Fałszerze i komedia wyborcza. Tak się robiło wybory w PRL

Fałszerze i komedia wyborcza. Tak się robiło wybory w PRL

Józef Krzyk


Wybory do Sejmu 26 października 1952 r. Głosuje operator Polskiej Kroniki Filmowej Karol Szczeciński. W tle godło Polski i portrety prezydenta Bolesława Bieruta oraz sowieckiego marszałka Polski Konstantego Rokossowskiego (Fot. Archiwum Szczecińskich/East News)

Rząd pozbawiony kontroli, mający w ręku prasę, administrację, policję i fundusze państwowe, dysponujący bogatym arsenałem środków nacisku politycznego i gospodarczego wygra każde wybory – komentował w 1947 r. wybory do Sejmu Ustawodawczego emigracyjny publicysta i endek Stanisław Stroński.

*

Wszystkie wybory w PRL były sfałszowane. Bezapelacyjnymi triumfatorami zawsze były partia rządząca oraz jej przystawki – fasadowe ugrupowania, które od lat 50. tworzyły z komunistami Front Jedności Narodu.

Próba sił z szulerami

Do pierwszych powojennych wyborów doszło w styczniu 1947 r., ale preludium do nich było o pół roku wcześniejsze referendum ludowe. Pomysł, raczej niechcący, podsunął komunistom Stanisław Mikołajczyk, lider PSL i wicepremier w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej. Prawdopodobnie łudził się, że nacisk mocarstw zachodnich spowoduje, że Moskwa zgodzi się na demokratyczne wybory w Polsce, co Wielka Trójka uzgodniła w Jałcie.

Jednak gdy w listopadzie 1945 r. komuniści przegrali wybory na Węgrzech i nie pomogła im nawet stacjonująca w tym kraju Armia Czerwona, Polska Partia Robotnicza zdała sobie sprawę, że w uczciwej rywalizacji nie ma szans. Zaproponowała więc Mikołajczykowi start ze wspólnej listy, obejmującej również pozostałe „demokratyczne”, czyli koncesjonowane przez komunistów partie. Ludowcy mieliby dostać 25 proc. miejsc w Sejmie, czyli właściwie jedynie legitymizować władzę komunistów. Mikołajczyk ofertę odrzucił, a gdy rozmowa zeszła na uchwalenie nowej konstytucji, wspomniał, że we Francji odbyło się w tej sprawie referendum.

Komuniści uznali wówczas, że w Polsce może być ono dobrą próbą sił przed wyborami i okazją, by postawić PSL w trudnej sytuacji. Trzy pytania do referendum ułożyło bowiem kierownictwo PPR, ale podpisać się pod nimi mogli właściwie ludzie obu przeciwnych obozów. W żadnym nie wspomniano o komunizmie, ale jedynie o poparciu granicy zachodniej (o wschodniej nie wspomniano), planowanych reformach – głównie nacjonalizacji przemysłu i reformie rolnej oraz o likwidacji Senatu. PSL sam takie hasła wysuwał, ale skoro tzw. Blok Demokratyczny wezwał, by na wszystkie trzy pytania odpowiedzieć „tak”, wiadomo było, że wyników użyje do celów propagandowych. A kiedy generalnym komisarzem referendum został Wacław Barcikowski, I prezes Sądu Najwyższego, stało się jasne, że zostanie ono przeprowadzone pod pełną kontrolą komunistów. Przed wojną Barcikowski bronił przed sądem Władysława Gomułki, a po niej uchodził za posłuszne narzędzie w rękach komunistów.

Z głosowania na mocy dekretu zostali wykluczeni ludzie, którzy w czasie wojny kolaborowali z okupantem lub odpowiadali za przedwojenną „faszyzację” Polski. Te zarzuty komuniści wykorzystywali do dyskredytowania swoich przeciwników, pozbawiając prawa udziału w referendum prawdopodobnie kilkaset tysięcy osób.

Według oficjalnych wyników w referendum ludowym przeprowadzonym 30 czerwca 1946 r. aż 68 proc. obywateli było za zniesieniem Senatu, 77,2 proc. opowiedziało się za reformami proponowanymi przez komunistów, a aż 91,4 proc. głosowało za granicą na Odrze i Nysie Łużyckiej.

