Brygada Świętokrzyska, elita “wyklętych”?

Brygada Świętokrzyska, elita “wyklętych”? Nie obrażajcie bohaterów, którzy zostali w lesie

Mirosław Maciorowski


Rok 1947. Niemcy, Heilbronn w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Dowódca Brygady Świętokrzyskiej płk Antoni Szacki ‘Bohun’ dokonuje przeglądu kompanii wartowniczej (Fot. Wikimedia Commons)

Określanie Brygady Świętokrzyskiej mianem “żołnierzy wyklętych” obraża partyzantów, którzy po wkroczeniu Sowietów zostali w kraju

“Najbardziej wyklęci z wyklętych” – takim tytułem kilka lat temu „Rzeczpospolita” opatrzyła tekst o Brygadzie Świętokrzyskiej. To sformułowanie świetnie się przyjęło, o czym świadczą choćby nadruki na koszulkach narodowców. Przekaz jest jasny – formacja Narodowych Sił Zbrojnych dowodzona przez płk. Antoniego Szackiego „Bohuna” to nie jacyś zwykli „żołnierze wyklęci”, ale elita elit „wyklętych”.

Czy w odniesieniu do BŚ można używać tak górnolotnych fraz? Zanim odpowiemy na to pytanie, musimy znaleźć odpowiedź na inne: kim byli partyzanci, których święto obchodzimy 1 marca, i na czym w ogóle polega „wyklętość”.

Walka bez przemocy

Najogólniej „żołnierze wyklęci” to partyzanci, którzy po wkroczeniu na ziemie polskie Armii Czerwonej – czyli, jak uważali, po rozpoczęciu nowej okupacji – pozostali w konspiracji, by walczyć przeciw Sowietom i przyniesionej „na bagnetach” władzy polskich komunistów.

Ta definicja obarczona jest jednak wieloma zastrzeżeniami. Antykomunistyczne podziemie to cały wachlarz organizacji, które różniły się pod wieloma względami i przechodziły różne przeobrażenia.

Gdy w styczniu 1945 r. gen. Leopold Okulicki rozwiązał Armię Krajową, na bazie jej struktur prawie natychmiast powstawały nowe organizacje. Już 7 maja 1945 r. dowódca stacjonującego we Włoszech II Korpusu gen. Władysław Anders powołał Delegaturę Sił Zbrojnych na Kraj, opartą na organizacji NIE (Niepodległość), której zręby stworzono w AK jeszcze w 1943 r. NIE powstała właśnie na wypadek, gdyby nie powiodła się akcja „Burza”, czyli przyjęcie roli gospodarza wobec wkraczających Sowietów, i gdyby trzeba było z nimi walczyć.

Formacje Delegatury przez kilka miesięcy 1945 r. prowadziły akcje zbrojne przeciwko milicji i bezpiece oraz instalowanym przez Sowietów komórkom PPR.

Jednak już jesienią 1945 r. Delegatura została rozwiązana, a w jej miejsce powstało Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość (WiN) – najważniejsza powojenna organizacja poakowska.

WiN po uznaniu przez Zachód władzy komunistów i obietnicy Stalina przeprowadzenia wolnych wyborów nie chciał już walczyć zbrojnie, lecz politycznie, wspierając m.in. startujący w wyborach PSL Stanisława Mikołajczyka.

W deklaracji WiN znalazło się nawet sformułowanie o utrzymywaniu dobrych relacji politycznych i gospodarczych z ZSRR.

Założenia programowe pierwszego zarządu WiN były więc pokojowe, choć oczywiście wielu szeregowych członków nie zdawało sobie z tego sprawy. Sądzili, że po to zostali w konspiracji, by walczyć z komunistami. I ostatecznie – po sfałszowanych wyborach i po rozpoczęciu ostrych represji wobec podziemia – rzeczywiście ją kontynuowali.

Bezpieka zinfiltrowała WiN i rozbijała jego kolejne zarządy, a przywódców stalinowskie sądy skazywały na wieloletnie więzienie i na śmierć. Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych ustanowiono 1 marca właśnie dla upamiętnienia egzekucji tego dnia w 1951 r. siedmiu członków IV zarządu WiN.

Pierwowzorem „wyklętych” zostali więc przedstawiciele organizacji, która odżegnywała się od walki zbrojnej. W forsowanej przez nią idei „walki bez przemocy” historycy widzą wzorzec podjęty później przez opozycję lat 70., a następnie „Solidarność”.

