaczając na stanowiska ludzi podejrzanych, których KG MO nie chciała zatwierdzić na stanowiska. (…) Kiedy na odprawie komendantów wojewódzkich w czerwcu br. [1946] skrytykowałem jego postępowanie, bronił się, uzasadniając to argumentem, że są to ludzie nie do zastąpienia. (…) W jednej z rozmów obecny p.o. komendanta wojewódzkiego kapitan Olszański [Przybyłowski] oświadczył mi, że podpułkownik Kuźnicki wyraził się, że „nie należy strzelać do chłopców z lasu, gdyż są patriotami”, że stale podkreślał: „co będę czekał na Żydów, których Rossner mi przyśle”.

Wspomniany zastępca Kuźnickiego, Roman Olszański-Przybyłowski, grający, jak wielu innych w Kielcach, na dwa fronty, uwiecznił charakterystyczne powiedzonka swojego szefa.

Pierwsze: „Nas oszukano, ja walczyłem o Polskę bez Żydów i bez Ruskich”, drugie: „Jeśli u nas nadal będą rządzić Żydzi i Ruscy, to ja pierwszy pójdę do lasu”.

Trudno je sobie wyobrazić w ustach komunistycznego zarządcy MO, a jeszcze trudniej uwierzyć, jakimi ludźmi się otoczył.

Może się to wydawać szczegółem bez znaczenia, ale sądząc z zachowanych zdjęć, dobierał ludzi mających nienaganną prezencję przedwojennych oficerów. Sprawowanej przez MO władzy przydawało to pozorów legalności.

Ograniczając się do charakterystyki kilku wybranych osób z otoczenia Kuźnickiego, opowiemy o nich dosyć szczegółowo, bo dopiero w owych szczegółach ujawnia się zdumiewająca, quasi-przedwojenna formacja Komendy Wojewódzkiej MO w Kielcach. W kontekście pogromu ma ona swoją wymowę.

Kobyłecki i Galiński, przedwojenni oficerowie

Zacznijmy od dwóch charakterystycznych figur. Pierwszą z nich był oficer armii carskiej, właściciel dwóch kamienic i endek, w czasie wojny w NSZ. Drugą – były oficer sekcji dywersji AK. Obaj nie zostaną zatwierdzeni na etat w MO przez Rossnera z Komendy Głównej, co nie przeszkodzi Kuźnickiemu zatrudniać ich u siebie do czasu pogromu.

Pierwszy, porucznik Jan Kobyłecki, na zdjęciu pod wąsem i w galowym mundurze, był szefem Sekcji Dyscypliny w KW MO po szkole oficerskiej w Piotrogrodzie. W podaniu o przyjęcie do MO zapewniał, że służba w MO, będąc bardziej sprężystą, bardziej mu jako byłemu wojskowemu odpowiada i że znajomość terenu i jego mieszkańców pozwoli mu bez większych trudności dokonywać selekcji pomiędzy dobrymi synami Ojczyzny a służalcami.

W życiorysie nie przemilczał faktu, że przed wojną został z wojska usunięty jako „przeciwnik piłsudczyzny”, zapewniał jednak, że aktualnie jest gorącym „sympatykiem PPR”.

Komendant Kuźnicki bardzo chciał przyjąć go na etat i w papierach wystawił mu wyśmienitą opinię. Stosunek do ZSRR: lojalny. Stosunek do służby: obowiązkowy. Doświadczenie życiowe: bogate. Znajomość swoich obowiązków: doskonale.

Notatka z rozmowy, którą 16 września 1946 r. przeprowadziła z Kobyłeckim Komisja Weryfikacyjno-Personalna, ma wydźwięk nieco inny: Z przeprowadzonej rozmowy wynika, że wrogie nastawienie do piłsudczyzny było wynikiem orientacji skrajnie prawicowej (endecja). Zachodzi podejrzenie, że w czasie okupacji należał do NSZ. Są dane, że jego siostra należała do Brygady Bohuna [tj. Brygady Świętokrzyskiej NSZ]. Do milicji wstąpił dlatego, aby uchronić się od służby w wojsku. (…)


