Holocaust to wina Żydów, bo przecież mogli wyjechać z Polski

Adam Doboszyński chciał zostać polskim Mussolinim i twierdził, że Holocaust to wina Żydów, bo przecież mogli wyjechać z Polski

Kamil Janicki


Adam Doboszyński (1904-49) – polityk Stronnictwa Narodowego (Fot. domena publiczna)

Cały projekt gospodarczy Doboszyńskiego sprowadzał się do jednej kwestii: trzeba się z Polski pozbyć Żydów, a ich własność przekazać ludziom oddanym całkowicie sprawie narodowej. Wszędzie również wietrzył masońskie spiski. Mimo to w rodzinnych Chorowicach ma ulicę i pomnik z inskrypcją: “Cześć i chwała bohaterom”.

To jedyny pomnik (właściwie głaz z tablicą) w całej wsi, nie licząc kapliczek przypominających o dawnych epidemiach cholery. Jest stale czyszczony i ozdabiany kwiatami. Odsłonięto go z pompą trzy lata temu w obecności przedstawiciela IPN, a specjalnego wykładu wysłuchało kilkudziesięciu mieszkańców. Sporo, bo według ostatniego spisu jest ich 714, a połowa pewnie przyjeżdża z Krakowa, bo Chorowice to dla nich podmiejskie osiedle willowe.

Aby przyjrzeć się głazowi upamiętniającemu Adama Doboszyńskiego, trzeba podejść do niepozornej chałupki nazywanej „dworem”, w której niegdyś mieszkał. Jego nazwisko zna nie tylko każdy mieszkaniec wsi, ale znają je również tysiące osób podróżujących między Skawiną i Mogilanami, bo od 2017 r. droga powiatowa biegnąca przez środek wsi to ulica Doboszyńskiego.

“Wyklęty” antysemita

Prezydent Andrzej Duda nazwał go „żołnierzem wyklętym”, a IPN nie zgłosił wątpliwości do jego uhonorowania. O tyle to dziwne, że Doboszyński wsławił się nie jako żołnierz podziemia, lecz przede wszystkim jako jeden z najbardziej zajadłych antysemitów II RP. A także antypaństwowców, bo występował przeciw władzom w sposób, który nawet innym nacjonalistom wydawał się zbyt radykalny.

Jego droga zaczęła się właśnie w Chorowicach, których herb – wedle amatorskiej monografii spisanej przez miejscowego pasjonata historii – potwierdza chrześcijańsko-narodowe oblicze społeczności. W prawym polu widnieje na nim mieczyk Chrobrego, symbol Obozu Wielkiej Polski, jeszcze niedawno uznawany przez policję za symbol faszystowski. Nie wolno go wnosić na stadiony piłkarskie, bo dla UEFA jest emblematem rasistowskim i nacjonalistycznym.

Chorowice mają też hymn – a przynajmniej propozycję hymnu.

Według broszury Edwarda Ślęzaka wydanej w 2000 r. (!) jego piąta zwrotka brzmi następująco: “Chorowice – to wieś/ Posiadająca tradycję walki/ Z niechcianą sanacją i żydami w kraju”.

Ojcze, plamisz nasz honor

„Nasz gospodarz” – tak o Doboszyńskim mawiają rdzenni mieszkańcy Chorowic. Co najmniej jakby jego ród był właścicielem czy wręcz założycielem wsi. W rzeczywistości Doboszyńscy mieli z nią związek znacznie krótszy i luźniejszy niż większość obecnych mieszkańców.

Dopiero na przełomie XIX i XX w. wzięty krakowski adwokat i polityk Adam Doboszyński kupił w Chorowicach kilkadziesiąt hektarów ziemi i kawałek lasu. Nie należała do niego więc ani cała wieś, ani jej większość. Poza tym przebywał w Krakowie lub Wiedniu, bo kilka lat był deputowanym do austriackiego parlamentu. Chorowice traktował jak letnią willę i gospodarstwo przynoszące dochód. Jeszcze rzadziej do osady zaglądał jego syn i imiennik.