“Bury” i “Warszyc”

Nie brakowało jednak organizacji, które od początku za główny cel stawiały sobie walkę z bronią w ręku. Ich członkowie reprezentowali różne orientacje i odmienne metody działania. Byli wśród nich prawdziwi ideowcy, ale też zwykli bandyci.

Przypomnijmy dwa emblematyczne przykłady dowódców czczonych dziś przez prawicowych entuzjastów antykomunistycznego podziemia.

Kapitan Romuald Rajs „Bury” to idol nacjonalistów. Co roku w Hajnówce niosą jego portrety, wrzeszcząc: „Chwała bohaterom”. Nie baczą na to, że patrzą na nich potomkowie ofiar owych bohaterów.

Wywodzący się z wileńskiej AK „Bury” był charyzmatycznym i odważnym dowódcą. Po rozpadzie AK i wejściu Armii Czerwonej wstąpił do Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Zwalczał placówki nowej władzy, strzelał do Sowietów, ale swoją rolę widział znacznie szerzej – na początku 1946 r. puścił z dymem pięć wiosek w Białostockiem, a 79 mieszkańców kazał rozstrzelać. Zginęli – tłumaczył później – bo byli Białorusinami i nie chcieli repatriować się do ZSRR. Polak katolik rozprawił się więc z prawosławnymi „obcymi”, choć ich przodkowie mieszkali na tych ziemiach od pokoleń.

Kapitan Stanisław Sojczyński „Warszyc” stworzył Konspiracyjne Wojsko Polskie. Działało w Łódzkiem i w szczytowym momencie liczyło ok. 2,5 tys. żołnierzy. Ten znakomity dowódca otwarcie krytykował rozkaz o rozwiązaniu AK.

Jednym z najsłynniejszych wyczynów żołnierzy „Warszyca” było opanowanie Radomska i uwolnienie z więzienia 57 osób. Sojczyński karał chłostą, a także śmiercią, ale zawsze najpierw ostrzegał obwinianego, by zmienił postępowanie. Dbał też o to, by zarzuty stawiane skazanym były udokumentowane i znane lokalnej społeczności.

Poglądy Sojczyńskiego dzisiejsza prawica nazwałaby z pewnością lewicowymi. Twierdził, że walczy o reformę rolną i Polskę demokratyczną, ale „nie marksistowską, nie totalistyczną, nie budowaną na zakłamaniu, a na sprawiedliwości i prawdzie”. Oczywiście, jego historia nie jest czarno-biała. W warunkach ciężkiej powojennej konspiracji trudno było zapanować nad tak dużą formacją, więc poza wiedzą „Warszyca” dochodziło do samosądów i pospolitych przestępstw.

„Warszyc” i „Bury” to „wyklęci” z różnych światów. Prawdopodobnie nie dogadaliby się co do tego, jaka ma być przyszła Polska ani w jaki sposób należy o nią walczyć.

Dziś obaj są na sztandarach polityków – i to wyłącznie jednej opcji.

Mordercy i bohaterowie

Politycy zrobili krzywdę niepodległościowej partyzantce. Prawica, bezprawnie anektując ją do własnych potrzeb, cynicznie wrzuciła tych partyzantów do jednego wora z napisem „bohaterowie” – morderca „Bury” jest tu razem z bohaterem „Warszycem”, a rotmistrz Witold Pilecki, który nie chciał w ogóle walczyć z bronią w ręku, razem z majorem Zygmuntem Szendzialarzem „Łupaszką”, na którego rękach jest krew litewskich cywilów.

W ten sposób powstał zafałszowany symbol – jednolita figura historyczna o nazwie „wyklęci”, na którą składają się różni ludzie, różne czyny i postawy. Prawica traktuje ich niczym totem, wokół którego rytualnie tańczy, kiedy tylko jest okazja. „Wyklęci” są jej potrzebni wyłącznie po to, by walczyć ze współczesnymi przeciwnikami, a nie do autentycznego oddawania czci.

Jednak „wyklętych” krzywdzi również reakcja części ludzi uczestniczących w dyskusjach po tzw. naszej stronie. To zrozumiałe, że na cynizm prawicowców odpowiadamy oburzeniem i wymieniamy zbrodnie „wyklętych”. W ten sposób, choć bez takiej intencji, tworzymy ich czarny obraz. Podobnie jak prawica nie niuansujemy historii, tylko wszystkich wrzucamy do wora z napisem „przestępcy”.