Fot. materiały wydawnictwa

Drugi z wymienionych oficerów, równie reprezentacyjny, choć bez wąsów, podporucznik AK Kazimierz Galiński, w czasie wojny dowódca sekcji dywersji miejskiej w dzielnicy Kielce-Herby, ps. „Kazek”, początkowo był dowódcą Kompanii Operacyjnej MO, a następnie, w okresie pogromu, kierował szkołą podoficerską KW MO. Obyczaje, które wprowadził wśród kursantów, opisuje następująca skarga: Donosimy, że podporucznik Galiński (…) jako instruktor po linii bojowej (…) powiada, że jak „chłopa z rana nie uderzyć w mordę, to cały dzień chodzi jak pijany”, a najbardziej wrogo odnosi się do kierowników polityczno- wychowawczych, im najbardziej dokucza, mówiąc: „Wy skurwysyny PPR-owce”. (…)

Kuźnickiego otaczali nie tylko oficerowie AK, BCh, NSZ, ale też granatowi policjanci, folksdojcze, agenci Gestapo, funkcjonariusze Schutz- oraz Hilfspolizei, a nawet, całkiem wysoko, pewien szmalcownik. Najrzadsi byli komuniści.

Jedyną grupę, która nie miała swych przedstawicieli w Komendzie Wojewódzkiej MO, stanowili Żydzi. A przecież być powinni, skoro otwarto im dostęp do urzędów „siłowych”, oni zaś podobno masowo do nich wstępowali.

Swoją wymowę ma też fakt, że – jak wynika z analizy dostępnych kwestionariuszy osobowych – żaden z kieleckich milicjantów nie miał żony Żydówki. Zachowania matrymonialne stanowią zaś jedno z obiektywnych kryteriów dystansu społecznego.

Sędek i jego bracia

Ów dystans był niewątpliwie istotny dla innego pracownika zatrudnionego przez komendanta Kuźnickiego. Był nim prawnik po Uniwersytecie Warszawskim, Stefan Sędek, cywilny funkcjonariusz Służby Kryminalno-Śledczej komisariatu przy Sienkiewicza 45, który 4 lipca 1946 r. z rana wysłał patrole na Planty. W telefonogramie naczelnika Wydziału III WUBP Kielce z 1951 r. czytamy, że Sędek, ps. „Szczerba”, wspólnie ze starszym bratem Janem byli pierwszymi organizatorami ONR na terenie Kielc. (…)

Jak wynika z zeznań pracownika Urzędu Wojewódzkiego w Kielcach, jego rolę w pogromie niektórzy kielczanie od pierwszego dnia łączyli z próbą wywołania powstania antykomunistycznego po sfałszowanym przez władze referendum: Milicjant o nazwisku Sędek rozgłosił w mieście tę plotkę [o zamordowaniu dziecka przez Żydów], która dotarła do huty Ludwików, i robotnicy wyważyli bramę, i masowo ruszyli pod dom żydowski na ulicy Planty, i tam dokonali masakry Żydów.

Posłowie, na przykład Kazimierz Banach, zapytywali też o Sędka w trakcie posiedzenia Komisji Administracji i Bezpieczeństwa 19 lipca 1946 r. Banach wyraził wtedy zdziwienie, iż tacy ludzie jak Sędek znajdują się na tak poważnych stanowiskach i mogą wierzyć w wersję o mordach rytualnych. Przedstawiciel MBP Grzegorz Korczyński odpowiadał ponuro, że kroki Sędka uważa za „świadome i celowe”, i ręczył za ich rychłe wyjaśnienie. (…)

Jan Sędek, 8 października 1945 r. aresztowany przez UB, był działaczem Obozu Wielkiej Polski i ONR, gdzie występował pod pseudonimem „Prawda”. Jan, tak jak jego młodszy brat Juliusz (Julian), także działacz OWP, należał do zakonspirowanej Organizacji Polskiej, określanej mianem „zakonu wewnętrznego” ONR.


Fot. materiały wydawnictwa

Tę organizację szczegółowo scharakteryzował jej działacz Andrzej Tretiak, aresztowany przez UB. Podkreślał, że jej główną wytyczną była zasada: prawo do rządzenia Polską mają tylko Polacy. Łączyła się z artykułowaniem konieczności usunięcia wszelkich międzynarodówek, wpływu obcego kapitału oraz usunięcia z życia publicznego i gospodarczego elementu obcego, jakim byli obywatele polscy narodowości żydowskiej.

