Niemki gwałcone przez Armię Czerwoną

Niemki gwałcone przez Armię Czerwoną: “Chodź, kobieto!” wciąż rozdzierało nam
uszy

Eva-Marta von Kamecke
Przełożył Grzegorz Kowalski


Armia Czerwona maszeruje przez zajęte tereny. Luty 1945. (Fot. Sputnik/East News)

Udało mi się dosięgnąć jednej z jej nagich stóp. Głaskałam ją bez przerwy, żeby czuła, że jestem przy niej.

Od kwietnia 1944 roku byłam u dalekich krewnych na Pomorzu, w powiecie koszalińskim. Nie mogłam pozostawać w Berlinie, gdzie miałam mieszkanie. Mam ciężką chorobę stawów i byłam w takim stadium choroby, że nie byłam w stanie ani chodzić, ani stać. Nie mogłam więc także uciekać do schronu w czasie alarmów bombowych. Ponieważ moja opiekunka musiała koniecznie wyjechać do swoich krewnych, a ja nie miałam nikogo bliskiego, jesienią przeprowadziła się do mnie moja młodsza przyjaciółka. Gdy wróciła po świętach Bożego Narodzenia, zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa wkroczenia Rosjan i chciała, byśmy uciekły do Hamburga. Jednak wszystkie próby, które podejmowałyśmy, czy to przez Czerwony Krzyż, czy przez NSV (Nationalsozialistische Volkswohlfahrt – Narodowosocjalistyczna Organizacja Pomocy Społecznej), były nieskuteczne. Zbywano nas zapewnieniami, że chorzy na pewno zostaną ewakuowani na czas.

Najpierw wszyscy mieszkańcy miasta mieli uciekać w kolumnie, potem okazało się, że ucieczka jest zabroniona z powodu przeciążenia dróg. Codziennie przewijali się nowi uciekinierzy ze Wschodu. Codziennie oglądałyśmy ludzkie tragedie, jak choćby dramat żony jakiegoś posiadacza ziemskiego, która z czworgiem dzieci, w każdej chwili oczekując piątego, musiała kontynuować ucieczkę.

Spakowałyśmy wszystko, co niezbędne, do wozu. Wówczas przyszedł rozkaz, że wszyscy ewakuowani mają zostać przetransportowani na pociąg do Kołobrzegu i że stamtąd zostaną przewiezieni na Zachód. To było 3 marca 1945 roku.

I tak przewieziono nas obie – z bagażem na taką ewentualność niezbyt wygodnym – na pociąg, wraz z innymi uciekinierami. Na niewielkim peronie bez dachu stały tysiące ludzi i stosy bagaży. W samym środku tego tłumu postawiono mój wózek inwalidzki, którego tylne koło zepsuło się podczas transportu. Musiałam w nim usiąść, bo nie było dla mnie innego miejsca, bagaż ustawiono koło mnie.

Kiedy około trzeciej pojawił się pociąg, otwarte wagony były już tak przepełnione, że prawie nikt z czekających już się do nich nie wepchnął. Oczywiście my też nie. Nie było zresztą nikogo, kto by wniósł mój wózek, póki w nim siedziałam. Po wielu godzinach przyjechał drugi pociąg. Ten sam problem. Moja przyjaciółka oświadczyła, że mnie wniesie. Kolejarz zaproponował jej, by wsiadła sama. Ponieważ jednak nie mógł zabrać mnie z wózkiem, odmówiła.

Po wielu perypetiach udało nam się znaleźć miejsce w szkole. Przydzielono nam zimny pokój nauczycielski, w którym mogłyśmy, a raczej moja przyjaciółka mogła, wyłożyć moje dwa materace jako legowisko dla nas. W pomieszczeniu obok uciekinierzy z innej wioski szykowali się do dalszej drogi. Jeden z nich pomógł również wnieść mój wózek. I tak leżałyśmy w płaszczach, a mimo to szczękając z zimna, zdenerwowania i głodu, i przysłuchiwałyśmy się przygotowaniom innych.

To była prawdziwa rozpacz, owo poczucie, że już pierwszego dnia ucieczki jesteśmy zdane wyłącznie na siebie i bezradne, i że nie wiemy, w jaki sposób mamy przeżyć następny dzień.

