Dzieci Holocaustu.

Dzieci Holocaustu. Dobrze jest podać cyjanek, a źle wyrzucić przez okno?

Monika Tutak-Goll


Żydowskie dzieci uratowane przez Irenę Sendlerową (BE&W)

Alina nie chciała pójść ze swoją biologiczną matką. Wyznała mi: “Ona nie wybaczyła mi tego do końca życia”.

Patrycja Dołowy – ur. w 1978 r. w Bostonie, pisarka, artystka multimedialna, społeczniczka, autorka bloga „Widoczki: Pamięć miasta/Pamięć ciała”. W 2012 r. razem z Justyną Biernacką napisała książkę „Miasto oczami kobiet”. Współautorka książek „25 rozmów na 25-lecie” i „Przecież ich nie zostawię” oraz sztuk teatralnych, m.in. „The Hideout/Kryjówka”, „Matki”, „Dziady. Twierdza Brześć” i „Hindełe, siostra Sztukmistrza” (z Pawłem Passinim). Właśnie ukazała się jej najnowsza książka „Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu”

Monika Tutak-Goll: Wszystko zaczęło się w tym ciemnym pokoju.

Patrycja Dołowy: Pewnego wieczoru, kiedy usypiałam dzieci. Nagle dotarło do mnie, że ta ciemność panuje też w mojej rodzinie. Że są historie, które nigdy nie ujrzały światła. Że w środku naszej rodziny jest ból, ale jak go wypuścisz na zewnątrz, to może stanie się mniejszy, i że to będzie jak masaż – dobry masaż musi przecież boleć, kiedy jesteś spięta, ale potem zaczynasz odczuwać ulgę. I tak jest z tymi historiami.

Co to były za historie?

– Wszystkie te, które opowiada się między wierszami.

Kiedy dzieci nie chciały jeść, to się słyszało: „Zjedz, gdybyś wiedziała, jak było w getcie!”, „Ubierz się cieplej, masz w co”.

Od małego wiedzieliśmy, że takich rzeczy nie wynosi się z domu na zewnątrz, że nie wolno. Bo to tylko takie nasze, rodzinne sprawy. Nie potrafiliśmy o nich rozmawiać. Dorastałam w przekonaniu, że to tylko taka nasza historia rodzinna i nie ma jej gdzie indziej.

Kiedy okazało się, że w innych rodzinach są podobne tajemnice, zaczęłam się zastanawiać: to gdzie jeszcze? Szłam warszawskimi ulicami i myślałam: skąd się wzięły pagórki na Muranowie? Z czego postawiono te budynki po wojnie? Skąd wzięli cegły?

Wyobrażam sobie, że pierwsze pokolenie nie mówiło o Holocauście, bo to była za duża trauma. Drugie nauczyło się, że nie należy o tym mówić. A trzecie to po prostu bezwiednie dostało.

Zaczęłam więc pytać i pewnego dnia ojciec przyniósł mi dyktafon. Ten moment zupełnie odmienił energię w moim domu.

Co na nim było?

– Jego opowieść: że babcia była w łódzkim getcie, potem w Auschwitz. Że babci było już wszystko jedno, kiedy szła w marszu śmierci, upadła, pomyślała: „Niech mnie już zabiją”, ale podszedł niemiecki strażnik, dał kawałek chleba i powiedział: „Ty musisz iść dalej, bo jeszcze parę dni – wy wygracie, my przegramy”. Babcia Donia podniosła się, postanowiły z siostrą bliźniaczką, że uciekną, ale osobno, każda innego dnia. Zupełnie przypadkowo spotkały się w opuszczonym domu, w dodatku w dniu swoich urodzin.

PATRYCJA DOŁOWY, UROCZYSTOŚĆ POSADZENIA DRZEWKA MIRABELKI NA MURANOWIE W WARSZAWIE FOT. FRANCISZEK MAZUR / AGENCJA GAZETA

Potem się dowiedziałam, że jedna z cioć straciła córkę w getcie. Nie wiem jak, może zmarła z głodu, może ją oderwano od matki, mogę tylko snuć wyobrażenia. Historia cioci Wandy była jedną z tych, o które się nie pyta. Tak samo jak o szwagierkę Wandy – Fanni.