W te wyniki mało kto wierzył, ale nie można było ustalić prawdziwych. Opozycja przypuszczała, że były fałszowane już na poziomie komisji obwodowych. Z drugiej strony, gdyby tak się działo, PPR nie dowiedziałaby się nawet, jakie są autentyczne nastroje społeczne.

Tajemnicę wyjaśnił prawie pół wieku później Nikita Pietrow, rosyjski historyk związany ze stowarzyszeniem Memoriał, który wykorzystał chwilowe otwarcie archiwów Kremla za czasów Borysa Jelcyna. Według jego ustaleń fałszowaniem referendum zajęła się grupa z sowieckiego ministerstwa bezpieczeństwa państwowego (MGB) dowodzona przez płk. Arona Pałkina. Okazało się, że porażka komunistów była znacznie wyższa, niż wynikało z fragmentarycznych danych, którymi dysponowali w 1946 r. politycy PSL – np. za likwidacją Senatu w poszczególnych obwodach było zaledwie od 1 do 15 proc. głosujących. Ludzie Pałkina sfałszowali protokoły z prawie 6 tys. obwodowych komisji, a z pozostałych 5 tys. – prawdopodobnie funkcjonariusze polskiego Urzędu Bezpieczeństwa.

Z kolei z tzw. archiwum Bieruta, które zbadał prof. Andrzej Paczkowski, wynika, że „tak” na pytanie o likwidację Senatu odpowiedziało 26,9 proc. głosujących. Najmniej, bo tylko 13,5 proc., w województwie krakowskim, dlatego po kraju krążyła plotka, że komuniści zamierzają za karę wysiedlić mieszkańców Krakowa.

Leć pan do Churchilla

Kolejka po karty do głosowania w jednym z lokali wyborczych podczas wyborów do Sejmu Ustawodawczego w 1947 r. Agitacja za głosowaniem na komunistów trwała aż do momentu wrzucenia kart do urn – wyborcy na ubraniach mają przyczepioną trójkę, czyli numer listy tzw. Bloku Demokratycznego utworzonego przez PPR i jej przystawki Fot. IPN

Referendum uzmysłowiło komunistom, że całą procedurę wyborczą muszą mieć pod kontrolą. Uznali też, że muszą zastraszyć przeciwnika, dlatego milicja i UB aresztowały ok. 50-60 tys. ludzi, głównie powiązanych z PSL. W dziesięciu spośród 52 okręgów w kraju wyborcy w ogóle nie mogli głosować na partię Mikołajczyka, ponieważ pod różnymi pretekstami unieważnione zostały listy kandydatów.

Nadużycia były możliwe, ponieważ członków komisji powoływały zdominowane przez komunistów wojewódzkie rady narodowe. To oni w praktyce decydowali nie tylko o wynikach wyborów, ale nawet o tym, kto zostanie do nich dopuszczony. Ordynacja przewidywała, że prawa do głosowania mogą być pozbawione osoby współdziałające z antykomunistycznym podziemiem, a w czasie wojny z oczywistą szkodą dla narodu polskiego czerpały korzyści ze współpracy gospodarczej z władzami okupacyjnymi. O tym, kto się tego dopuścił, decydowały władze. Zdarzało się, że z głosowania wykluczano całe wioski, ale nie z powodu kolaboracji, tylko dlatego, że silne wpływy miał tam PSL.

Opozycja, widząc, że wybory nie są uczciwe, chciała utrudnić komunistom ich sfałszowanie. Sposobem kontroli prac komisji miało być podawanie do publicznej wiadomości wyników z poszczególnych obwodów i okręgów. Ale komuniści nawet na to się nie zgodzili: wyniki zbiorcze ogłaszał generalny komisarz, który dostał na to aż 12 dni. – Leć pan ze skargą do Churchilla – śmiał się Gomułka z protestującego przeciwko takiemu rozwiązaniu Mikołajczyka.

Na wybory nieufnie patrzyła emigracja. Najdosadniej o intencjach rządu pisał w londyńskim „Przeglądzie Polskim” endek Stanisław Stroński: Nie po to został nam narzucony, by kapitulował przed opinią i oddał władzę w polskie ręce. Zamiarem jego jest trwać wbrew wszystkiemu i doprowadzić do końca dzieło zniszczenia i ujarzmienia kraju.

