Zostało po esesmanach.

Zostało po esesmanach. Wkładam rękę w stary materac i wyciągam pukle włosów: blond, czarne, siwe, długie i krótkie

Marcin Kącki


25 maja 2017, Oświęcim. Dagmar Kopijasz z Fundacji Pobliskie Miejsca Pamięci Auschwitz-Birkenau (Fot. Jakub Porzycki / Agencja Gazeta)

Wózek, którym transportowano zwłoki do krematorium, po wojnie służył do wożenia siana, umywalkę więźniów przerobiono na poidło dla krów

*

W centrum Oświęcimia, między blokami, stoi drewniany budynek sklecony z desek dawnych baraków obozowych, papy, cegieł. Otoczony chwastami, zardzewiałym drucianym płotem. Młode pokolenie przeprowadziło się do murowanego domu stojącego obok. Chcą mieć porządek na działce, stary budynek kazali rozebrać.

Stoję w starym domu w kasku, roboczych rękawicach, wyrywam z podłogi deski i pod nadzorem Dagmara Kopijasza pieczołowicie je ustawiam.

Dagmar, czterdziestopięciolatek, postawny, szeroki w ramionach, pewny w ruchach, kilka lat temu już z ulicy rozpoznał, że to wszystko zbudowane zostało z poobozowych desek, i czekał, aż właściciele się zgłoszą, by mógł choć część z nich zabrać.

Zaczęło się w 2014 roku, w Harmężach pod Oświęcimiem, od pewnej starej kobiety, która miała na podwórku barak z obozowych desek. Pierwszy, który Dagmar rozebrał.

– Ciekawe – mówi, rozglądając się po ruinie, w której stoimy. – Pierwszy raz widzę, by ktoś ściany baraku położył na suficie.

Kopijasz odtwarza w wyobraźni proces budowy tego domku.

– Po wojnie cała rodzina pewnie poszła do obozu w Brzezince, z którego uciekli już esesmani, a resztka więźniów szukała życia… Widzisz… – Pokazuje płytę ścienną. – To moduł z obozu, charakterystyczne deski, oryginalnie malowane, tu jakiś szlaczek kolorowy, pewnie lamperia. Może mieszkał w tym kapo, bo oni sobie ozdabiali ściany, by mieć w obozach namiastkę domu. Musimy to wszystko rozebrać do fundamentów.

– Po co?

– Bo to świadkowie. Muzeum Auschwitz tego nie chce, więc biorę, zachowam, ocalę. O, to jest deska z szafki obozowej. Poznaję po dziurach na haki, na których wieszano torby. Płyty są ocieplane w środku: deska, papa, deska i ramiak, czyli komora z powietrzem. Może też być tak: deska, papa i wióry drzewne albo suprema, która jest świetnym izolatorem. Dodawano do niej popiół.

– Jaki popiół? – pytam.

– No… Wiesz…

– Nie wiem. Nie…?

– Tak.

– Popiół z krematorium?

– Tak.

– Jako ocieplenie? Nie wierzę.

– Mam ci to wszystko rozebrać i pokazać kawałki kości? Zajmuję się takimi barakami od lat. Wiem, widziałem.

Przestaję się opierać o tę ścianę.

– Akurat w tej mogą być trawa morska i papier woskowy.

W jednym z pokoi jest stół warsztatowy zrobiony z sześciu długich desek, które były ścianami obozowego baraku. Podważamy delikatnie, by nie połamać, zanoszę je na stertę.

– Raz rozbierałem barak, a dziadkowie stali obok i opowiadali, jak go budowano: na plecach przenosili z obozu każdą deskę. Trudno ci to zrozumieć? To wyobraź sobie, że miałeś dom, przyszli Niemcy, dali ci kwadrans, byś się wynosił. Rozebrali twój dom i zrobili z niego baraki obozowe. Wracasz po wojnie, jesteś bezdomny, nie ma nic, więc bierzesz, co jest. Ludzie poszli do obozu, by odzyskać swoje domy. Niektórzy w obozie, w tych barakach, rozpoznawali swoje deski, cegły i, jak w Ikei, składali je później do kupy, jak im wyobraźnia podpowiadała. O, to jest fajne…

Na desce ktoś napisał ołówkiem „15”. Czyli stolarz obozowy znaczył jakiś wymiar. Dla Dagmara to unikat.

