Maria Konwicka. Ojciec był magusem

Maria Konwicka. Ojciec był magusem

Katarzyna Bielas, Jacek Szczerba
[15 kwietnia 2015]


Maria Konwicka (FOT. BARTOSZ BOBKOWSKI)

Byłam wychowywana w domu, w którym się mówiło: nic nie mieć, nic nie chcieć. A potem pojechałam do Ameryki, gdzie wszyscy mówią: wszystkiego chcieć, wszystko mieć. Rozmowa z Marią Konwicką , córką pisarza, scenarzysty, reżysera Tadeusza Konwickiego.

Wróciła pani ze Stanów pięć lat temu, po prawie 30 latach. Dlaczego?

– Proszę przejdźmy na ty, ja jestem “Amerykanka”.

Wróciłam po śmierci mojej młodszej siostry, która zmarła na białaczkę. Niedawno odkryłam, że chłopiec, który jest bohaterem “Zwierzoczłekoupiora”, też umiera na białaczkę. Wiele rzeczy odkrywam na nowo w książkach ojca, okazują się profetyczne.

Byłam teraz na wieczorze wspomnień o ojcu w Teatrze Współczesnym. Po raz pierwszy zobaczyłam telewizyjną rejestrację spektaklu według “Wniebowstąpienia” z roku 2005, w reżyserii Macieja Englerta. Oglądając go, miałam dreszcze: groteskowy kontekst PRL-u przestał być w nim ważny, została metafizyka. Banał lat 60. widzimy z perspektywy zaświatów. Muszę tę metafizykę ojca w sobie przetrawić, ale nie mam dość czasu, bo od trzech miesięcy biegam po urzędach w sprawach spadkowych.

Przyjechałam do ojca, żeby z nim być przez ostatnie lata. Mama już nie żyła, on pochował moją siostrę i wujka, zawsze wiedziałam, że to ja będę go odprowadzać.

Początkowo nie był zachwycony moim powrotem, bo – wiadomo – był z Wilna, zawsze sam, niezależny, pod prąd; poza tym co ja będę w Polsce robiła? Trochę racji miał, w Los Angeles zostawiłam świetną pracę animatora w wytwórni filmowej Universal, a tu nie miałam nic do roboty. Na szczęście skupiłam się nad dokumentem o Eli Czyżewskiej, z którą się przyjaźniłam. Ta praca zajęła mi cztery lata.

Chciałam wrócić do Polski już wcześniej, kiedy siostra była chora, ale ojciec mnie powstrzymał. Tym razem wiedziałam, że muszę. Spakowałam wszystkie rzeczy na łapu-capu, zostawiłam u znajomych albo rozdałam. W Warszawie zamieszkałam na Starówce, w pracowni, w której wcześniej pracowali Lenicowie – moja mama, jej brat grafik i filmowiec Jan Lenica, też jej ojciec, malarz Alfred Lenica.

Jak te ostatnie lata wyglądały? Twój ojciec dalej bywał w Czytelniku, u Bliklego…

– Miał uregulowany tryb życia, co do sekundy, to były wręcz rytuały.

Budził się o ósmej, wychodził po gazetę do kiosku na Ordynackiej, był w dużej zażyłości z dwiema siostrami prowadzącymi kiosk, którym zawsze musiał przybić piątkę. Potem wracał do domu, na Górskiego, o 11 schodził na dół do Bliklego, jeśli nikt ze znajomych nie przyszedł, to o wpół do 12 wracał, a o 12, w drodze do Czytelnika, musiał być pod Instytutem Głuchoniemych na placu Trzech Krzyży, żeby wysłuchać hejnału. W Czytelniku zjadał obiad, samotnie, bo nie było już Gustawa Holoubka, tylko jego zdjęcie na ścianie. Gustaw zmarł na miesiąc przed moją siostrą, ojciec przeżył podwójnie to, co ja teraz przeżywam.

Po obiedzie wracał do domu, trochę odpoczywał, a o 14.20 wychodził na długi spacer.

Trasa zawsze ta sama?

– Tak, szedł Mazowiecką w stronę Ogrodu Saskiego, tak żeby dokładnie minutę przed 15 być przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Patrzył na zmianę warty. Prezydent Komorowski chciał nawet zrobić ojcu dowcip – pojawiłby się tam, ale przechodzący żołnierze zasalutowaliby nie jemu, tylko ojcu.