Według danych, które ludowcom udało się zebrać w stu obwodach (spośród 6 tys.), na listę tzw. Bloku Demokratycznego, czyli PPR i jej akolitów, padło 27 proc. głosów, a na PSL – 63 proc. Oficjalne wyniki były odwrotne: Blok – 80,1 proc., PSL – 10,3. Reszta przypadła Stronnictwu Pracy oraz secesjonistom z PSL.

Konsekwencją tej farsy był wybór na prezydenta Bolesława Bieruta, który składając przysięgę, wypowiedział nawet formułę „tak mi dopomóż Bóg”. Nielegalny „sejm” wybrał nielegalnego „prezydenta” – komentował emigracyjny „Dziennik Polski”. A rząd londyński stwierdził: Wolność w Polsce przestała istnieć. Niepodległość Rzeczypospolitej stała się fikcją, przesłanianą kłamliwymi pozorami.

Specjalistka z Moskwy

Następne wybory, 26 października 1952 r., zostały sfałszowane przez specjalną grupę funkcjonariuszy MBP kierowaną przez Anatola Fejgina i Michała Taboryskiego, szefów kluczowych departamentów w resorcie. Prawdziwe wyniki nie są znane. Ogłoszono, że 99,8 proc. głosów padło na jedyną listę kandydatów zgłoszoną przez Front Narodowy. Kulisy tego „zwycięstwa” po ucieczce z Polski opisał Józef Światło, zastępca Fejgina.

Wyjawił, że resortowej grupie fałszerzy pomagała przysłana z Moskwy agentka, specjalistka w przerabianiu i podrabianiu dokumentów.

Uczyła ich m.in. wywabiać pismo z dokumentów, podrabiać podpisy, dobierać najlepszy do tego celu papier oraz pióra i atrament.

Tych, którzy wykazali większe zdolności, nauczyła szybciej, innych wolniej. Ale mimo to wszyscy w końcu nauczyliśmy się tej sztuki tak, że przed wyborami gotowe były wszystkie protokoły okręgowych komisji wyborczych z pieczęciami i podpisami. Trzeba było tylko wpisać cyfrę – wspominał Światło.

Nazajutrz po wyborach specgrupę odwiedził wiceminister bezpieczeństwa Roman Romkowski, który oświadczył, że głosowanie przebiegło po myśli władz, więc fałszowanie nie jest potrzebne. Światło był przekonany, że to tylko gra: Spojrzeliśmy tylko po sobie i zrozumieliśmy od razu, o co chodzi. Skoro sfałszowane protokoły były już gotowe, to najwidoczniej Bierut wolał wstawić cyfry w Biurze Politycznym aniżeli u nas. Tam są ludzie z jego punktu widzenia bardziej zaufani i grono wtajemniczonych może być mniejsze. Z ogłoszonych wyników wyborów okazało się, że nasze przypuszczenia były słuszne.

Komisje trzymać w garści!

Następne wybory miały się odbyć 16 grudnia 1956 r. Taki termin jeszcze przed Październikiem wyznaczyła Rada Państwa, jednak głosowanie trzeba było przesunąć, bo w ciągu kilku tygodni wszystko się zmieniło: Gomułka objął władzę, a radzieckie czołgi stacjonujące w Polsce jechały na Warszawę. 24 października, w dniu słynnego przemówienia „towarzysza Wiesława” na placu Defilad, Sejm zmienił ordynację wyborczą. Od poprzedniej różniła się istotnymi drobiazgami. Ta z 1952 r. przewidywała, że liczba kandydatów na liście nie może być większa od liczby miejsc do obsadzenia w danym okręgu. Natomiast nowa dopuszczała, że kandydatów może być więcej niż miejsc, ale nie więcej niż o dwie trzecie.

Teoretycznie nawet stalinowska ordynacja z 1952 r. pozwalała zarejestrować w okręgu więcej niż jedną listę wyborczą, ale w praktyce było to niemożliwe, ponieważ prawo ich zgłaszania miały jedynie PZPR i koncesjonowane przez nią organizacje. Jako żart traktowano więc paragraf, który precyzował, że kolejność umieszczenia list na karcie do głosowania zależy od terminu zgłoszenia ich w komisji wyborczej. Twórcy ordynacji niespecjalnie starali się maskować to, że wybory to fikcja, bo na liście nie trzeba nawet nikogo wskazywać, żeby głos był ważny.