– Ale mamy deski, na których są rysunki więźniów. Na jednej cyrylicą ktoś napisał „Ukraina”. Mam też płytę z baraku, w którym komendant obozu Höss trzymał swojego konia.

Musimy podeprzeć dach, by nie runął nam na głowy, bo ugina się do środka.

– Ściągniemy szczyt, instalacje i resztę. Za dwa dni będzie tu tylko trawa.

Żeby przewozić wielkie płyty obozowe, Kopijasz kupił samochód dostawczy. Płyta wchodzi tylko do volkswagena, auta marki wymyślonej za Hitlera.

– Są płyty typu szwajcarskiego, czyli birkenau, i typu końskiego, czyli pod stajnię. Przez lata zbierania trochę się nauczyłem i rozpoznaję je już z daleka. Samych końskich było jeszcze osiem podtypów, różniły się oknami, kształtem.

Popatrzę, popytam, czegoś się dowiem

Dołącza do nas kominiarz, znajomy Dagmara. Dagmar już nie pracuje w swoim wyuczonym fachu, ale chłopaki mu pomagają.

W Oświęcimiu nadal jest pięciu kominiarzy, z dwoma współpracuje. Zaprzyjaźnieni złomiarze też podrzucają poobozowe artefakty.

– Skrzynki przywiozłem, chcesz zobaczyć? – pyta kominiarz.

Idziemy do samochodu, zaglądamy na pakę. Drewniane skrzynki z metalowymi wykończeniami i napisami „MBP”.

– Co to jest? – pyta Dagmar.

– Nie wiem. Na strychu ktoś miał, wyglądają na tranzytowe, może ze statku?

– Ile chcesz?

– Pięć dych za wszystkie.

– Dobra, ale zapisz mi na zeszyt.

– Znowu?

– Skąd ci wezmę?

– Wszystko chce na zeszyt, he, he, jakbym miał to podliczyć…

– Było coś barakowego?

– Kobieta mówiła, żeby jeszcze przyjechać, będzie porządek robiła. A na Monowicach jest taka, która pomagała więźniom. Miała wtedy dziesięć lat, jedzenie im nosiła, esesman jej z kolby przywalił.

– Też zbierasz? – pytam kominiarza.

– Ale dla Dagmara… A u jednej babci widziałem łóżko, wygląda na obozowe… Mam jeszcze dziadka, ponad dziewięćdziesiąt lat, na Zaborzu… Jak chodzę po ludziach, czyszczę kominy, to zawsze popatrzę, popytam, czegoś się dowiem. Dla Dagmara. Znamy się piętnaście lat, jeszcze z czasów, jak był kominiarzem. Ostatnio jedna babka, której komin przepychałem, mówi: „Klapa się panu nie domyka w samochodzie”. Mówię jej, że to przez taboret obozowy, że się nie mieści. Nie chciało mi się u niej siedzieć, ale powiedziała, że ma papiery dziadka z Mauthausen. Przyniosła kartę zwolnienia, były tam też listy z obozu, znaczki z wronami, na oryginalnych drukach, zdjęcia po wyzwoleniu. A do tego jeszcze opowieść, że dziadek miał przez całe powojenne życie jeden widelec i jedną łyżkę, tylko dla siebie, i nie pozwalał ich nikomu dotykać.

– Redaktor, patrz! – woła Kopijasz. – Ta płyta pokryta jest cienką warstwą azbestu, nieprzemakalna. Znaczy, że służyła w obozowej umywalni albo łaźni. Trzeba z niej ściągnąć kable, gwoździe i rurki. Piękna płyta! Oryginalna malatura, szlaczek dwukolorowy, czyli z baraku esesmanów lub kapo. Jest też przełącznik prądu, bakelitowy.