Potem wracał, czytał gazetę u siebie w pokoiku, a o 17 oglądał “Teleexpress”, bardzo lubił pana Orłosia. Od razu potem wychodził znów na spacer, tym razem szedł na Okólnik, wracał Ordynacką i znowu musiał przybić piątkę paniom w kiosku, właściwie to nie była piątka, oni mocno uderzali się otwartymi dłońmi.

Tylko bardzo zła pogoda albo stan zdrowia mogły go z tego rytuału wytrącić. Gdy mieszkając w Los Angeles chciałam do niego zadzwonić, musiałam wstrzelić się w przerwy między stałymi punktami dnia. Zakłócanie porządku nie było mile widziane.

Dopuszczał cię do tych rytuałów?

– Mówił: “Jestem do twojej dyspozycji”, mogłam uczestniczyć we wszystkim. Często wychodziłam z nim na ten trzeci spacer, na drugi rzadziej, bo to mi rozbijało dzień.

Ojciec pokazywał mi, co się zmieniło od poprzedniego dnia, np. że jakaś roślina wypuściła kwiaty, ktoś wyłamał palik albo gałąź, na co ja w ogóle nie zwróciłabym uwagi. W Ogrodzie Saskim znał każdy klomb, podkreślał, że to kobiety o nie dbają. W ogóle uważał, że kobiety są wartościowsze. Po śmierci mamy otaczał się głównie kobietami, prawił im komplementy, a one dbały o niego.

Na początku próbował wprowadzić ten sam rygor czasowy w moim życiu. Zadręczał mnie telefonami punktualnie o 10.30, tuż przed wyjściem do Bliklego. Potem zorientował się, że mnie to męczy, i przestał.

Ale na spacer musiał wyjść, parę razy próbował dla mnie zrezygnować, jednak się nie udało. Widziałam, jak był zdenerwowany, jak niespokojnie kręcił się w fotelu.

Dużo rozmawialiście?

– Często strasznie się zagadywaliśmy na tych późnych spacerkach, głównie o lekturach. W Dedalusie, w księgarni z tanią książką na Chmielnej, kupowałam mu mnóstwo literatury faktu, stały u niego całe piramidy książek. Większość z nich to były tłumaczenia z angielskiego, które ja wcześniej przeczytałam w oryginale. Ojciec uwielbiał astronomię, książki o kosmosie, także o historii, ale pisane z jakiejś nowej, alternatywnej perspektywy. Szczególnie lubił książkę “Homo sapiens” Marcina Ryszkiewicza. Do końca, nawet z bardzo już słabym wzrokiem, ojciec pochłaniał co najmniej jedną książkę tygodniowo.

Mnie od dziecka pasjonuje metafizyka, sprawy ostateczne, duchowe, już jako dwunastoletnia dziewczynka na nowych, kupionych na bazarze dżinsach napisałam sobie Memento Mori, nawet nie wiem, skąd znałam te słowa.

Na tych spacerkach też było dużo o metafizyce, być może ojciec się do mnie dostosowywał. Zresztą o czym tu rozmawiać?! Ojciec, oglądając dzienniki telewizyjne, czasem tylko komentował: “Czuję się tak, jakbym był zanurzony w oceanie głupoty”. Więc my rozmawialiśmy o kosmosie.

Był bardziej tolerancyjny niż ja. Mówił, być może przekornie, że przez tysiąclecia głupota i brzydota były wyśmiewane, poniżane. Dziś na świecie są celebrowane, więc się to sprawiedliwie wyrównało.

O której wracał albo wracaliście z tego ostatniego spaceru?

– Przeważnie kwadrans po 18, chyba że było bardzo pięknie, wtedy ojciec siadał na dłużej na ławce. Miał, oczywiście, swoją ulubioną, na trasie miał w ogóle kilka stacji. Z jednej ławki widać było pociągi. Musiał odczekać, aż przejedzie ich pewna liczba, bo liczby też miał mniej lub bardziej ulubione, dopiero potem szedł dalej.

Trzynastki nie akceptował. W naszej książce wywiadzie z Tadeuszem Konwickim “Pamiętam, że było gorąco” nie ma 13. rozdziału, bo się na niego nie zgodził.