Jak zeznawał jej inny zatrzymany członek, Antoni Symonowicz, celem tajnej organizacji miało być skupienie w swoich szeregach elity nieujawnionej na zewnątrz i za pomocą tej elity ewolucyjne (w odróżnieniu od rewolucyjnych zamierzeń ONR-Falanga) opanowanie władzy w państwie i zorganizowanie życia według wytycznych ideowych zawartych w deklaracji ONR z kwietnia 1934 r. Było to szczególnie ważne po delegalizacji struktur Obozu. Planowano, że w miarę zyskiwania popularności OP będzie samodzielnie obsadzała ważne stanowiska państwowe, dbając o to, by nominaci nie byli kojarzeni z żadną z partii ani tym bardziej z ideologią narodowo-radykalną. (…)

Po wojnie tajne struktury OP kontynuowały działalność, usiłując infiltrować nie tylko nowo powstające władze i PPR, lecz także sieć wywiadowczą AK, wywiad organizacji NIE, a następnie WiN.

Urząd Bezpieczeństwa tropił działania Organizacji Polskiej co najmniej od połowy 1945 r. W styczniu 1946 r. znał już dokładnie jej strukturę. Organizacja musiała mieć na koncie spore sukcesy, skoro 20 listopada 1947 r. tak wypowiadał się o niej naczelnik Wydziału III MBP major Imiołek: Analizując na podstawie materiałów śledztwa i doniesień agenturalnych obecny stan Organizacji Polskiej na terenie kraju, stwierdzić należy, że pomimo licznych dekonspiracji i aresztowań pozostały i działają nadal liczne środowiska członków tej organizacji.(…) OP zdołała obsadzić swoimi ludźmi poważne stanowiska nawet w centralnym aparacie naszego życia gospodarczego czy społecznego. Zadanie to, ułatwione w dużym stopniu poważnymi kwalifikacjami zawodowymi, jakie posiada większość członków OP, dyktowane było niewątpliwie ogólnymi wytycznymi podziemnej działalności tej organizacji.

Z wyjątkiem najstarszego Aleksandra, o którego wykształceniu nie mamy wiadomości, wszyscy bracia Sędkowie, w tym Stefan, studiowali przed wojną na zdominowanym przez narodowców Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Właśnie w ich środowisku po rozwiązaniu Obozu Wielkiej Polski w marcu 1933 r., a następnie delegalizacji ONR w czerwcu 1934 r. zrodziła się idea tajnej Organizacji Polskiej. (…)

Żadne z przedstawionych powiązań Stefana Sędka nie dowodzi oczywiście istnienia spisku reakcji mającego wywołać pogrom kielecki. Każde jednak rodzi pytanie, dlaczego do tej pory nie zainteresowali się nimi historycy pogromu, tak wyczuleni na ślady prowokacji. (…)

Henio Błaszczyk, lat osiem

Historia Henia mogłaby zaczynać się tak: pewnego razu w biednej rodzinie w Trupieniu pod Kielcami, później przerobionym na Strawczynek, urodził się chłopiec. Nikt na niego nie czekał, nie licząc dwunastoletniego brata Tadeusza, od urodzenia niespełna rozumu, oraz przyrodniego brata Jana, rocznik 1919, który powiesi się w 1954 r.

Z fotografii spogląda ośmioletni Henio, zmartwione dziecko w marynarskim mundurku, krótkich spodenkach, z trochę za dużą głową. Ojciec Henia, Walenty, na zdjęciach zawsze w czapce i pod wąsem, był szewcem, pijącym i bijącym matkę Henia, Józefę, o której nie wiadomo nic poza tym, że była jego drugą żoną i chodziła po prośbie. Nieskutecznie, skoro dzieci bywały głodne i sąsiedzi brali rodzinę na języki.

Błaszczykowie mieszkali na ulicy Podwalnej 6 na Głęboczce, przy torach kolejowych i moście Herbskim. (…)

Znikanie dzieci było zjawiskiem sezonowym, latem w Kielcach bardzo popularnym. W materiałach do filmu Marcela Łozińskiego rozmówcy używają na nie określenia „stlenić się” i w tym kontekście wymieniają nazwiska kolegów: „Później idę do szkoły i nagle dowiaduję się: A wiesz, a wiesz, Antek Wawszczyk to był brany na macę… Janek Binkowski to był brany na macę…”. Bojąc się ojcowskiego pasa, chłopcy zrzucali winę na ówczesnych body snatchers (porywaczy ciał), czyli Żydów. To działało. (…)