Ten klincz przyczynia się do fałszowania historii przez obie strony, do wzniecania niezdrowych emocji i do podziału, który dziś wydaje się nie do zasypania. Oczywiście, prapoczątkiem tej sytuacji jest używanie „wyklętych” przez prawicę jako politycznego młota na wrogów.

Więzienie za ujawnienie

Krytykując krytykę „wyklętych”, nie zamierzam wybielać tych, którzy dopuścili się zbrodni. Uważam jednak, że na antykomunistyczną partyzantkę nie możemy patrzeć bez uwzględnienia kontekstu historycznego oraz ówczesnej świadomości partyzantów. Nie można oceniać ich przez pryzmat naszej dzisiejszej wiedzy, bo ich percepcja była zupełnie inna, a motywacje trudne dla nas dziś do zrozumienia.

W żadnych okolicznościach nie da się usprawiedliwić zabijania cywilów – Polaków, Białorusinów, Żydów czy Litwinów. Patrząc z naszej perspektywy, nie można również usprawiedliwić rozstrzeliwania bez sądu milicjantów, ubeków czy PPR-owców. Ale perspektywa „wyklętych” była zupełnie inna. Trwała krwawa wojna domowa, w której obie strony stosowały podobne metody. Przewaga militarna była po stronie komunistów, moralna – jakkolwiek na to patrzeć – po stronie „wyklętych”.

Zrozumiemy to, gdy spojrzymy na tamtą rzeczywistość oczyma „Warszyca” czy WiN-owców. Oni czuli się spadkobiercami tradycji Polski międzywojennej i jej kontynuacji w postaci rządu w Londynie. Polskę przyniesioną na bagnetach przez Sowietów uważali za stan przejściowy. Czuli się upoważnieni, by bój prowadzić wszelkimi metodami. Tych, którzy instalowali tę nie ich Polskę pod obcą kuratelą, uznawali za zdrajców, a w warunkach wojennych zdrajców traci się bez sądu. Wciąż świeże były rany brutalnej okupacji sowieckiej lat 1939-41 i zbrodni katyńskiej ujawnionej całkiem niedawno, bo w 1943 r.

Dość długo widzieli sens trwania w lesie. Wierzyli w zmianę na świecie – wybuch III wojny światowej, pokonanie ZSRR przez zachodnie mocarstwa.

Czasem słyszę opinie, że przecież wystarczyło się ujawnić i zacząć nowe życie, podjąć naukę, włączyć się w odbudowę kraju. To irytujące. Rzeczywiście nie brakowało akowców, którzy tak postąpili, ale doświadczenie większości było inne. Na przykład akowców, którzy w lipcu 1944 r. z Sowietami zdobywali Wilno. Wkrótce wywieziono ich bydlęcymi wagonami na Sybir, a ci, którzy tego uniknęli, skryli się w Puszczy Rudnickiej i zostali niejako skazani na los „wyklętych”. Oficerowie AK, którzy na początku sierpnia 1944 r. przekazali Sowietom Lwów, również zostali uwięzieni.

Z czasem sytuacja wcale się nie poprawiała. Wtrącono do więzień mnóstwo partyzantów, którzy na wezwanie władz ujawnili się po amnestii w lutym 1947 r. Znamienny jest przykład WiN-owca Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, który latem w 1945 r. rozbijał posterunki milicji na Lubelszczyźnie, ale po sfałszowanych wyborach zaprzestał walki i chciał się ujawnić. Nawet podjął negocjacje, lecz zrezygnował, gdy wielu jego ludzi po ujawnieniu skończyło za kratami. „Zapora” chciał uciec do Anglii, ale po wsypie został pojmany i w marcu 1949 r. stracony z towarzyszami.

Ludzi wypychały więc do lasu oszustwa nowych władz i represje. Skazywały ich na życie, którego zapewne wielu już prowadzić nie chciało, ale nie miało wyjścia.

Potrzask

Los powojennych partyzantów jako „wyklętych” polega właśnie na tym, że znaleźli się w potrzasku – skazani na las i pozostawieni samym sobie. Londyn już im pomóc nie mógł, alianci dogadali się ze Stalinem, Anders na białym koniu też nie przyjechał, a Kościół uznał ich walkę za bezcelową, choć wielu „leśnych” łączyło polskość z katolicyzmem i na piersi nosiło ryngraf z Matką Boską.

Ludność również stawała się coraz bardziej niechętna. Większość chciała już normalnie żyć. Wielu poparło komunistów. Tylko garstka pomagała – niektórzy z przekonania, inni ze strachu, bo partyzanci nierzadko ich terroryzowali i grabili.