– Pod koniec przekonałam go, że trzynastka jest dobra.

Jak ci się udało?

– Powiedziałam: “Tato, stan wojenny w 1981 roku był z punktu widzenia rządzących spektakularnym sukcesem, a przecież komuniści zrobili to 13 grudnia”. To go przekonało.

Te wszystkie rytuały to takie zamawianie rzeczywistości, że jak się ich nie wykona, to coś złego się stanie?

– W “Kronice wypadków miłosnych”, którą niedawno obejrzałam w kinie Kultura, w wersji odrestaurowanej cyfrowo, bohater ciągle mówi właśnie coś takiego.

Czasem tak się zagadaliśmy na spacerze, że myślałam, że ojciec już nie będzie miał sił zajrzeć do pań w kiosku, ale zawsze tam szedł, jak była kolejka, grzecznie czekał.

W bramie, przez którą przechodził na Nowy Świat, jest pan, który sprzedaje różne góralskie rzeczy. Z tym panem też się witał, przybijał piątki, tak jak o paniach z kiosku wszystko o nim wiedział, pytał: jak idzie biznes? Ten pan ma dwie córeczki, więc jak ojciec dostawał jakieś ciasto albo czekoladki, to mu je dla nich zanosił. Pani w aptece też go pamięta.

Stworzył wokół siebie małą społeczność, wspólnotę, której codziennie doglądał, żeby nic złego się nie stało. Jego pięcioletni sąsiad Jaś, gdy rodzice pocieszali go, że mój ojciec jest teraz w niebie, odpowiedział, że na pewno obserwuje ich przez szparę w chmurach. Sąsiedzi go lubili, projektują upamiętniającą go tablicę, która będzie wmurowana w ścianę domu. To będzie tablica od nich, a nie oficjalna od państwa.

Ojciec był magusem – tak się mówi? Czy magiem? Był nim, absolutnie. Niczym szekspirowski Prospero. Coraz wyraźniej to widzę.

Mag może wpływać na postępowanie innych?

– On wpływał. Gdy siedzieliśmy tutaj w fotelach, vis-a-vis telewizora, czasem chciałam już wstać. On nie mówił, że tego nie chce, ale czułam, że jego energia mnie zatrzymuje. Ojciec miał strasznie silne pole bioenergetyczne. Mówił, że pisał energią: “Dlatego ci, co to łapią, są moimi fanami na całe życie”.

W grudniu przyszedł list od dwudziestokilkuletniego wielbiciela, dwie strony maszynopisu. Autor listu pisał, że zbierał się do niego półtora roku. Czytałam to ojcu do ucha w sali szpitalnej.

Czy mag może być normalnym tatusiem?

– Oprócz babci Lenicowej, która przez jakiś czas z nami mieszkała, i mojej siostry Ani miałam w rodzinie samych artystów. Wszyscy byli trochę nieobecni myślami. Rodzinną stabilność utrzymywała mama, byłyśmy z siostrą zadbane.

Ja od dziecka byłam samotnikiem, miałam swój pokoik, w którym się zamykałam i czytałam książki. Poznałam wtedy Mickiewicza, w ogóle całą klasykę. A Mickiewicz to przecież mistyka. Miałam swoje życie, rodzice mieli swoje. Byłam szczęśliwa, że mama ślicznie rysuje. Mnie też zachęcała. Urządziła mi nawet wystawę w SARP-ie, kiedy miałam pięć lat. Zrobiłam też jakieś okładki dla “Świerszczyka”.

Teraz gazety próbują ze mnie wyciągnąć, co się działo na osławionych corocznych wakacjach w Chałupach, a ja wiem tylko tyle, że wszyscy tam się kąpali w morzu, jedli, pili wódkę, chodzili do wychodka, który był na zewnątrz. Ja zawsze byłam w innym wymiarze, interesowała mnie filozofia, coś tam sobie czytałam. Poza tym mam uraz do tzw. anegdotek. Rozpasana wyobraźnia anegdociarzy powoduje, że mało w nich prawdy, a często można nimi kogoś skrzywdzić. Czytałam ojcu te, które były o nim. “Science fiction” – komentował ze spokojem. On to przewidział, dlatego zastrzegł w druku, w roku 1998, że “odpowiada przed Bogiem i historią tylko za to, co sam napisze i podpisze”.