Bojówkarze Adama Doboszyńskiego, którzy w 1936 r. napadli na Myślenice, gdzie pobili posterunkowego, splądrowali żydowskie sklepy i próbowali podpalić synagogę Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Doboszyński senior miałby zadatki na patrona. Wprawdzie z wioską niewiele go łączyło, ale w jego biografii trudno znaleźć ciemne plamy. Mąż stanu na prowincjonalną skalę, trochę filantrop, trochę człowiek kultury, ale przede wszystkim demokrata i liberał, który tolerancję i wolnościowe poglądy wcielał w życie. Wydawał znaną z inkluzywności i stonowanej linii gazetę „Nowa Reforma”.

O ojcu we wsi nikt dziś nie pamięta, a fetowany tam jego syn jest dowodem na to, jak daleko jabłko może paść od jabłoni. Kilka rysów biograficznych Adama Doboszyńskiego juniora, spisanych przez krewnych i wyznawców, bardziej robi wrażenie żywotów świętego niż krytycznych monografii. Z tych tekstów wyłania się złote dziecko, geniusz od najmłodszych lat i perfekcyjny student. Ale nawet w tych hagiografiach można wypatrzyć ślady jego nienawistnych poglądów. Już na studiach technicznych w Gdańsku uchodził za antysemitę. A tolerancyjnego ojca przestrzegał w zachowanym liście, że robiąc interesy z Żydami, plami honor rodziny.

Św. Tomasz i gospodarka

Urodził się 1904 r., a gdy nastała wolna Polska, wchodził w dorosłość, w wojnie polsko-bolszewickiej nie walczył, choć złożył akces do armii. Potem bliżej mu było do niebieskiego ptaka niż do żołnierza. Ukończywszy studia, nie chciałem bezpośrednio przechodzić do pracy zawodowej – wspominał. Nie spieszyło mu się do zarabiania, choć schorowany ojciec z trudem wiązał koniec z końcem. Zamiast tego pojechał do Paryża, tym razem do szkoły nauk politycznych.

Do kraju wrócił, gdy skończyły się pieniądze. Odbył służbę wojskową i wreszcie – w obliczu śmierci ojca, ale przede wszystkim dlatego, że nie znalazł pracy – osiadł w Chorowicach i zajął się ziemią. To był plan awaryjny, bo prawdziwe pasje znajdował gdzie indziej. Zaczął flirtować z polityką, a zwłaszcza pisać. Był inżynierem, ale sam uznał się za eksperta w dziedzinie ekonomii. W 1934 r. wydał książkę „Gospodarka narodowa”. Zdaniem jego akolitów cenną i nowatorską, ale łatwo dostrzec, że cały projekt gospodarczy Doboszyńskiego sprowadzał się do jednej kwestii: trzeba się z Polski pozbyć Żydów, a ich własność przekazać ludziom oddanym całkowicie sprawie narodowej. Swoje wywody okrasił wyimkami z pism Tomasza z Akwinu, teologa uznał za ekonomiczny autorytet. Nie dlatego – wyjaśnił – że ten był wielkim myślicielem, ale przede wszystkim dlatego, że był Święty.

Bystry i charyzmatyczny

Otwarcie przyznawał, że antysemickich i nacjonalistycznych poglądów nie wyniósł z domu. Mój ojciec był członkiem Stronnictwa Demokratycznego– pisał w takim tonie, jakby był to powód do wstydu. Sam działał w nielegalnym Obozie Wielkiej Polski i w Stronnictwie Narodowym. Został szefem jego struktur w powiecie krakowskim. Organizował ruchome biblioteki i wykłady, zwoływał demonstracje przeciw rządowi, a zwłaszcza Żydom, którzy jego zdaniem niszczyli Polskę.