– Ostatnio w Libiążu trafiłem do chałupy, wchodzę do kotłowni, a przed piecem stoi taboret obozowy – mówi kominiarz. – Gość ma dwa, ale nie odda… Bo taborety obozowe są bardzo trwałe, stabilne.

Wystarczy poczekać, ziemia odsłoni

Dziadek Dagmara pochodził z pobliskich Brzeszcz, babcia urodziła się na Śląsku. Matka Kopijasza była sprzedawczynią w sklepie jego dziadka, ojciec dowoził tam oranżadę – tak się poznali. Dziadek, jak wielu mieszkańców Brzeszcz, dokarmiał więźniów, gdy wychodzili z obozu do przymusowej pracy.

– Jak miałem sześć lat – mówi mi Dagmar, gdy jedziemy przez miasto jego volkswagenem – to klocki Lego wymieniałem na stare monety, słodycze na karabinowe łuski. Skończyłem tu zawodówkę prowadzoną przez salezjanów, odlewnictwo artystyczno-precyzyjne. Po pierwszym półroczu zostałem sam, bo rodzice wyjechali do pracy do Niemiec. Mówiłem im, że ni chuja, nie ruszam się nigdzie, bo jestem Polakiem. Były to lata dziewięćdziesiąte, rodzice przysłali mi dokumenty, dzięki którym miałem do nich pojechać, ale zrobiłem ognisko, wjebałem tam te papiery i świętowałem. Dlaczego? Nie wiem. Może przez książki o partyzantce, o wojnie, które wypożyczałem z biblioteki. Bo byłem odludkiem. Zamykałem się w domu i czytałem.

Pytam o pierwsze rzeczy z obozu, które zgromadził.

– Dwie szafki, oficerska ze znaczkiem SS, a druga zwykła, w wersji pracowniczej. Miałem wtedy ze dwadzieścia lat. Pierwszy barak? Raz kumpel przychodzi i mówi, że rozbiera jakiś dom, no to proponuję, że pomogę, za darmo. A potem pomyślałem, że ten barak jakoś na mnie działa, że może coś z tym zrobię. I tak się zaczęło. Potem trafił się wakat kominiarza, więc poszedłem, a jak już się ludziom wchodzi na dachy, przez strychy, to te strychy nęcą, żeby po nich poszperać. Czasami kilka lat się kręcę koło jakiegoś domu, nim ludzie zdecydują się mnie wpuścić. Gdy już przychodzę i widzę, że jest tam coś z obozu, to nie mówię, że wiem, bo podaliby wtedy większą cenę albo wciskaliby, że wszystko jest z obozu. Po prostu patrzę, biorę i nie mówię. Kiedyś ludzie niechętnie przyznawali, że coś mają. Teraz zaczyna ich to boleć, czują, że warto te rzeczy oddać. Pamiętam pewien dom zbudowany z baraków obozowych. Idę na strych, a tam lalka, ciuchy, buty. Gospodarz mówi: „Głupio, panie, było ubrać w to dzieci, lepiej, jak biegały boso”. Wiedział, że to z obozu.

Nie stać go na renowację każdego przedmiotu, choć są wśród nich historyczne skarby. Nie miał pryczy obozowej, ale pewnego dnia dostał stolik kawowy, który dziwnie wyglądał. Okazało się, że jest zrobiony właśnie z pryczy. Zostawił go tak, by pokazać, jak ludzie po wojnie wykorzystywali obozowe artefakty. Ma taboret z willi Hössa, biurko z jego piwnicy i walizeczkę.

– Taboret jest ergonomiczny, wygodny, bardzo przydatny, ludzie niechętnie takie sprzedają. Kupiłem ich już kilkadziesiąt i o każdym krąży legenda, że Höss stał na nim, gdy go wieszali.