Mojej siostrze brakowało normalnego rodzinnego życia, mnie nie, dla mnie tej rodzinności było w sam raz.

Ojciec czym się w domu zajmował?

– Szczerze mówiąc, pamiętam go głównie, jak leżał w swojej nyży, wisząc na telefonie ze Stanisławem Dygatem, rozmawiali, przerywali i znów zaczynali w połowie zdania.

Albo przychodzili do niego znajomi, np. grafik Henryk Tomaszewski, jeden z najdowcipniejszych ludzi świata, siedziałam w kuchni i podsłuchiwałam, dusząc się ze śmiechu. W tamtych czasach rozmowy były na bardzo wysokim poziomie.

Ojciec był zawsze zajęty, pracował przecież, jako kierownik literacki Zespołu Filmowego “Kadr”. Ciągle wpadali do niego scenarzyści, reżyserzy, aktorzy. Ale to nie był dom otwarty, spotkania były konkretne. Czasem jeździliśmy do Obór, tam toczyło się życie towarzyskie.

Chciałaś jeździć na plan filmowy? Ojciec cię zabierał?

– Nawet mi to nie przyszło do głowy. Dopiero w Nowym Jorku uświadomiłam sobie, że mnie nie rozpieszczał. Mam listy od ojca, które tam do mnie pisał, usprawiedliwiając się, że on to ojcostwo ciągle odkładał na później, a tymczasem czas szybko przeleciał.

Kiedy byłam mała, poszedł raz z wózeczkiem na ulicę Frascati, usiadł na ławce i zaczął czytać gazetę sportową. Wtedy ja wybuchnęłam płaczem, więc zaraz odwiózł mnie do domu. To był chyba ten jeden jedyny raz, jak ze mną wyszedł.

Miał wyrzuty sumienia?

– Pewnie tak, ale starał się, pamiętam, że raz nawet przebrał się za Świętego Mikołaja, ale ja czułam, że to było z jego strony sztuczne, trochę fałszywe.

Mnie niczego nie brakowało, miałam babcię, którą uwielbiałam, mamę. Byłam zachwycona, że ojciec jest taki czynny, aktywny. Pamiętam, że jak kręcił nad morzem “Ostatni dzień lata”, przywiózł mi w prezencie wielkie szklane boje, a z Chin kolorowe parasolki.

Czy dbając o rodzinę, nie chciał mieć większego mieszkania? Samochodu?

– Ojciec uważał, że ma olbrzymi metraż. Nigdy mu nie przeszkadzało, że to tylko 60 metrów. Miałam nawet do niego pretensję, że nie kupił domu, działki. Teraz widzę, że miał rację.

Kupił kiedyś volkswagena garbusa. Ale miał wypadek. Potrącił motocyklistę. W jego pokoju widziałam dokumentację ze sprawy sądowej. Pożółkła koperta, a w niej setki stron. Tak się wtedy zraził, że powiedział – nigdy więcej samochodu.

A ojciec jak już coś powiedział, to się z tego nie wycofywał: jak nie piszę, to nie piszę, jak nie oglądam w telewizji sportu, bo sport jest teraz komercyjny, to nie oglądam. Miał żelazne zasady. Mag musi mieć silną wolę. W rytuale każde słowo ma znaczenie, nie rzuca się ich na wiatr.

Byłam wychowywana w domu, w którym się mówiło: nic nie mieć, nic nie chcieć. A potem pojechałam do Ameryki, gdzie wszyscy mówią: wszystkiego chcieć, wszystko mieć. Gdybym była normalnym dzieckiem – schizofrenia murowana. Z moimi inklinacjami jeszcze bardziej popadłam w mistycyzm. Ojciec powtarzał, że u niego w Nowej Wilejce ludzie bali się pieniędzy, że były czymś podejrzanym. Tylko praca i asceza się liczyły. Śmiałam się z niego, że jest ukrytym buddystą.

Do kapitalizmu raczej nie był przygotowany.

To znaczy? 