Historie opowiadane w dzieciństwie to były historie dzielnych dziewczyn, brawurowych ucieczek, niesamowicie wymyślonych kryjówek. A potem, kiedy byłam dorosła, odkryłam, że była jakaś kuzynka Fanni, jej mąż Aleksander i ich mały synek Jurek. Wszyscy połknęli cyjanek. Jurek pewnie myślał, że mama daje mu lekarstwo.

Jak zareagowałaś na to nagranie od ojca?

– O tej ucieczce z Auschwitz coś tam słyszałam od babci, ale byłyśmy wtedy z siostrą małe, to brzmiało jak bajka, kompletnie nie zdawałam sobie sprawy z grozy sytuacji.

Myślałam, że babcia jest jakąś superbohaterką, skądś uciekła, nie było w tym całej tej otoczki śmierci.

Odbierałam te historie zupełnie inaczej. Opowiadała nam na przykład o kostkach do gry, że w getcie z siostrą robiły kostki z kawałków chleba. Dla mnie to było oczywiste, no wiadomo, że lepiej mieć kostki do gry niż kawał suchego chleba. O co chodzi?

Dopiero jako dorosły człowiek zrozumiałam, jaki to był wybór – że mimo totalnego głodu wybrały resztki normalności. Bo były 17-letnimi dziewczynami i chciały zagrać w kości. Zapewne je później zjadły.

Miałam czego szukać. A zaczęłam, kiedy zostałam matką.

I wtedy zaczęły przychodzić do ciebie historie żydowskich matek?

– Nieustannie się pojawiały, dotyczyły nie tylko kobiet w mojej rodzinie. Zdałam sobie sprawę, że jestem w stanie przepracować wszystko – bycie w kryjówce, getto, Auschwitz, a historii tych matek nie jestem w stanie dotknąć, bo się boję.

Więc zrobiliście z Pawłem Passinim spektakl „Matki”.

– Zastanawialiśmy się, co te matki mogły czuć, jak myślały, co nimi kierowało, kiedy oddawały swoje dzieci. W samym środku toczących się historii była w naszym spektaklu trójka dzieci żydowskich uratowanych przez matki: Romuald Jakub Weksler-Waszkinel, którego matka oddała polskiej matce i powiedziała: „Pani jest chrześcijanką, pani wierzy w Jezusa, więc niech pani w imię tego Żyda, w którego pani wierzy, uratuje moje dziecko. Gdy dorośnie, zostanie księdzem”.

I tak się stało.

– Potem Jakub wrócił do swoich”, pracuje teraz w Yad Vashem. W spektaklu jest też historia Inki Sobolewskiej-Pyz adoptowanej przez Polaków i Elżbiety Ficowskiej.

WARSZAWA, UL. KARMELICKA, LESZNO. TRAMWAJ Z GWIAZDĄ DAWIDA NA ULICY GETTA. NA ZDJĘCIU JEST MODEL Z 1907 R. FOT. ZE ZBIORÓW ŻYDOWSKIEGO INSTYTUTU HISTORYCZNEGO

Bieta – czyli Elżbieta Ficowska – miała pół roku, kiedy została uśpiona luminalem i przewieziona w skrzynce na aryjską stronę w wozie z cegłami. W skrzynce była łyżeczka z jej imieniem i datą urodzenia. Uratowała się dzięki Irenie Sendlerowej.

– O tym, że jest Żydówką, dowiedziała się od swojej polskiej matki, kiedy miała 17 lat. Gdy mówi „mama”, to myśli o tej jedynej, którą znała i kochała. Pierwszej nie widziała.

Przyjaciółka Sendlerowej, Anna, powiedziała mi, że ona marzyła o książce, która będzie opowiadała historie matek. Nie chciała książki o sobie, powtarzała, że to, co dzieje się wokół jej osoby, odrzuca ją, nie chce tego mitologizowania. A osoby, o których trzeba pisać, to matki. Te, które musiały ratować swoje dzieci, je oddać, i te, które dawały im nowy dom.

Pamiętam, jak spotkałam się z Aliną, jedną z bohaterek książki. Powiedziała mi: „Nic nie pamiętam. Miałam amputowane dzieciństwo”.

„Amputowane dzieciństwo”?