Ośmioletni Henio Błaszczyk po ucieczce na wieś skłamał, że porwali go Żydzi. Dziecko opowiedziało bajkę, która pokieruje dorosłymi, ponieważ dorośli żyją w tej bajce od dawna - pisze Joanna Tokarska-Bakir.
Ośmioletni Henio Błaszczyk po ucieczce na wieś skłamał, że porwali go Żydzi. Dziecko opowiedziało bajkę, która pokieruje dorosłymi, ponieważ dorośli żyją w tej bajce od dawna – pisze Joanna Tokarska-Bakir. Fot. materiały wydawnictwa

Rodziny takie jak Błaszczyków czy Binkowskich to byli – jak mówi rozmówca Marcela Łozińskiego – ludzie z „pokoju na poddaszu”. Przeważnie zajmowali niskie i ciemne nory o zgniłej podłodze (…) albo przybudówki z desek, bez światła, w których prócz tapczanu [pryczy] nic się zmieścić nie może, albo wreszcie poddasze, zimne i zaciekające. Przy ulicy Domaszowskiej było kilka takich chlewików mieszkalnych – pisze Jan Pazdur w swojej „Historii Kielc”. I cytuje przedwojenną „Gazetę Kielecką” opisującą te wpadłe w ziemię, wilgotne domostwa przy ulicy Polnej i Niskiej, szerzące gruźlicę i rachityzm. Drożyzna wapna do bielenia, słomy do zmiany na nędznych tapczanach przyczynia się do niechlujności, a co za tym idzie – szerzenia się chorób. Z braku odzieży i obuwia dzieci po prostu karłowacieją od przebywania całymi dniami na zgniłej słomie w skulonej postaci. Pazdur dodaje, że ludzie ci nie mieli prawa niczego żądać od właścicieli domów, w których mieszkali.

Przed wojną istniał bowiem z dawna stosowany przywilej „rumacji świętojańskiej”, który w dzień św. Jana upoważniał do wyrzucania lokatorów – bez żadnego uzasadnienia.

Co mogło się zmienić w ich życiu zaraz po wojnie, szczególnie z perspektywy dzieci? Na wieś uciekały nie tylko przed szkołą, jak Janek Binkowski, ale też, jak Henio, przed głodem. Brak szyb, brak opału oraz brak aprowizacji – złożyły się na to, iż obywatel kielecki stał się nerwowy – pisała powojenna „Gazeta Kielecka”. Od kwietnia 1946 r. na kartki zamiast tłuszczu otrzymywano biały ser, a zamiast mięsa – śledzie. Także listy zatrzymane przez cenzurę wojenną i wojskową są wypełnione skargami kielczan na trudności zaopatrzeniowe: U nas tylko wiece, zebrania i nic więcej nie robią. Jeśli tak pójdzie dalej, to za rok normalnego życia nie będzie. Chleba dostajemy ćwiartkę na osobę na dwa dni i nic poza tem. Trudno będzie wyżyć. Handel zupełnie ustał. (…)

Gdy zrobiło się ciepło, Henio uciekł do Pielaków, wsi koło Końskich, niedaleko Strawczynka, gdzie się urodził. Tęsknił za wsią, gdzie mieszkał z matką, gdy Niemcy zabrali ojca do stalagu. Uciekł do kolegów z dzieciństwa, Józka i Cześka Bartosińskich, do wyganiania krów na łąki i spania w stodole. W Pielakach przyjęto go ze zdziwieniem, ale gościnnie. Jedzenia było w bród – kartofle, mleko, chleb i wiśnie. Jednego dnia pomógł paść krowy na górce, drugiego pracował przy kozach, a dopiero na trzeci dzień zaczął myśleć o powrocie.

Dygnarowicze i Pasowski

Z Błaszczykami sąsiadował przez ścianę Władysław Dygnarowicz, ślusarz z Ludwikowa, jeden z trzech braci mieszkających przy ulicy Podwalnej. To ulica z zaledwie kilkoma numerami. Jeszcze na początku XX wieku były tu stawy i błota, utrwalone w nazwie dzielnicy – Głęboczka. Na Podwalną prowadziła „polska droga” – bez twardej nawierzchni, każdej wiosny zmieniająca się w bagno, któremu nie dawały rady furmanki.