– Przepraszam, muszę zapalić. Zresztą papierosa ojca. Chociaż nie znoszę anegdotek, tę jedną przytoczę. Zbyszek Rybczyński, u którego pracowałam w Nowym Jorku, spotkał się kiedyś z Yoko Ono. Chodziło o prawa do “Imagine” – Zbyszek robił do tego teledysk. Gdy rozmawiali, zabrakło mu papierosów, więc powiedział, że skoczy kupić. – Nie – powiedziała Yoko. – Tu jest coś po Johnie. Znalazła paczkę gitanes’ów i dała je Rybczyńskiemu. I Zbysio je wypalił, zamiast sprzedać na aukcji za dzikie pieniądze.

My, artyści, byliśmy zupełnie nieprzygotowani do kapitalizmu.

Czy ojciec zabierał was z siostrą do Pałacu Kultury, o którym tyle pisał w swoich książkach? 

– Nie, nigdy, ale on bardzo lubił ten budynek.

Czy gdy dorosłaś, zabrał cię na wódkę? Opisuje niejedną libację. 

– Nie, dopiero ostatnio proponował mi alkohol. Uwielbiał kobiety, ale trochę go krępowało, że urodziły mu się dwie córki. On raczej chciał mieć chłopca. Rzeczywiście dawniej nie wylewał za kołnierz. Zresztą wtedy wszyscy w tym środowisku pili. Cytowało się Humphreya Bogarta: “Nie ufam żadnemu draniowi, który nie pije”.

Opowiadał mi, że w PRL-u był taki zwyczaj, że po porodach ojcowie noworodków oddawali krew: “Kiedy ty się urodziłaś, jak zobaczyli, jaki miałem promil, to zrezygnowali”. “Tato, ja się urodziłam o 7 wieczorem, tak wcześnie miałeś promil?”. “Nie, to było następnego dnia rano”. “Rano miałeś promil?”. “Miałem potężnego kaca”.

Wróćmy do rytmu dnia – po spacerze kolacja?

– A propos tych spacerów, to często chodził z zadartą głową, patrząc w niebo. Przywiązywał wielką wagę do obserwacji słońca, gwiazd i księżyca. Niedługo przed śmiercią wpadł przez to na kamienną ławkę i rozbił sobie łydki. Robiłam mu opatrunki, podłoga w pokoju, w którym teraz siedzimy, była cała we krwi.

Kolację jadł przed “Teleexpressem”, o 16.30, w pokoju, zawsze to samo: kanapka z chleba wileńskiego z żółtym serem, pół jabłka, jogurt i herbata. Nic nie gotował i nic nie podgrzewał. Po śmierci mamy wyłączył w kuchni gaz.

Dlaczego?

– Bo nikt nie miał prawa tam nic gotować. To była świątynia mamy. Gdy Andrzej Łapicki ożenił się pod koniec życia po raz drugi, ojciec powiedział, że gdyby ktoś wprowadził się do jego mieszkania, to on by się zabił. W ogóle po śmierci mamy nic w mieszkaniu nie zmieniał.

Wieczorem oglądał “Wiadomości”. Uwielbiał kanał Planete, żałował, że w jego kablówce skasowano kanał rosyjski. Uspokajało go “Szkło kontaktowe”. O 21 szedł na herbatkę do sąsiadek, przed snem czytał książki.

Czy, tak jak mówił, nikt nigdy nie widział go piszącego?

– Po kątach się chował. Teraz, gdy obejrzałam “Wniebowstąpienie”, w którym bohater nazywa się Charon, przypomniałam sobie, że szłam kiedyś korytarzem, gdy ojciec wyskoczył z małego pokoiku i zawołał: “Jak się nazywa przewoźnik po rzece Styks?”. Prawdopodobnie wtedy to pisał.

Po powrocie pytałaś ojca, dlaczego już nie pisze?

– Nie, jak nie chce pisać, to co ja się będę dopytywać. Twierdził, że napisał już wszystko, co miał napisać. No i że teraz wszyscy piszą. W “Kronice wypadków miłosnych” Wajdy ojciec gra ducha, szpera po szufladach, czyli robi to, co ja muszę teraz robić. Znajduję jakieś zapomniane zdjęcia, listy, ale żadnego jego nieznanego tekstu na razie nie znalazłam.

A odnajdujesz siebie w jego książkach?

– Opisał mnie w “Zwierzoczłekoupiorze”, jako panią Zofię. Nie jako panią Marię, bo nie chciał, żebym się obraziła. W dzieciństwie mówiono o mnie “pani Maria”, że niby byłam taka poważna. Pani Zofia to jest starsza siostra bohatera, która się bez przerwy czesze. Fakt, że ja byłam wtedy dumna ze swojej fryzury, miałam bardzo ładne włosy. Pisałam w ukryciu dziennik, który ojciec znalazł.