– Alina mówi, że nie ma nic, co mogłaby odtwarzać. Jej historia jest przejmująca: matka ukryła ją w klasztorze, a potem z klasztoru odebrała ją kuzynka. Matka była dla Aliny oschła i niedostępna, w czasie wojny skoncentrowała się na tym, by działać, zorganizować ratunek, nie było czasu na bliskość. Kuzynka dała jej ogromnie dużo bliskości. Ale nie powiedziała, że nie jest jej matką. Alina przebywała z kuzynką parę miesięcy do wyzwolenia, aż przyjechała jej mama, żeby ją zabrać, a ona powiedziała:

„Ty nie jesteś moją mamą, bo moja mama ma na imię Zosia”. Nie chciała z nią pójść. Alina mi wyznała: „Mama nie wybaczyła mi tego potem do końca życia”.

Pierwsze wspomnienie Inki z dzieciństwa to moment spotkania z drugimi rodzicami. Nie pamięta nic wcześniej. To jest właśnie amputowane dzieciństwo. Inka powiedziała mi: „Pamiętam poznanie z drugimi rodzicami, ale jak to brzmi? Przecież to nie byli »drudzy« rodzice, to byli po prostu moi rodzice!”.

To nie tylko opowieść o matkach, ale też o ludziach, którzy mieli dwa życia, dwie tożsamości.

– Niektórzy pierwszy raz opowiadali swoją historię z perspektywy dziecka. Mieliśmy do tej pory głównie męską narrację, kobiecą wypierano, a historia dzieci była w ogóle niesłyszalna. To trochę tak jak w hierarchii społecznej: „Dzieci, co tam dzieci! Co mają do powiedzenia”. I tak było z nimi, a to przecież ostatni świadkowie. Oni wcześniej nie mówili. A jak mówili, to słyszeli – tak jak Ola – „Na czym polega ta twoja trauma, przecież nic nie pamiętasz, byłaś cały czas ze swoją mamą, zmienili ci tylko nazwisko, wywieźli na wieś, nie wiedziałaś, że jesteś Żydówką – to co za problem, nic ci nie jest”.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia.

– To prawda. Dwuletnia Jadwiga została porzucona na wiejskiej drodze. Kiedy ją znaleziono, ciągle powtarzała: „Mama płakała, ciocia płakała”. Nic więcej.

Kiedy Jadwiga opowiadała ci tę historię, nie bała się, że jej matka będzie oceniana? Jako ta, która porzuciła dziecko?

– Ja się tego bałam. Że moi bohaterowie i bohaterki będą się źle czuli z powodu tego, co powiedzieli. Że matka, która zostawia dziecko na drodze albo pod chatą, która wyrzuca dziecko przez okno, będzie stawiana w opozycji do tej, która tego nie zrobiła.

Ale nie mamy prawa oceniać. Bo co ocenisz – to kontra to? Porównasz te historie? Powiesz, że dobrze jest podać cyjanek, a źle wyrzucić przez okno? Albo że niedobrze jest oddać dziecko obcym ludziom? Bieta mówi: „Jak ja byłam szczęśliwa z tą drugą mamą! Czuję wdzięczność do mojej mamy, że zdecydowała się mnie oddać na drugą stronę!”.

My musimy po prostu zrozumieć.

REPRODUKCJE FOTOGRAFII Z GETTA WARSZAWSKIEGO FOT. AGATA GRZYBOWSKA/AGENCJA GAZETA

Co się stało z Jadwigą, tą dwuletnią dziewczynką zostawioną na drodze?

– Wzięło ją polskie małżeństwo, dali jej dom. Ale nie układało im się, rozstali się. Dziewczynka została z matką, chociaż to ojciec kochał dziecko. Matka jej nie chciała. Zabrała ją prawdopodobnie po to, żeby zrobić na złość ojcu. Znęcała się nad nią. Mówiła: „Ty wstrętna Żydówo”. Potrafiła pakować jej tobołek w środku nocy i mówić: „Idź sobie, Żydów i tak nikt nie chce!”.

To rodzaj najgorszego odrzucenia. Jadwiga opowiadała, że przemoc fizyczna nie była tak straszna jak te wyzwiska, obelgi.