Nasi sąsiedzi musieli jednak zostać, więc zaprosili nas do swojego grona. Zabrali nas do ogrzewanego pokoju, gdzie leżałyśmy z dwiema innymi osobami. Poczęstowali nas jedzeniem. Tak więc ów pierwszy dzień zakończył się jednak promykiem nadziei. Nie zdawałyśmy sobie sprawy, co nas jeszcze czeka. Nie wiedziałyśmy nawet, że Rosjanie są już tak blisko.

Już w południe, 5 marca, usłyszałyśmy i zobaczyłyśmy czołgi na ulicy we wsi. Zaraz potem zobaczyłyśmy pierwszych Rosjan wchodzących do budynku. Wszyscy pozostali, którzy przecież dobrze znali rozkład pomieszczeń, jakby się pod ziemię zapadli. Moja przyjaciółka – którą będę nazywała Eriką – nie chciała ukryć się i zostawiać mnie na pastwę losu. Siedziałyśmy więc tak we dwie na sofie: ja i moja Erika. Same w obliczu zwyrodnialców.

Do sali weszło z wrzaskiem trzech ludzi – żołnierz, cywil i jakiś wyrostek. Ci starsi kompletnie pijani. Najpierw przeszukali nas, chcieli zegarki i biżuterię, ci pijani obmacywali nas przy tym obleśnie. Potem sprawdzili nasz bagaż. Kazali Erice otworzyć walizki, a ponieważ nie znaleźli w nich nic cennego dla siebie, podeptali naszą bieliznę i porozrzucali moje tabletki przeciwbólowe. Potem żołnierz strzelił w lampę, w zegar i w biblioteczkę. Opierał się przy tym o bark Eriki. Stary nauczyciel, który najwyraźniej obawiał się, że nas zastrzelą, pojawił się w sali i próbował odwrócić ich uwagę. Przeszli przez wszystkie pokoje i ukradli wszystko, co uznali za cenne – złoto i tym podobne.

Obrączka nauczyciela potoczyła się pod szafę. Erika pomogła tak ją przestawić, żeby nie udało się jej znaleźć – ku wielkiej radości nauczyciela. W końcu sobie poszli.

Niedługo potem pojawili się następni, tym razem naprawdę przerażający. Siedzieliśmy wszyscy razem, w pełnym strachu oczekiwaniu. Przyszli dwaj oficerowie, w tym jeden młodziutki adiutant. Przeszli przez dom, zmierzyli wszystkich i wszystko wzrokiem, pogrzebali w naszych kieszeniach. Szczeniak spytał Erikę, kłaniając się niby grzecznie, czy może dostać wieczne pióro i dwa noże. Oddał je swemu towarzyszowi, a potem stało się to, czego obawiałyśmy się najbardziej. Wziął Erikę za rękę i rozkazał: „Chodź!”. Nie pomógł żaden opór, wściekle zaciągnął ją do niewielkiego pokoju, gdzie widział łóżko.

Nigdy w życiu nie zapomnę tej półtorej godziny, póki nie przyprowadził jej z powrotem. Niemal nieprzytomna oparła się o framugę, spojrzała na mnie i powiedziała: „Przynajmniej żyję”.

Patrzyłam na jej zupełnie zmienioną, wykrzywioną twarz. Potem usiadła koło mnie, drżącą dłoń ukryła w mojej i czekałyśmy z pozostałymi na tego drugiego, aż przyszedł z tą kobietą, którą wybrał dla siebie.

Szczeniak mówił trochę po niemiecku, powiedział Erice, że wróci o północy. I że zabierze ją ze sobą do Moskwy. Siedzieli u nas przez wiele godzin, rozgościli się, a potem znów przez godzinę torturował biedną Erikę. Wróciła do mnie bliska śmierci. Nikt z nas nie ważył się położyć spać. Ale co nam to dało? Zaciągali swoje ofiary, gdzie im się podobało. Nic nie można było zrobić. Nie ważyliśmy się nawet jeść.

Od tej chwili każda godzina wyglądała tak samo. Tylko między drugą a czwartą w nocy byłyśmy mniej więcej pewne, że nikt nie przyjdzie. Poza tym – dzień i noc nieznoszące sprzeciwu „Chodź, kobieto!” wciąż rozdzierało nam uszy.

To, że młody porucznik nie zabrał ze sobą Eriki, zawdzięczamy staremu nauczycielowi, który, gdy tamten rzeczywiście po nią przyszedł, powiedział: „Ta kobieta jest bardzo chora. Nie może iść”. I rzeczywiście tak było. Leżała jak martwa i krwawiła, krwawiła.