Więc kiedy Agora wydawała kolekcję jego książek, to Przemek Kaniecki, redaktor tej serii, a nie ojciec, zapytał mnie, czy w miejsce pani Zofii może być pani Maria.

Poza tym w “Bohini” babcia Konwicka jest podobno trochę na mnie wzorowana.

Właściwie dlaczego w 1976 roku wyjechałaś z Polski?

– Kiedy byłam na ASP, chciałam się odnaleźć jako artystka, dowiedzieć się, kim naprawdę jestem w odniesieniu do otaczających mnie silnych indywidualności. Ale tamtejsi profesorowie wciąż mnie pytali: “Co u mamusi? Co u wujka, dziadka, ojca?”. Do tego polityka, ojciec już się zbierał do wydawania w drugim obiegu, nie wiadomo było, co dalej. Poza tym jako mistyka ciągnęły mnie rejony niezbadane.

Jak rodzice to przyjęli?

– Przed moim wyjazdem ojciec z Gustawem Gottesmanem, naczelnym “Literatury”, pojechał do Elbląga, do księdza Klimuszki. Ksiądz miał taki dar, że patrząc na czyjąś fotografię, widział sceny dotyczące przyszłości tej osoby. Często nie rozumiał sensu tych scen, ale twierdził, że ich analiza intelektualna na nic się nie zdaje. W “Literaturze” drukowano książkę Klimuszki w odcinkach, dla mnie to było odkrycie, wreszcie ktoś pisał o sprawach duchowych. Pamiętam, że obraziłam się na Stanisława Lema, który napisał do tego samego pisma, że to wszystko bzdura.

Moja opiekuńcza matka wcisnęła ojcu moją fotografię.

Popijając koniak Stock, ksiądz Klimuszko powiedział, że polecę na inny kontynent, że będzie OK, i że mam pić ziółka, bo jestem bardzo nerwowa.

Ojciec miał do księdza jakąś sprawę?

– Ojca interesowała przede wszystkim Polska. Kiedyś powiedział mi: “Może ojcem nie jestem najlepszym, ale obywatelem jestem dobrym”. Ksiądz Klimuszko powiedział, że Polska ma przed sobą 50 dobrych lat. Z moich wyliczeń wynika, że zostało nam jeszcze 10 tych dobrych lat.

Czy rodzice często odwiedzali cię w Stanach?

– Nie zawsze dostawali paszporty. Przyjechali w czasie pierwszej “Solidarności”: ojciec był rozrywany. Mój telefon dzwonił bez przerwy, wszyscy chcieli się z nim spotkać. W Stanach wychodziły akurat jego książki, w prestiżowym wydawnictwie Farrar, Straus and Giroux, które wydaje noblistów. Miał świetne recenzje. John Updike porównywał go do Céline’a. Wcześniej Philip Roth, który interesował się ojcem i Kunderą, wydał “Sennik współczesny” i “Kompleks polski” w serii “Pisarze z innej Europy”. Roth pisał, że we wschodniej Europie nic nie można, a wszystko ma znaczenie. A w Ameryce wszystko można, ale nic nie ma znaczenia. Imponowało mu, że u nas pisarz coś znaczył. Teraz jest już jak w Ameryce.

W Nowym Jorku było snobistyczne towarzystwo, które się interesowało ojcem. Tylko że on nie mówił po angielsku. Za tłumacza służył mu Gottesman. Wtedy poznali też Susan Sontag, Kurta Vonneguta i Josifa Brodskiego. Z Connecticut przyjechał do niego Leopold Tyrmand. Myśmy z mamą dyskretnie wyszły na zakupy, a oni przez kilka godzin gadali. Potem Tyrmand zaprosił ojca do siebie. Musiał go jednak słabo znać, skoro sądził, że ojciec skusi się na podróż pociągiem, w dodatku z przesiadką. Podobno wtedy Tyrmand się obraził.

Przed wyjazdem ochrzciłaś się.