Po wojnie wciąż nie wszędzie jest prąd, brak też kanalizacji. (…) Jednopiętrowy dom Henia z siedmioma mieszkaniami ma drewniane stropy, zniszczone schody i ustęp w ciemnym kącie. Życie na podwórkach toczy się pod koślawym krzakiem bzu, gdzie dorośli grają w tysiąca.

Współwłaścicielem jednego z „pożydowskich” domów przy tej ulicy (Podwalna 6) jest Antoni Pasowski. To w jego przesłuchaniu pojawia się fenomenalne określenie „dom sukcesorski” (czyli właśnie „pożydowski”). Współwłaścicielką drugiego jest z kolei żona Antoniego, Julia, siostra Władysława, Wacława i Zygmunta Dygnarowiczów, z którymi dzieli ona własność Podwalnej 8. Udział w domu na Podwalnej 6 ma też najstarszy z Dygnarowiczów, Jan, nazywany „sukcesorem oficyny”. (…)

Na Głęboczce, daleko od centrum władzy, mieszkają ludzie, o których napisano, że są wszędzie i nie należą nigdzie.

Postrzegali się jako odwieczną kategorię biedoty, wyrzutków, nieszczęśników i nie uważali się za proletariuszy. Ich żywiołem była ulica, „niezliczone drobne interesy, legalne i nielegalne, z których utrzymywały się całe rodziny, choć tylko niektóre z tych zajęć można uznać za pracę najemną w jakimkolwiek sensie”. Nie związki zawodowe czy partia, ale społeczność sąsiedzka, rodzina, Kościół i ziomkowie tworzyli sieć, w której byli zawieszeni.

Są biedni, a bieda jest nieprzyjemna, brzydka, bałaganiarska, chora, niewykształcona, agresywna, kryminogenna. Dlatego z ludźmi z ulicy Podwalnej nikt nie chce mieć do czynienia. Państwo przypomina sobie o nich, gdy trzeba iść na wojnę, Kościół – gdy zbiera datki. Nie interesowali się nimi Niemcy, a i komuniści raczej rzadko do nich zaglądali. Mężczyźni pracują w tartaku, cegielni i w Ludwikowie.

Jednym z nich jest Władysław Dygnarowicz, trzydziestopięcioletni pracownik odlewni w Ludwikowie, który popołudniami dorabia jako szewc u siebie w domu. 1 lipca po powrocie z pracy zjada obiad u sąsiadki z parteru Józefy Olszewskiej, po czym zabiera się do reperowania butów. Potem wspólnie z kolegą Feliksem Gałczyńskim i szwagierką Janową (dziś akurat wypuszczoną z więzienia) wypijają butelkę wódki. Około 21, znowu u Olszewskiej, Dygnarowicz słyszy, jak Walenty Błaszczyk mówi za ścianą, że idzie na milicję zameldować o zaginięciu syna Henia. Jest upał, okna są otwarte, trudno coś ukryć przed sąsiadami.

Trzy dni później kolega Gałczyński powtórzy mu, że pod oknem słyszał opowieść chłopca Błaszczyków, który został porwany przez Żydów.

Gdy nazajutrz rano Władysław Dygnarowicz pojawi się w pracy, z miejsca poskarży się na Żydów ślusarzowi Stanisławowi Umoferowi. W południe Umofer z ekipą pojawi się na Plantach.

Najmłodszy z braci Dygnarowiczów, fryzjer Wacław z zakładu na Piotrkowskiej, mieszka na Podwalnej pod ósemką. Domy stoją blisko siebie, więc mężczyzna często rozmawia z Walentym Błaszczykiem przez okno. Na początku lipca Błaszczyk zwierzył mu się, że nigdzie nie może znaleźć Henia. Sprawdzał, gdzie tylko mógł – „może poszedł się kąpać do rzeczki na Nowy Świat”, „może został na lotnisku”, „może poszedł na wieś” albo na Karczówkę? Obawia się, że syn mógł zostać porwany, „bo to chłopak był nierozsądny”. (…)