A dookoła wróg: Sowieci, milicja, bezpieka i regularne polskie wojsko oraz coraz silniejsze organa nowej administracji.

Potrzask się zacieśniał.

Termin „wyklęci” to również symbol pewnej postawy – partyzanci nie idą z komunistami na żadne kompromisy, ten potrzask to ich świadomy wybór. A więc kondycja „wyklętych” to szczególny rodzaj straceńczego bohaterstwa i patriotyzmu. Potrzask ten łączy „Warszyca”, „Zaporę”, WiN-owców i – trzeba przyznać – także zbrodniarza „Burego”.

A jak na tym tle wygląda sytuacja Brygady Świętokrzyskiej?

Zaopatrzenie od Wehrmachtu

Czy Brygada znalazła się w potrzasku? Absolutnie nie. W przeciwieństwie do żołnierzy „Warszyca” czy WiN-owców ani przez chwilę nie była na obszarze zajętym już przez Sowietów. Kiedy 15 stycznia 1945 r. Armia Czerwona zajęła Kielce, Brygada ustępowała już przed nią w kierunku Śląska. Została niegroźnie ostrzelana, po czym pierzchła ku przedwojennej polsko-niemieckiej granicy.

Za głównego wroga uważała właśnie Sowietów oraz polskich komunistów, ale nie rozbiła żadnego posterunku milicji ani placówki PPR, bo nie było ich jeszcze na trasie jej pochodu.

Płk Antoni Szacki nie zdecydował się na straceńczy rodzaj bohaterstwa i nie pozostał w Polsce w lesie. Podjął inną decyzję – odszedł w bezpieczne miejsce.

Prof. Jan Żaryn, jeden z głównych ideologów PiS-owskiej polityki historycznej, tłumaczy, że po prostu uznał, że „należy spróbować się przebić przez wojska niemieckie na Zachód”.

Problem w tym, że Brygada się przez Niemców nie przebijała, tylko po pierwszej nieudanej próbie nawiązała z nimi kontakt, a wkrótce – ciągłą współpracę. Trudno nazwać przebijaniem się marsz w towarzystwie dwóch niemieckich oficerów łącznikowych, podczas którego dostaje się od Wehrmachtu zaopatrzenie.

Żaryn tłumaczy, że płk Szacki chciał się przebić do wojsk Andersa. Jednak dziwnym trafem Brygada przebiła się na hitlerowski poligon w wiosce Rozstáni pod Brnem, gdzie część jej żołnierzy szkoliła się pod okiem niemieckich specjalistów do dywersji.

Zgadzam się z Żarynem, że decyzja musiała być dramatyczna, ale przede wszystkim była pragmatyczna. Płk Szacki, współpracując z Wehrmachtem, ocalił swoich ludzi. Mogę to nawet pochwalić, ale dlaczego miałbym to uznawać za bohaterstwo. Nie ma też ani jednej przesłanki, by żołnierzy Brygady zakwalifikować do „wyklętych”. A już nazywanie ich „najbardziej wyklętymi z wyklętych” to obraza dla tych, którzy rzeczywiście straceńczo zostali w kraju.

Patronat prezydenta

W niedzielę prezydent będzie patronował uroczystościom 75. rocznicy powołania Brygady Świętokrzyskiej. Po mszy w katedrze polowej Wojska Polskiego odbędzie się apel pamięci na placu Piłsudskiego. Oburzenia nie kryją potomkowie żołnierzy ze Zgrupowań Świętokrzyskich AK, którzy napisali list otwarty do Andrzeja Dudy. Przypomnieli kolaborację z Niemcami niektórych członków Brygady – przypadki denuncjacji i zabójstw nawet ludzi z własnego obozu, którzy opowiadali się za współpracą z AK.

Prawica już rozgrzesza prezydenta. Szef tygodnika „Historia Do Rzeczy” Piotr Zychowicz przypomniał, że Brygada Świętokrzyska nie była jedyną formacją, która doraźnie podjęła współpracę z Niemcami. Do takich przypadków dochodziło także na Wileńszczyźnie. Rzeczywiście Niemcy próbowali tam załatwić polskimi rękoma wspomaganych przez Sowietów partyzantów, m.in. słynny żydowski oddział Tewiego Bielskiego. Tylko co ten ponury fakt ma do oceny Brygady? Ma usprawiedliwić jej kolaborację? Sprawić, że będzie mniej wstydliwa? A może uprawomocnić uhonorowanie Brygady na pl. Piłsudskiego?

Tylko za co? Bo chyba nie za „wyklętość”?


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com