Na szczęście nie miał wiele czasu, bo zaraz musiał iść. Tak więc oszczędzono mi przynajmniej tego, nie zabrali mi jej. Dla nas obu oznaczałoby to zapewne śmierć. Ale śmierci się wtedy nie bałyśmy. Miałyśmy tylko jeden powód, żeby żyć i żeby chcieć żyć – jedna dla drugiej. Wiedziałam, że jeśli któryś z nich zastrzeli mnie, będzie to także koniec dla Eriki. Co miałaby robić w tym piekle, skoro jedynym powodem, dla którego się w nim znalazła, było wydostanie mnie stąd? A ja po co miałabym żyć, jeśli nie po to, by wspomagać ją w potrzebie?

Dzień w dzień egzystowałyśmy tak, od jednej wizyty Rosjan do drugiej. Oddziały stacjonujące we wsi zmieniały się często, ale chyba przekazywali sobie informację, że jest u nas tyle kobiet. Przychodzili od razu, najczęściej po kilku.

Któregoś razu byłyśmy z Hermine same w domu, pozostali pracowali. Nauczyciel czymś zawinił i postanowił się ukryć. Wtedy przyszedł jakiś łajdak, zaryglował wszystkie drzwi od wewnątrz i pociągnął biedną Hermine do sali szkolnej. Przerażona wołała Erikę, ale ta nie była w stanie jej pomóc. Ponieważ byłyśmy zamknięte, nie można było wezwać pomocy.

Zobaczyłam wtedy przez okno komendanta, otworzyłam je, zaczęłam go wołać i machać do niego, w końcu wciągnęłam go przez okno. Zjawił się w ostatniej chwili, żeby uratować Hermine, którą tamten z wściekłości chciał zabić. Doszło do prawdziwej bójki między nimi. Łotr został później rozstrzelany. Erika wzięła Hermine w ramiona i przyprowadziła ją do mnie, gdzie się biedna, wciąż jeszcze drżąc, wypłakała. Przyjaźń, która narodziła się wówczas między naszą trójką, mimo dzielącej nas odległości przetrwała do dziś.

Któregoś razu zmusili nas do wypicia po dużej szklance wody z wiadra, z którego jeden z nich czerpał ją brudnymi rękami. Był to chyba jakiś zwyczaj, bo przed każdym, kto pił, Rosjanin głęboko się kłaniał, zdejmując czapkę. Ale tak cały czas bałyśmy się, że którąś z nas zabiorą i zgwałcą. Nie powstrzymywał ich ani wiek, ani jakakolwiek choroba.

Niektórzy, owszem, byli nawet bardzo grzeczni, gdy okazywało się, że jestem chora. Jeden pochylił się nad Eriką, która w śmiertelnym przerażeniu zamknęła oczy, udając, że śpi. Jednak z nerwów płonęła jej twarz. Pogłaskał ją i zapytał: „Chora? Chora?”. Oczywiście powiedziałyśmy, że tak, a on się oddalił. Ale zdarzało się, że nie wierzyli w moją chorobę, ciągnęli mnie w górę za ramiona i puszczali dopiero, gdy przewracałam się pod własnym ciężarem. Dlatego Erika nigdy nie zostawiała mnie samej, nie ukrywała się, choćby wybór tysiąc razy padał wówczas na nią. Dopiero później zorientowałyśmy się, że przyciągały ich jej piękne, białe zęby. Nie potrafiła całkiem ich ukryć.

Wreszcie któregoś dnia okazało się, że szkoła ma być przeznaczona na komendanturę, a my musimy przeprowadzić się do sąsiedniego domu. Oczywiście jak najszybciej. Erice udało się tylko zapakować najniezbędniejsze rzeczy, przenieść nasze materace, a potem mnie. Leżałyśmy potem w ciasnej chacie, jedna obok drugiej. Ponieważ dom ten znajdował się tuż przy drodze, Rosjanie molestowali nas tam chyba jeszcze częściej niż przedtem, aż w końcu po naszych błaganiach przydzielono nam na noc strażnika. Od tej chwili miałyśmy spokój przynajmniej nocą.

Po jakimś czasie pozwolono nam wrócić do szkoły, ale tam znów nie miałyśmy ochrony. W ten sposób mogło dojść do najgorszego wydarzenia owych tygodni. Po południu siedziałyśmy w pokoju, Erika tuż obok mojego wózka. Nagle wszedł jakiś potężny drab o twarzy wykrzywionej jak u diabła. Zobaczył Erikę, wyszczerzył poufale zęby i podniósł w górę dwa palce. Erika zaczęła drżeć na całym ciele. Kiedy wreszcie poszedł, powiedziała, dygocząc: „Uważaj, on przyjdzie jeszcze dziś w nocy”.