Rabin Dawid Kahane (z lewej) i Adolf Berman na pogrzebie ofiar pogromu kieleckiego. Brat Jakuba, wówczas przewodniczący Centralnego Komitetu Żydów Polskich, przybył do Kielc dzień po pogromie. Wojskowi prowadzili pogrom! Tu niepotrzebne bandy, to wojsko. (...) MO i wojsko - zarażone i przeżarte! - napisał w raporcie, który podważał rządową wersję, że za atakiem stały 'bandy'.
Rabin Dawid Kahane (z lewej) i Adolf Berman na pogrzebie ofiar pogromu kieleckiego. Brat Jakuba, wówczas przewodniczący Centralnego Komitetu Żydów Polskich, przybył do Kielc dzień po pogromie. Wojskowi prowadzili pogrom! Tu niepotrzebne bandy, to wojsko. (…) MO i wojsko – zarażone i przeżarte! – napisał w raporcie, który podważał rządową wersję, że za atakiem stały ‘bandy’. Fot. materiały wydawnictwa

Jan Dygnarowicz, kum Błaszczyka

Najstarszy z Dygnarowiczów, Jan, podawał Henia do chrztu. Kumostwo to prawie związek krwi, dlatego nikogo nie dziwi, że po zniknięciu chłopca Jan bywał u Walentego codziennie i że 4 lipca z rana zainicjuje prywatną wizję lokalną przy Plantach. To również on poradził Walentemu zgłosić zaginięcie na milicji i codziennie wysłuchiwał, gdzie też ojciec poszukiwał syna. A dowiadywał się w Komisariacie Kolejowym przy Żelaznej, rozlepiał ogłoszenia na słupach telegraficznych, dał znać w kościele na Karczówce. Gdy chłopak się znalazł, przejął się jego opowieścią: Ja się go zapytałem, czy pozna tego gościa, któremu odnosił pakunek, a on odpowiedział, że pozna. I określił, że siedział w piwnicy (…). Ja zaś zapytałem się go, czy to czasem nie był Żyd.

Następnego dnia rano poszli we trzech szukać domu, w którym trzymano Henia. Przechodząc ulicą Planty koło budynku, w którym mieszkali Żydzi, powiedziałem mu, żeby pokazał, w którym domu siedział. Chłopiec ten wskazał na budynek żydowski, że tu siedział. I udaliśmy się na milicję, na ulicę Sienkiewicza. Po drodze mówiłem do Błaszczyka, że zameldujemy w milicji, że syn się odnalazł i że właściwie był złapany przez Żydów, i że był trzymany w piwnicy. Po przyjściu na komisariat Błaszczyk zameldował, że syn mu się odnalazł, że poznaje jednego Żydka z Plantów. Syna Błaszczyka i ojca wzięli do komisariatu, a mnie kazali wyjść ze wszystkimi z komisariatu.

Po upływie pół godziny wyszło z komisariatu kilku milicjantów wraz z Błaszczykiem i jego synem Henrykiem i udali się na Planty. Po drodze kazali Błaszczykowi odejść, a poszli tylko ze synem. Gdy dalej szedłem razem z Błaszczykiem, który po drodze płakał, ludzie poczęli się pytać mnie, czego ten chłop płacze. Ja odpowiedziałem, że to jest ojciec tego chłopca, który zaginął, a który się odnalazł i był złapany przez Żydów z Plantów. Na co ludzie zaczęli zaraz zbierać się pod tym budynkiem, w którym mieszkali Żydzi, i zaczęli ludzie krzyczeć: „Bić Żydów”.

Chłopiec ten na Plantach poznał rzekomego gościa, który miał być tym Żydem, który go zamknął, i milicja zabrała tego Żydka na posterunek, gdzie też udał się Błaszczyk. Ja zaś zostałem na ulicy, informując ludzi, że jest to ten chłopak, który był złapany przez Żydów i który się odnalazł. Oraz że Żyd ten jest już aresztowany i doprowadzony na milicję. Ludzie zaczęli udawać się, jedni na Planty, a drudzy na posterunek MO przy ulicy Sienkiewicza, gdzie słyszałem, jak milicjanci mówili, że miał ten Żyd bardzo dużo przy sobie pieniędzy i że to jest ten Żyd, który tego chłopaka zamknął w piwnicy. (…)

Przesłuchujący świadka oficer WUBP wymyśla tylko jedno pytanie: dlaczego przechodząc koło innych domów, Dygnarowicz nie sprawdzał, czy Henio je poznaje? Odpowiedź brzmi: nie było sensu pytać, skoro tam Żydzi nie mieszkają. Co oznacza: z góry wiedzieliśmy, że to Żydzi porwali Henia, więc szukaliśmy ich tam, gdzie można było znaleźć Żydów. (…)

Rusza maszyna pogromu.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68, ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com