Kiedy Jadwiga podrosła, uciekła od matki. Dopiero na emeryturze pojechała w miejsce, w którym zostawili ją biologiczni rodzice. Weszła do domu, który pamiętała ze wspomnień – okazało się, że właśnie w nim mieszkał jej przybrany ojciec. Zmarł dwa miesiące wcześniej, nie zdążyli się spotkać. Całe życie jej szukał. Przepisał jej tę chatynkę. Okazało się też, że miał list z Izraela – Jadwigi szukała jej żydowska rodzina. Odnalazła ją całkiem niedawno. Ciocia, z którą rozmawiała, powiedziała jej: „Klarciu, kocham cię, przyjeżdżaj!”. Dzięki temu Jadwiga dowiedziała się, jak naprawdę miała na imię.

Katarzyna w twojej książce mówi: „Sieroctwo jest trudniejsze niż żydostwo”. Dzieci często mają żal: „Co dziecko obchodzi, że rodzic ratuje mu życie? Dziecko obchodzi, że rodzic je porzuca”.

– Katarzyna przez całe życie miała w głowie: „Matka uratowała mi życie. Krok po kroku opracowała scenariusz mojego przeżycia”. Matka Kasi nauczyła córkę, jak się schować i dokąd ma iść, gdy jej zabraknie. Dziewczynka trafiła do klasztoru, uratowała się. Kasia zdaje sobie jednak sprawę z tego, że wdzięczność nie wyklucza żalu – że matka nie uratowała też siebie, że pozwoliła, by dziecko było sierotą.

Irit buduje wdzięczność do rodziców, wyjeżdżając z kraju, zakładając szczęśliwą rodzinę w innym miejscu – dostała życie, więc je docenia.

Są tam historie kilkuzdaniowe: „Nic nie mam do powiedzenia o mojej matce, nic o niej nie wiem”.

– Bardzo chciałam przywrócić im ważność. Bo jest całe morze takich urwanych historii. Tam nie ma nic. To na przykład opowieść o chłopcu, który został wsadzony do pociągu i jeździł tak długo, aż ktoś go w końcu wziął. Nie wie o sobie nic.

Nie opowiadamy zwykle o tych historiach, bo są krótkie, bo brakuje narracji. A czemu ich nie opowiadać? To niesamowite przykłady uratowania.

Dramatem było porzucenie czy oddanie dziecka, ale jeszcze większym dramatem był czasem powrót biologicznej matki.

– Bo dzieci, które przywykły do matek polskich, nie chciały wracać z kobietami, których nie znały.

Jak Tosia.

– Matka przyszła po nią po wojnie, ale ona nie wierzyła, że to jej matka. W Izraelu opowiadała dzieciom, że została porwana, że Żydzi porywają dzieci polskim rodzicom, że Żydzi zabrali ją od matki i umieścili gdzieś w kibucu.

Podobnie mogła myśleć dziewczynka, o której opowiadała mi Bieta: kiedy matka zjawiła się po nią dwa lata po wojnie, dziecko nie chciało z nią pójść. Miało pięć lat. Kochało nową rodzinę, miało przybranego brata. Dziewczynka mówiła: „Mama, nie oddawajcie mnie tej kobiecie, dlaczego ja, oddajcie Andrzejka”. Tragedia, płacz, krzyki.

Czy to nie jest jeden z tych pierwotnych lęków dzieciństwa, że nagle przyjdzie ktoś obcy i powie, że cię zabiera od mamy?

Rozstać nie umiały się też polskie matki.

– To był ogromny dramat. Jedna mówi do matki żydowskiej, która przyszła po swoją córkę: „Zostaw mi ją, masz jeszcze jedną”. Ale nie ma wyjścia, musi oddać dziecko.

Lei nie chce też oddać pani Falkowska. Ojciec ocalał, wrócił po Auschwitz. Kobieta mówi mu, że chce adoptować dziewczynkę. Kiedy ojciec odmawia, Falkowska żąda wysokiej sumy – może z nadzieją, że ojciec nie będzie miał tych pieniędzy?

REPRODUKCJE FOTOGRAFII Z GETTA WARSZAWSKIEGO FOT. AGATA GRZYBOWSKA/AGENCJA GAZETA

Lea wcale nie chce iść z ojcem.