Agitacja padała na podatny grunt. Kraj pogrążony był w zapaści gospodarczej, a będąca u władzy sanacja coraz jawniej zmierzała w stronę dyktatury. Rządzący rozważali nawet zesłanie Doboszyńskiego do Berezy Kartuskiej, miejsca odosobnienia, które sami nazywali obozem koncentracyjnym.

Jeden szczegół z czołobitnych biografii Doboszyńskiego zdaje się trafny – musiał być obdarzony niemałą charyzmą. Wysoki, dystyngowany, z bystrym spojrzeniem i ironicznym uśmieszkiem. Inteligentny i sugestywny– pisano o nim. Łatwo dominował nad otoczeniem.

Zwłaszcza do chłopów i robotników potrafił mówić ich językiem. Pierwszym przedstawiał się jako gospodarz i dobrodziej, drugim – jako pan inżynier wspierający ich w niedoli i w poszukiwaniu lepszej pracy.

Nigdy się nie hamował, pluł na wrogów i ogłaszał wielkie plany. To działało na zbiedniałych, rwących się do akcji wyrostków.

Budziciel narodu

Kiedy inni skrajni endecy schodzili do defensywy lub szli na kompromisy z władzą, on parł naprzód. Organizował zbrojne bojówki – nie tylko jako straszak i pokaz siły, ale również narzędzie otwartej walki z rządem. Marzył o spektakularnej akcji, która zwróci na niego oczy kraju. Wiek XX wymaga działania na psychikę tłumów, akcji zbiorowej i perswazji zbiorowej – pisał.

To właśnie dlatego nocą z 22 na 23 czerwca 1936 r. zwołał swoich ludzi do lasu w Chorowicach. Przyszło 70 małorolnych chłopów i robotników, głównie bezrobotnych. W części byli to dziadkowie tych, którzy tytułują dziś Doboszyńskiego „swoim gospodarzem”. Dał im paręnaście rewolwerów, jeden obcięty karabin i ogłosił: „Idziemy na Myślenice, dzisiaj się rozpoczyna”.

Do tego powiatowego miasteczka położonego 20 km od Krakowa dotarło o świcie tylko 50 ludzi. Inni odłączyli się po drodze, znużeni marszem lub niepewni sprawy. Bojówkarze przecięli kabel telefoniczny, pobili jedynego posterunkowego, który pełnił służbę, splądrowali żydowskie sklepy w rynku, a wyniesiony z nich towar spalili lub rozkradli. Na rozkaz Doboszyńskiego próbowali podpalić synagogę, lecz tylko okopcili przedsionek. Wtargnęli do mieszkania starosty, którego zamierzali zlinczować, jednak… nie wiedzieli, jak wygląda. W efekcie nic mu się nie stało, bo udawał przypadkowego gościa. Kiedy banda wycofała się z Myślenic, szybko dogonił ją policyjny pościg. Doszło do walki, Doboszyński kazał swoim ludziom strzelać do stróżów prawa, dwóch narodowców zostało rannych. Resztę łatwo ujęto – na miejscu strzelaniny albo później, gdy chyłkiem wracali do domów.

Do dzisiaj nie wiadomo, co było celem tej awantury. Doboszyński działał bez zgody SN, wręcz wbrew jego decyzjom. Akcja okazała się żałośnie niekompetentna i krótka. Mówił później, że pragnął obudzić ducha narodu. Domyślano się, że chciał zostać polskim Mussolinim. Z Myślenic pójść na Kraków, z Krakowa na Warszawę, ciągnąc za sobą coraz większe tłumy pragnące usunięcia niechcianej sanacji i Żydów z kraju. Jeśli to prawda, to Chorowice były w jego projektach punktem wyjścia do budowy polskiej nacjonalistycznej dyktatury na wzór tych, które przejęły władzę we Włoszech i Niemczech.

Doboszyńskiemu i kilku jego przybocznym udało się przedrzeć przez pierścień obławy.

Ruszyli w góry, a po drodze nawet wpisali się do księgi pamiątkowej jednego ze schronisk turystycznych. W polu „przebieg wycieczki” inżynier zanotował: “walka ze złem, które ojczyznę zgubiło”.