Zawsze chciał mieć drewniaki więźniów, szukał ich latami. Pewnego dnia wchodzi na czyjś strych, a tam cała sterta drewniaków, bo dziadek z tego domu za wódkę od ruskich je kupował. Po co? Nie wiadomo.

Ma różne metalowe części z krematorium, ale długo szukał drzwiczek od pieca. Gdy pytam, co to znaczy „szukać”, bo przecież to eksponaty zabytkowe, odpowiada, że wszystkie gdzieś leżą, pochowane, wystarczy poczekać, aż odsłoni je ziemia albo czyjaś pamięć.

Pojechał do znajomego, który burzył starą stodołę. Fundamenty betonowe, wzmocnione jeszcze jakimiś szamotowymi kształtkami, by stodoła mocniej stała.

– Załadowałem szamoty do auta, by sprawdzić później, czy to nie z obozu. Ujechałem pięć kilometrów, zaczyna potwornie śmierdzieć. Zatrzymuję się, wietrzę. Dowiozłem do siebie, pytam znajomego z muzeum, a on mówi: „Dostały powietrza, ciepła i parują ludzkim spalonym tłuszczem, bo to ruszty z Birkenau, z krematoriów”.

Ma też pogrzebacz z krematorium, który znalazł przy dole z popiołami.

– Mam przedmioty, z którymi sobie nie radzę, nie wiem, jak pokazać je ludziom. Na pewnym strychu znalazłem stare materace, dziurawe. Wkładam rękę i wyciągam pukle włosów: blond, czarne, siwe, długie i krótkie. Dałem do zbadania: jedna trzecia ludzka, tyle samo zwierzęcych i sztuczne. Albo kołyska. Zrobiona przez więźniów na zamówienie esesmanów w prezencie dla ich kolegi, na urodzenie dziecka. Młody ojciec pracował na rampie przy transportach, został zastrzelony przez więźniarkę, która zabrała drugiemu esesmanowi pistolet. Odkupiłem kołyskę od gościa, w którego domu mieszkał ten esesman. Stała na strychu.

Kołyska należała do Wilhelma Emmericha, który w październiku 1943 roku został postrzelony przez Żydówkę, tancerkę Franciszkę Mann, w rozbieralni, przed wejściem do komory gazowej.

Gdzie Dagmar to wszystko trzyma? Najpierw prowizoryczny magazyn urządził w domu.

– Zastawę stołową z Waffen SS przez pewien czas trzymaliśmy z Agnieszką w skrzyni łóżka, by nikt jej nie stłukł. Co tak dziwnie patrzysz? Okej, to wariactwo, ale bardziej boli, że nie mam na rachunki. Partnerka mnie wspiera, jest urzędniczką, poznaliśmy się na kursie dla nurków. To ona trzyma to wszystko na swoich barkach, bo z jej pensyjki żyjemy. Mówi, że jestem marzycielem, ale mnie wspiera.

Dzisiaj większość artefaktów trafia do jednego z pięciu magazynów, które Dagmar wynajmuje. Ale część z nich mogą zobaczyć turyści.

Powojenne drugie życie

Jest w Brzeszczach budynek, który przed wojną był szkołą, a hitlerowcy zamienili go na budynek karnej kompanii. Trzymali w nim Żydówki z Francji. Gdy blisko sto się zbuntowało, do pacyfikacji wezwano niemieckie więźniarki, kryminalistki. Francuzki zostały zaszlachtowane jednej nocy. Krew kobiet przeciekała przez sufity, wsiąkała w podłogę na dole. Po wojnie w tym budynku powstała szkoła, po niej było w nim przedszkole.