– Nie chce, bo on wygląda jak potwór, jest po Auschwitz, wychudzony, chodzi o kulach. Ale idzie, bo musi. W Izraelu ojciec porzuca córkę emocjonalnie. Gdyby nie ciocia, która dawała jej bliskość, czułość, nie miałaby tam nikogo. Dziewczynka zajmowała się ojcem jak opiekunka, on już nie mógł być dla niej ojcem, on już nie umiał sobie poradzić z życiem.

W tych relacjach bardzo często zastyga sytuacja z wojny – dzieci się dostosowują, bo mama dyktuje, co ma się wydarzyć, organizuje życie jak w kryjówce, a te dzieci muszą słuchać, by przeżyć.

Irena z Wrocławia mówi o relacjach z prawdziwą mamą, że były niezwykle silne, ale mama chciała o wszystkim decydować, że dopiero wtedy, gdy mama odeszła, Irena stała się odważna i energiczna. Wcześniej cały czas była tą małą dziewczynką.

Matka Anny próbowała ją utopić, kiedy miała pięć lat. Kazała jej wskoczyć ze sobą do rzeki, dziewczynkę i matkę cudem uratowali piaskarze. Jak Anna żyła z tą świadomością?

– Ona to zupełnie wyparła. Nie pamięta.

Jej matka uznała, że skoro piaskarze uratowali im życie, to ona musi żyć z wdzięczności dla nich. I od tamtej pory żyła bardzo dobrze i robiła wszystko, by siebie i tę córkę uratować. O tym wszystkim Anna dowiedziała się przypadkiem jako dorosła. Takie historie trudno unieść – matka próbowała cię zabić, a potem jest dla ciebie najlepszą mamą.

Podobnie nie do poniesienia jest historia Ireny. Jej przybrana matka była wcześniej jej nianią, kochała ją nad życie. Wbrew rodzinie zajęła się żydowską dziewczynką, ukryła u siebie. Dla brata i ojca Ireny znalazła kryjówkę gdzieś na wsi. Cieszyła się, że im pomogła. A w tej kryjówce jej bracia ich zamordowali. Co zrobić z taką historią?

Ty rozmawiałaś z ludźmi, którzy niosą taką odziedziczoną winę.

– Rozmawiałam z nimi przy okazji spektaklu „Kryjówka”, rozmawiałam, jeżdżąc po Polsce. Wiele razy. Mówili, czego nie zrobili, a co mogli zrobić, co złego wydarzyło się w ich miejscowościach, o małych pogromach. Potrzeba opowiadania była bardzo ważna, uwalniająca. Przestrzeń na takie rozmowy otwierała się coraz bardziej. Teraz się zamyka. Nie sądzę, by po tym, co na przykład stało się w Pruchniku, można było tak rozmawiać jak kiedyś.

Czemu?

– Przez ostatnie cztery lata zrobiliśmy ogromny krok wstecz. A to, co działo się w zeszłym roku wokół ustawy o IPN, miało ogromne konsekwencje, zwłaszcza dla tej zwykłej, subtelnej, tkanej roboty przywracania pamięci, dla historii ludzi, też tych z odziedziczonym poczuciem winy. Rozmawiałam z wieloma osobami, które lokalnie pracują z tymi historiami, i nie wiedziały, co zrobić. Czy te małe stowarzyszenia mają się zamknąć? Bo przecież nie mamy jak pytać, oni już nic nie powiedzą.

Stosunki Polska – Izrael nie są tu najważniejsze, najważniejsze jest to, co przez tę ustawę wydarzyło się właśnie między ludźmi.

Pojedyncze osoby, które chciały opowiadać o historiach w rodzinach, miasteczkach, już nie chcą. Bo albo będą uznawane za „zdrajców narodu”, albo za „kupionych przez Żydów”.

Takie sytuacje jak ta w Pruchniku już przydarzały się w Polsce. Wieszanie Judasza, tego typu performance’y odbywały się tu od zawsze. Cały problem polega na tym, że już nie ma tego wstydu, antysemickie bluzgi zostały bezpośrednio wypowiedziane. W Pruchniku ludzie mówili to, co słyszą w rządowych mediach: kiedy okładali kukłę Judasza pałkami, krzyczeli: „Za odszkodowania! Za kamienice”. W mowę nienawiści, którą słyszą, włożyli swoją siłę. I swoich dzieci, które też prały kukłę.