Podczas kolejnego starcia z policją jeden bojówkarz zginął, a Doboszyński został ranny.

Aresztowano go i postawiono przed sądem. Trwający dwa lata proces przemienił się w farsę. O nastrojach w Małopolsce najlepiej świadczy to, że choć „gospodarz” nie wypierał się żadnych czynów, ława przysięgłych uznała go za niewinnego. Po zakwestionowaniu tego wyroku przez Sąd Najwyższy sprawę przekazano do Lwowa do ponownego rozpatrzenia. Nadaremnie – ławnicy uwolnili Doboszyńskiego od 11 z 12 zarzutów. Uznano, że odpowiadał tylko za wtargnięcie na posterunek policji i zabranie stamtąd broni. Władze sądowe znów interweniowały, by podnieść symboliczny wyrok – ostatecznie Doboszyński dostał trzy i pół roku.

Światowy spisek

Sanacja coraz bardziej skręcała w prawo, więc trudno się dziwić, że na wolność wyszedł przedterminowo – w lutym 1939 r., oficjalnie ze względów zdrowotnych. Znowu rzucił się w wir polityki, usiłował zająć miejsce w centralnych władzach SN, zyskiwał coraz większą popularność. Teraz bardziej niż kiedykolwiek uchodził za radykała. Wznowił krucjatę przeciw Żydom, lecz ogłosił także nową – antymasońską. Wszędzie dostrzegał zgubne wpływy wolnomularzy – nawet w szeregach endecji. I to w masonach (czy też w spisku żydowsko-masońskim) widział źródło wszystkich polskich nieszczęść od trzech stuleci.

Retoryki nie złagodził również po wybuchu wojny, gdy inni działacze narodowi dążyli do zgody w interesie wspólnej walki z Niemcami. Przedarł się na Węgry, a stamtąd do Francji. Dostał nawet propozycję dołączenia do polskiego rządu, ale odmówił, uznając gen. Sikorskiego za masona, a jego gabinet za reakcyjny i złożony z rozreklamowanych miernot. Już w Anglii wystąpił z SN – bo nie mógł znieść, że układa się z ludźmi o innych poglądach i ulega wpływom światowego spisku. Związał się ze skrajnymi falangistami, redagował najbardziej antysemicką i antydemokratyczną prasę. Wieszczył, że po wojnie narodowcy zaprowadzą w Polsce rządy silnej ręki i usuną z niej wszystkich Semitów – wykorzystując pomoc hitlerowców. Zarzucano mu, że popierał i uzasadniał Holocaust.

On wprawdzie potępiał metody III Rzeszy, ale zarazem twierdził, że Żydzi… sami byli winni Zagłady, bo przecież mogli wynieść się z Polski.

70 lat egzekucji

Nad Wisłę wrócił w 1946 r. Nie angażował się w żadne walki, a nawet był za tym, by wyciągać z lasu „żołnierzy wyklętych”. Twierdził, że jakiekolwiek akcje partyzanckie są pozbawione sensu, że aliantom nie można wierzyć, ale również – że Polska wkrótce odzyska wolność na skutek amerykańskiej inwazji na Związek Radziecki.

Dawni znajomi niezbyt rozumieli, co chce osiągnąć. Najbardziej rzucała im się w oczy jego posunięta już do skrajności antymasońska obsesja. Doboszyński jeździł po kraju, szukał zwolenników, próbował budować nowe struktury narodowców. I – co znamienne – o komunistycznych władzach wypowiadał się przychylniej niż o sanacji. Akceptował wiele ich decyzji, a nawet godził się na to, w jakim kierunku zmierzają sprawy w kraju. Mimo to został aresztowany, skazany na śmierć i stracony 29 sierpnia 1949 r. I dopiero wtedy z człowieka zbyt radykalnego nawet dla skrajnych wywrotowców stał się męczennikiem, „żołnierzem wyklętym” i materiałem na patrona ulic.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com