– Jeszcze wcześniej, kiedy miałam cztery lata, przyjechała babcia Konwicka i przerażona, że nie jestem ochrzczona, zabrała mnie do kościoła Świętego Krzyża i ochrzciła z wody.

Na religię nie chodziłam, to akurat dobrze, bo lubię wszystko badać po swojemu. Ojciec powiedział, że jak dorosnę, sama dokonam wyboru.

Miałaś taką potrzebę?

– Na ślubie Kasi Kobzdej i Ludwika Stommy poznałam młodego księdza, dominikanina Jana Górę, rozmawiałam sobie z nim i zgadaliśmy się, że nie jestem chrzczona, a ciągnie mnie do religii. No i ksiądz mnie ochrzcił. Moją siostrę też.

A ojciec co na to?

– Proszę bardzo. Myślę, że był bardzo zadowolony. On też miał potrzebę religijności. Na swój sposób.

Ale Lenicowie nie, byli agnostykami. Ojciec zawsze mówił, że ja wszystko po nim odziedziczyłam, a po Lenicach to tylko naiwność.

Znałaś dobrze babcię Konwicką, matkę ojca?

– Nie, pojawiała się tutaj przejazdem, jeździła do Szczecinka, do Białegostoku, miała tam dużą rodzinę. Ojciec mówił, że jestem do niej podobna, bo nie mogę znaleźć sobie miejsca i ciągle podróżuję. Matka ojca była bardzo religijna, jej brat Piotr Kieżun był na Litwie znanym znachorem.

Ojciec umierał w domu, byłaś przy nim do końca.

– Zawsze czułam bardzo bliską więź z ojcem. Także dlatego, że urodziliśmy się tego samego dnia, 22 czerwca. To jest bardzo ważna data dla Słowian – letnie przesilenie słońca, święto miłości, noc kupały. Myśmy się tym trochę szczycili.

Ojca wypisano ze szpitala przed sylwestrem, zostałam z nim sama w opustoszałej Warszawie, w której w tym okresie wszystko na parę tygodni zamiera.

On swoje gaśnięcie miał wyliczone co do dnia, zaburzył mu je tylko pobyt w szpitalu. Świadomie dawkował swoją energię. Kiedy poczuł się słabszy, przestał chodzić do Czytelnika. Zaczął jadać bliżej, u Bliklego albo w barze Krokiecik. Pod sam koniec zrezygnował z długich spacerów. Bez żadnego komentarza. Odchodził na swoich warunkach, wszystko miał pod kontrolą.

Byłaś z nim zupełnie sama?

– Na cztery dni przed śmiercią ojca Maja Komorowska załatwiła mi do pomocy Ukrainkę – panią Olę. Kiedy ojciec odszedł, Ola zaraz do niej zadzwoniła. Maja powiedziała: “Zapal świece, przygotuj to, zrób tamto”. A w sfilmowanym “Wniebowstąpieniu” Maja stoi przy trumnie otoczonej świecami. Dlatego wszystko mi się teraz na siebie nakłada – książki ojca na rzeczywistość, i odwrotnie.

W związku ze śmiercią ojca miałam potworne wyrzuty sumienia: czy to i tamto zrobiłam dobrze? Czy czegoś nie powinnam była robić? Bo z umieraniem to jest prawie tak, jakby się człowiek rodził po drugiej stronie. Jesteśmy przyzwyczajeni do narodzin po tej stronie: trzeba zdezynfekować ręce i przyjąć poród. Ale tam? Religie sugerują różne zwyczaje, ale nie znamy do końca wszystkich reguł.

Ojciec udał się do swojego ukochanego kosmosu. Co człowiek o tak rozwiniętej świadomości miał tu właściwie jeszcze robić? Setki książek przeczytałam, wiele religii porównałam i myślałam, że w tej metafizyce jestem już taka silna, że to odprowadzanie ojca będzie dla mnie proste, ale…

Nie pomogło?

– Nie pomogło. Jestem porozbijana.


W wyd. Czarne ukazało się właśnie wznowienie wywiadu rzeki z Tadeuszem Konwickim “Pamiętam, że było gorąco“, poświęconego głównie jego pracy w kinematografii, jako reżysera, scenarzysty i kierownika literackiego kilku Zespołów Filmowych. Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba rozmawiają też z Konwickim o jego podróżach, stoliku w Czytelniku, rodzinie i kocie Iwanie 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com