Przedszkole zamknięto, bo w Brzeszczach rodziło się za mało dzieci, a Kopijasz urządził w nim muzeum, gdzie mógł wreszcie wystawić zbierane latami eksponaty. Dzisiaj to jasny budynek z wysokim strychem. Kopijasz wstawił gabloty, a do nich – obozowe artefakty. Oglądam pastę do butów, spinki do włosów, staniki robione z pasiaków. Jest mała zabawka, Myszka Miki, o której pisano na całym świecie, bo została wyciągnięta z dołów z popiołami. Gdy ktoś ją przyniósł Kopijaszowi, on myślał, że to żart, ale okazało się, że to przedwojenna Myszka Miki z porcelany, wyprodukowana w Niemczech. Przyjechała z jakimś dzieckiem i z nim trafiła do dołu. Jest tu też puszka po francuskim mleku w proszku, są lekarstwa, buciki dziecięce, drewniany konik wykonany przez więźnia, okrwawione bandaże, buty zrobione z gumy wyjętej z taśmociągu – bo więźniowie chodzili we wszystkim, nawet w sukniach balowych, które przyjechały w walizkach arystokracji. Jest pasiak z dziurą, którą wygryzł pies, a numer na pasiaku pozwolił określić, że należał do Willy’ego Berlera. Jest nawet kawałek wyschniętej kiełbasy, pociętej cienko jak papier. Znajdą się tu taborety obozowe, fotel ginekologiczny. Jedno pomieszczenie zajmuje skrzydło samolotu zestrzelonego w 1945 roku.

Ale najciekawsze eksponaty Dagmara to te, które dostały po wojnie drugie życie.

Są grabie z obozu, które po wojnie służyły mieszkańcom przy sianokosach.

Umywalka więźniów przerobiona na poidło dla krów, które jęzorami wyżarły porcelit.

Beczka obozowa, w której stała woda z lizolem. Więźniowie wchodzili do niej, by się odwszawić. Po wojnie miejscowi używali jej w gospodarstwie.

Jest wózek, którym członek Leichenträgerkommando transportował zwłoki do krematorium. Po wojnie ten sam mężczyzna wrócił do obozu i zabrał wózek, by przewozić nim siano.

Na placu za muzeum Dagmara stoi walec z betonu, którym w Birkenau więźniowie utwardzali drogi. Jeśli któryś osłabł i upadł, walec go miażdżył. Po wojnie służył lokalnemu klubowi sportowemu do walcowania trawy na boisku.

Turystów brak

Kopijasz ma jeszcze jedno muzeum, malutkie. To ledwie pokoik na tyłach parkingu autobusowego przed Bramą Śmierci w Brzezince.

Trudno do niego trafić, żadnych oznaczeń, trzeba iść na tyły nowego budynku, w którym jest restauracja dla turystów, i schodami do góry. W tym muzeum znaleźć można między innymi szafę obozową jeńców brytyjskich, kurtkę amerykańskiego pilota, słownik angielsko-niemiecki, dokumenty pracowników zakładów IG Farben, lekarstwa, starą strzykawkę, worek na kauczuk, kurtkę roboczą, blaty stołów ze stołówki IG Farben, drewniaki pokryte skórą, kartoteki osobowe pracowników przymusowych (turystka z Niemiec znalazła w kartotece nazwisko swojego przodka).

– Czego ci jeszcze brakuje?

– Rozejrzyj się.

Patrzę wokół, wszystkiego jest tyle, że nie mam pojęcia, o co może chodzić.

– Turystów. Musiałem wziąć kredyt, by zapłacić ludziom, nim ich zwolniłem. Wynajmuję to pomieszczenie od gminy. Miałem pracowników, roznosili ulotki, ale touroperatorzy niechętnie prowadzą do mnie. Boją się, że nie będą mieli dobrych układów z muzeum Auschwitz.

Nie rozumiem.

– Założyłem fundację, ale muzeum niechętnie o nas mówi. Nie lubi konkurencji. Pięćdziesiąt złotych kosztuje wejściówka do muzeum z przewodnikiem, bo samemu nie ma sensu, ktoś to musi opowiedzieć. Preferują grupowe wycieczki, mają ponad dwustu przewodników. Indywidualnie wejdziesz tylko wcześnie rano albo po południu. Nie wiem, może te moje miejsca są nieciekawe, może ja nie potrafię tego sprzedać? W czym tkwi problem? Muzeum zarabia na krematoriach, na jedzeniu, spaniu, sikaniu. Co my źle robimy?