Leżałyśmy w małym pokoiku za dwoma innymi. Erika schowana za mną przy ścianie, na naszym leżącym na ziemi materacu. I rzeczywiście, o wpół do jedenastej usłyszałyśmy wrzaski i trzaskanie drzwiami, a następnie pojawił się on z jeszcze jednym. Najpierw przeszukał wszystkie łóżka obok. Leżało tam pięć kobiet z dwojgiem dzieci. Potem stanął w naszych drzwiach, uśmiechnął się diabolicznie, zamienił kilka słów z tym drugim, a potem zaryglował drzwi od środka. Serca nam zamarły, biedna Erika zaczęła dygotać. Drab uśmiechnął się, znów podniósł dwa palce i próbował podniecić Erikę w najobrzydliwszy sposób. Potem zaczęła się męczarnia. Mnie brutalnie odrzucił na bok. Kiedy skończył, zawołał drugiego, żeby go zastąpił. Kiedy Erika zaczęła stawiać opór, próbował zmusić ją do uległości, dobierając się do mnie. Brutalnie znęcał się nad moimi bezsilnymi członkami. Nie byłam w stanie podnieść rąk, a jemu piana wystąpiła na usta z wściekłości, że nie chciałam – i nie mogłam – objąć go za szyję. Wkrótce przestał, rzucił mnie, nagą, na podłogę i wcisnął mi do ręki płonącą świecę. W ten sposób miałam oświetlać jego świństwa.

Nadeszły godziny zgrozy. Drab leżał na biednej Erice i męczył ją, i męczył.

Udało mi się sięgnąć jednej z jej nagich stóp. Głaskałam ją bez przerwy, żeby czuła, że jestem przy niej. W końcu nie była w stanie wytrzymać tych tortur i kilkakrotnie głośno jęknęła.

Słyszeli to ludzie w pokoju obok. Opowiadali potem, że pomyśleli: „Jeśli ona jęczy, to musi być naprawdę źle”. I tak trwało to godzina po godzinie, aż w końcu o trzeciej obaj wyszli. Jeden zapomniał przy tym zabrać swój pistolet maszynowy, który oparł w rogu pokoju. Amunicja była rozrzucona po pokoju. Więc zawołałam go jeszcze raz, bojąc się, żeby nie przyszedł później. Erika leżała jak martwa.

Ledwie wyszli, z pokoju obok wpadły do nas dwie młode kobiety. Były bardzo zatroskane. Uwolniły nas najpierw od zabrudzonego prześcieradła i bielizny, przyniosły wodę, położyły mnie z powrotem na materacu, umyły nas i założyły nam czystą bieliznę. Nigdy nie zapomnimy im tej udzielonej pomocy, bo Erika nie zdołałaby sama tego wszystkiego zrobić. Potem leżałyśmy obok siebie i rzeczywiście, z wyczerpania, zasnęłyśmy na kilka krótkich godzin. Jednak całymi dniami prześladował nas strach, że tamten wróci. Drugi raz Erika chyba by tego nie wytrzymała.

W całej tej biedzie wytworzyła się między nami jakaś więź. Tamte były katoliczkami. Wiedziałam, że na górze, gdzie spały przez pierwsze noce, wspólnie się modliły. Poprosiłam je, żeby robiły to razem z nami, na dole. Chętnie się zgodziły.

Ta wspólna, głośna modlitwa dodawała nam sił, choć niektóre słowa były nam obce. Modliłyśmy się z nimi, a potem one śpiewały z nami: „Daj nam, Panie, łaski swej moc…”. Ale największą ulgę przynosiło nam wspólne z Eriką czytanie Psalmu 91 z jej konfirmacyjnej Biblii. I słowa pieśni Prowadź nas swymi ścieżkami. Pocieszałyśmy się nią niemal codziennie, aż do ostatniego dnia ucieczki. Przeżywałyśmy to wciąż na nowo.