I co teraz? Co z tymi dziećmi?

– Praca. Ja znajduję pocieszenie w tym, co robią organizacje lokalne. A pracują z nauczycielami, z bibliotekarkami, rozmawiają z dziećmi, opowiadają. Z Forum Dialogu przyjeżdżają edukatorzy i pomagają pracować z tymi historiami miasta, które są nieopowiedziane. I tłumaczą: Żyd z pieniążkiem to antysemicki symbol, to okropny stereotyp Żyda inkasenta, który ma pieniądze i rządzi światem. W niektórych domach obraz Żyda z pieniążkiem wiesza się nawet do góry nogami – by mu te monety wypadały.

KSIĄŻKA PATRYCJI DOŁOWY ‘WRÓCĘ, GDY BĘDZIESZ SPAŁA. ROZMOWY Z DZIEĆMI HOLOCAUSTU’ MATERIAŁY PRASOWE

Co jeszcze trzeba tłumaczyć?

– Że nie mówimy „żydzić”, a jest to bardzo częste, powiedziała tak nawet znana aktorka w programie śniadaniowym. Wizjer w drzwiach niektórzy nazywają „judaszem” – bo zdradza, kto jest za drzwiami. To wszystko klisze, kalki, stereotypy, bardzo zakorzenione w języku. W niektórych redakcjach na błędy ciągle mówi się „żydki”, a Paweł Passini opowiadał mi kiedyś, że siedział w teatrze i usłyszał nagle: „Żyd! Żyd!”. Okazało się, że zrobiła się przerwa w kurtynie i o takim defekcie też się mówi „żyd”. Trzeba tłumaczyć, że nie wyzywamy od „płaczek żydowskich”, nie ściszamy głosu, gdy mówimy o Żydach, jakby samo słowo było obelgą.

To przyciszanie głosu jest bardzo znaczące – słowo „Żyd” traktowane jest jak brzydki wyraz.

Ktoś mi opowiadał, że dzieci w szkole wyzywały się „ty Żydzie”. Jak reaguje pani nauczycielka? „Dlaczego go tak brzydko wyzwałeś?!”. Nie próbowała tłumaczyć, spytać, co miałeś na myśli, nie powiedziała: „Nie traktuj tego jak wyzwiska”.

Oprawcą można być na poziomie słów. Trzeba zwracać na to uwagę, bo większości takich sformułowań używa się nieświadomie. W małych miasteczkach, do których jeździłam, mają już dużą wrażliwość na język. Bardzo uważają na słowa, mówią, że pozbywają się ich ze swojego słownika. Gdy rozbierze się to na czynniki pierwsze, widać, że często ci ludzie nie mają nic złego na myśli. Tylko trzeba z nimi rozmawiać, tłumaczyć, dlaczego mimo wszystko jest to złe.

W Pruchniku też?

– Wszędzie. Niebezpieczeństwo tkwi w tym, co zrobi z tym władza i co zrobi opinia publiczna. Palenie kukły Żyda to stary, antysemicki zwyczaj, obrzydliwy, ale kiedy nie traktuje się go jak okazji do nakręcania nienawiści, to może tam przyjechać Forum Dialogu i próbować z tym pracować. Mamy możliwość rozmowy, znalezienia różnych metod na przepracowanie. Potępiamy, ale potem proponujemy, co z tym zrobić.

A teraz jest taka sytuacja: potępiają to media lewicowe, nie potępia rząd. Tym samym daje przyzwolenie. A jeśli ludzie w Pruchniku jeszcze słyszą, że po ich stronie stanął profesor, w tym wypadku prof. Żaryn, który mówi: „To tylko obrządek, nie wtrącajcie się do naszych katolickich zwyczajów”, to oni czują, że przecież nic złego nie zrobili, i się buntują: „Dlaczego nazywacie nas mordercami?!”.

Mimo to trzeba zacisnąć zęby i chociaż nie ma pieniędzy, jeździć i rozmawiać z tymi ludźmi. Bo samo potępianie tylko zaostrza konflikt. To trudna robota, ale wykonują ją aktywiści. Bo co, wszyscy teraz stąd uciekną i ostatni zgasi światło? Tak się nie da.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com