Na tyłach muzeum Auschwitz stoi wielka drewniana kantyna z czasów obozowych. Była dla strażników dyskoteką, barem, knajpą, działała całą dobę, by ukoić nerwy między snem a gazowaniem ludzi. Obok stoją zbudowane jeszcze przez Austriaków pralnia i koszary, z których zrobiono obozową piekarnię, drukarnię, a potem magazyny.

Kopijasz w 2016 roku wpadł na pomysł, by zrujnowany, ledwie stojący, olbrzymi drewniany budynek kantyny wskrzesić i przypomnieć jego historię.

Muzeum Auschwitz nie było zainteresowane, więc Kopijasz wystąpił o państwowe dotacje na renowację i wziął prywatnie kredyt. Stoimy przed budynkiem, który wygląda jak gigantyczna stodoła. Jest zimno, chucham w ręce.

– Był już dyrygent, oglądał to miejsce przed próbą – mówi Kopijasz.

– Próbą czego?

– Zbieram środki, chcę zaprosić polityków i zagrać w kantynie z orkiestrą oryginalne marsze obozowe. Zaadaptujemy nuty, które znalazłem, wiesz, typowo niemiecki folklor, muzyka, która była grana w obozie dla strażników. Mi nie podchodzi, trzeba to lubić.

Obozowa kantyna należąca do Fundacji Pobliskie Miejsca Pamięci Auschwitz-Birkenau. Oświęcim, 25 maja 2017 Fot. Jakub Porzycki / Agencja Gazeta

W kantynie znajdują się oryginalne deski, oryginalne są też malatura, stolarka drzwi i okien. Po wojnie budynek przejął zakład tytoniowy, używano go, podobnie jak w czasach obozu, jako stołówki zakładowej. Potem był tu magazyn zboża. Po upadku PRL kantyna niszczała, ale to solidna konstrukcja. Kopijasz ma nadzieję, że skoro do jego trzech malutkich muzeów trudno przyciągnąć turystów, to chociaż kantynę będą chcieli zobaczyć.

– O, zobacz. – Dagmar pokazuje na lewe skrzydło kantyny. W środku wydaje się jeszcze większa, jak hangar dla samolotów pasażerskich. – Tam był bar, lali piwo, a tam, na scenie, koncerty, teatr, walki bokserskie, na niej przemawiał Himmler. Nad wejściem, w środku, były malowidła: na jednym rodzina esesmana, żona, dziecko z Hitlerjugend. Trafiły do muzeum Auschwitz.

Zostało kilka przedmiotów. Jako że stołówka miała obsłużyć tysiąc osób, są stołki, zastawa, filiżanki, sztućce… Wszystko sygnowane znakami SS. Jest lampa w bawarskim stylu – boczne ramiona, kute kwiaty.

Nad sceną metalowy wałek – to zwijany ekran. Bo było tu też kino. Na scenie budka suflera, a nad nią sufit niebieski jak niebo. Na zewnątrz widać metalowe klamry, które spinają deski. Ręczna kowalska robota. Być może zrobił je w 1941 roku Jan Liwacz, który wykuł też napis „Arbeit macht frei”.

Mam takich dużo

Wracamy dalej rozbierać barak. Chcę wsiąść do auta, otwieram drzwi, na nogę spada mi biała osmalona gałka.

– Coś ci w drzwiach zepsułem – mówię.

– Nie, to izolator z drutów obozowych.

– Z drutów, na które ludzie…?

– Taaa, z Birkenau, dużo mam takich… Uśmiecha się, wrzuca bieg. Za szybą leżą jakieś poskręcane kawałki metalu, szkiełka laboratoryjne. Nie pytam już, skąd to.


Tytuł, śródtytuły i skróty od redakcji

Książka Marcina Kąckiego „Oświęcim. Czarna zima” ukaże się wkrótce w wyd. Znak

Okładka książki Marcina Kąckiego ‘Oświęcim. Czarna zima’, wyd. Znak 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com