Tak żyłyśmy w ciągłym strachu aż do 30 marca. Tego dnia przyszedł rozkaz, że wszyscy, z wyjątkiem dziesięciu osób niezbędnych do opieki nad zwierzętami, mają następnego dnia o szóstej rano zameldować się z podręcznym bagażem na szosie, skąd zostaną przetransportowani do wsi w głębi lądu, oddalonej o trzydzieści dwa kilometry. W największym pośpiechu musiałyśmy się więc spakować i zastanowić, ile jest w stanie wytrzymać nasz wózek, którym chciałyśmy wieźć nie tylko nasze rzeczy, ale i innych, którzy takiego wózka nie mieli. Oprócz poduszek i kołder, które wiozłam na wózku inwalidzkim, zabrałyśmy dwa małe worki podróżne, jeden z bielizną, jeden z płaszczami i sukienkami, malutką miednicę i skórzaną torbę, do której zmieściłyśmy moje przybory toaletowe.

W końcu o wpół do dziewiątej kolumna ruszyła. Tempo nadawały konie z przodu i Rosjanie, którzy otaczali nas ze wszystkich stron konno i na motocyklach, pilnując, żeby nikt nie został.

Początkowo trzymałyśmy się czoła kolumny. Wkrótce jednak skręciliśmy w polne drogi, nieutwardzone i górzyste. Moim wózkiem trudno wjeżdżało się pod górę. Erika po tym wszystkim, przez co przeszła, była jeszcze osłabiona i nawet kiedy nasz wózek, na którym przecież leżało jeszcze tyle cudzych rzeczy, przywiązałyśmy do jednego z wozów, nie była w stanie utrzymać narzuconego tempa. Zostawałyśmy coraz bardziej z tyłu, aż wreszcie znalazłyśmy się na końcu. Gdy odstawałyśmy zbyt mocno, zatrzymywano całą kolumnę, aż do niej dołączyłyśmy, jednak ani sekundy dłużej. W ten sposób wszyscy mieli co jakiś czas krótką przerwę na złapanie oddechu, poza Eriką. Musiała iść przez cały czas.

W południe w jednej z wiosek, w majątku moich krewnych, zarządzono odpoczynek i posiłek. (…)
Cała wieś była w ruinie. Wkrótce wyszliśmy na szosę, gdzie mijaliśmy zniszczone wozy i niepochowane ciała. Nie można było tego nie zauważyć. Leżał tam młody żołnierz w nieskazitelnym mundurze, a przecież walki skończyły się już miesiąc temu. Czekająca na niego matka nigdy nie dowie się, gdzie poległ. Rosjanie chowali chyba tylko Rosjan, bo ich groby widać było wszędzie.

Jechaliśmy potem kilka godzin przez majątek moich drogich krewnych. Był straszliwie zniszczony. W jednym z gospodarstw na niewielkim wybiegu zebrano chyba z dwieście koni, niektóre z nich ze związanymi nogami. Trawa była zupełnie stratowana. Zwierzęta wyglądały okropnie.

Potem szliśmy przez podwórze jednego z najbardziej zadbanych majątków w okolicy. Płoty były połamane. Przed domami zniszczone łóżka i inne meble, zdewastowane obrazy. Opłakany widok. W zamku Rosjanie, jak powiedziano nam potem, wyrwali ze ścian instalację wodną, nie odcinając wody. W ten sposób całkowicie zniszczyli parkiet – zupełnie bez sensu.

Wreszcie o szóstej wieczorem, kiedy już zaczynało się ściemniać, doszliśmy do wioski, która była celem naszej podróży. Długo trwało, zanim nas zakwaterowano. Nasza grupa ze szkoły znalazła się u pewnego właściciela trzydziestu mórg, daleko od centrum. W jedenaście osób musieliśmy się zmieścić w malutkim pokoju. Gospodarze dali nam siano, więc choć w ciasnocie, udało nam się ułożyć dość wygodnie. Była to nasza kwatera przez następne sześć tygodni.

Erika zaczęła pracować w ogrodzie. W ten sposób mogła pozostawać przy mnie, a ja najczęściej siedziałam na wózku w ogrodzie, z oczami skierowanymi cały czas na drogę, żeby w razie potrzeby bić na alarm. Pozostałe kobiety chowały się wtedy wśród kopców kartofli. Erika zawsze zostawała ze mną.

I tak żyliśmy wszyscy bardzo blisko. Było czasami naprawdę ciężko, bo nasz styl życia i nawet najprostsze przyzwyczajenia bardzo różniły nas od pozostałych. Tamte kobiety były raczej proste: prasowaczka, robotnica, pokojówka, kucharka…

Często bezwiednie budziłyśmy ich niechęć, na przykład tym, że nie tylko codziennie myłyśmy ręce i twarz, ale także czyściłyśmy sobie paznokcie. Powiedzenie po prostu „dobranoc” uznawano za arogancję. Trzeba było powiedzieć: „dobranoc wszystkim”.

Nie zdawałyśmy sobie sprawy, że takie rzeczy mogą kogoś urazić. Ale ogólnie rzecz biorąc, na szczęście żyłyśmy w dobrych stosunkach.

Wzruszająca była wręcz dziecinna wiara tych prostych dusz. Były katoliczkami i modliły się wspólnie co wieczór, a my z nimi. Wszystkie wierzyłyśmy – albo chciałyśmy wierzyć – że jest jeszcze ratunek dla Niemiec. Ileż razy powtarzałyśmy Ojcze nasz, licząc jak dzieci po jednym za każdego żołnierza! Muszę przyznać, że nie pamiętam już dziś słów modlitwy Zdrowaś Mario. One natomiast przejęły od nas końcówkę Ojcze nasz i modliły się: „Bo Twoje jest Królestwo…”.

W połowie maja tamtym pozwolono wracać do ich wsi. My nie mogłyśmy się przyłączyć. Moja choroba była zbyt wielkim obciążeniem. Musiałyśmy więc zostać, Erika od tej chwili została dziewczyną do wszelkich prac domowych i w obejściu. Gospodyni przejęła tylko gotowanie.

Ponieważ nasz pobyt się przedłużał, stawałyśmy się coraz większym ciężarem dla gospodarzy. Niestety, również gospodarz okazał się podłym człowiekiem i wciąż prześladował pozostałe kobiety, w szczególności Erikę i Hermine, do tego stopnia, że coraz trudniej było im się bronić. Kiedy Hermine odeszła, wyładowywał całą swoją wściekłość na Erice, która pozostawała głucha na jego zaloty. Miał wiele okazji do znęcania się nad swoją służącą, choćby po prostu specjalnie brudząc.

Nasłuchiwałyśmy więc wciąż, czy nie pojawi się okazja, żeby wyjechać do domu. Pod koniec czerwca plany zaczęły przybierać realny kształt. Erika sprawdzała, czy będzie w stanie jednocześnie pchać mój fotel inwalidzki i ciągnąć nasz ręczny wózek. Połączyła oba pojazdy sznurkami. Wydawało się, że będziemy mogły tak podróżować.

Postanowiłyśmy więc wyruszyć. Najpierw Erika musiała odbyć niepozbawioną ryzyka podróż do Koszalina, do polskich i rosyjskich urzędów, żeby otrzymać pozwolenie na wyjazd, a raczej na pieszą wędrówkę. Wszyscy odradzali nam bowiem bardzo jazdę pociągiem z Białogardu. Prawdopodobnie straciłybyśmy cały bagaż na rzecz Polaków, a Rosjanie ponoć raz po raz porywali z pociągów kobiety. Erika postanowiła więc mimo wszystko dotrzeć za Odrę piechotą. Mówiono nam, że stamtąd można już jechać, bo tam Polacy nie mają już nic do powiedzenia.

Polski urząd w Świeszynie był bardzo pomocny. Byłyśmy tam razem. Uciekając, zabrałyśmy ze sobą podręczny atlas wydawnictwa Velhagen i Klasing, z dość dokładnymi rysunkami, dla podróżujących pociągiem. Co wieczór podróżowałyśmy palcem po mapie, wyliczałyśmy, ile kilometrów damy radę robić dziennie i ile czasu będziemy potrzebowały na dotarcie do Hamburga. Ta nadzieja bardzo podnosiła nas na duchu. Przeczekałyśmy jeszcze kilka deszczowych dni i 1 czerwca 1945 roku wyruszyłyśmy. Jedna z sympatycznych uciekinierek z Prus Wschodnich odprowadziła nas aż do szosy, ciągnąc wózek. Przywiązały wózek do mojego fotela i wtedy zostałyśmy same. Rozejrzałyśmy się ze łzami w oczach.


Tytuł i skróty od redakcji

Książka „Morze i ziemia. Antologia reportaży z Pomorza” pod redakcją Cezarego Łazarewicza i Andrzeja Klima ukaże się 16 października w Wydawnictwie Poznańskim

Okładka książki ‘Morze i ziemia. Antologia reportaży z Pomorza’ pod redakcją Cezarego Łazarewicza i Andrzeja Klima, Wydawnictwo Poznańskie Fot. materiały prasowe


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com