Dopuszczenie przez ordynację z 1956 r. na listę większej liczby kandydatów miało jednak ten skutek, że mandaty obejmowali ci, którzy dostali najwięcej głosów. Ale tylko raz ta zasada znalazła zastosowanie. W wyborach, które ostatecznie odbyły się 20 stycznia 1957 r., w okręgu nowosądeckim Jan Antoniszczak jako jedyny nie uzyskał wymaganej bezwzględnej większości, więc konieczna była druga tura. Antoniszczak już do niej nie przystąpił, ale krzywda mu się nie stała – w latach 60. był prezesem klubu sportowego Cracovia, starostą w Nowym Sączu i Żywcu, wiceprezydentem Krakowa oraz dyrektorem Zjednoczenia Wapnia i Gipsu.

Wybory z 1957 r. zakończyły natomiast karierę byłego premiera Edwarda Osóbki-Morawskiego. Naraził się Gomułce, więc trzy dni przed wyborami został skreślony z listy do Sejmu. Ordynacja na to wprawdzie nie pozwalała, ale I sekretarz, tak jak jego poprzednicy, nie przejmował się za bardzo literą prawa.

O tym, co władza myśli o wolnych wyborach, świadczy instrukcja, którą szefom terenowych struktur partyjnych wydał Edward Ochab: Przede wszystkim należy zapewnić sobie istotny wpływ, codzienny wpływ na okręgowe komisje wyborcze. Nie mogą one beztrosko zarejestrować zgłoszonych list wyborczych, nawet jeśli tam będzie dziesięć pieczątek i sto podpisów. Okręgową komisję wyborczą trzeba codziennie mieć na oku i w gruncie rzeczy trzymać w garści, chociaż nie może to przybierać form administracyjnych czy rzucających się w oczy, czy dających podstawę do rozróbki przeciw partii.

O co chodzi w wyborach?

O tym, że to władza decyduje, kto ma zostać posłem, przekonali się studenci Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Łodzi, którzy bezskutecznie prosili, by na liście do Sejmu umieścić rektora tej uczelni prof. Zygmunta Izdebskiego. Demonstrowali nawet na ulicy i interweniowali u Zenona Kliszki, bliskiego współpracownika Gomułki, ale nic nie wskórali.

W podobny sposób komuniści traktowali kilkuosobowe koło Znak, które w 1957 r. utworzyli w Sejmie posłowie ze środowiska świeckich katolików. Przy każdej okazji słyszeli jednak, że już sama ich obecność w ławach poselskich to łaska ze strony władz. A gdy w 1976 r. poseł Znaku Stanisław Stomma nie poparł wprowadzenia do konstytucji zapisów o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim i przewodniej roli PZPR, w następnych wyborach już nie mógł startować.

Nadzieja, że Październik ’56 zmienił coś na lepsze, okazała się płonna. Polacy przekonali się o tym kilka dni przed wyborami w 1957 r., gdy Gomułka wezwał ich do głosowania bez skreśleń. Skreślanie określił jako zamach na niepodległość. „W wyborach nie chodzi o to, czy rząd ludowy i nasza partia wespół z innymi partiami Frontu Jedności Narodu nadal utrzymają władzę. PZPR nigdy nie odda władzy reakcji i restauratorom kapitalizmu w Polsce” – grzmiał w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki.

Prasa agitowała, by głosować jawnie, a zniesmaczona Maria Dąbrowska pytała w dzienniku, czy można zaczynać budowanie praworządnej demokracji od jej złamania: Czy to nie jest powrót do zasady „cel uświęca środki”? Czy to nie jest złamanie morale narodu? Gdy państwo zaczyna „naprawę” od oszustwa, to zwalnia obywateli od obowiązku lojalności.

Wstydu nie mają

W podobny sposób wybory komentował w swoim dzienniku Mieczysław Rakowski, naczelny tygodnika „Polityka”: Oczywiście wygraliśmy bezapelacyjnie. Mało kto korzystał ze skreśleń. Kabiny były zresztą tak ustawione, że trudno było do nich dotrzeć – pisał z sarkazmem w marcu 1961 r. W podobnym tonie komentował wybory z marca 1980 r.: Na listy Frontu Jedności Narodu głosowało ponad 99 proc. wyborców. Szalona frekwencja i szalone poparcie! Moi współtowarzysze po prostu wstydu nie mają.

Rakowski zastanawiał się, dlaczego Gierek, który zapewne znał prawdziwe nastroje i dane z głosowania, zdecydował się na fałszerstwo: Widocznie sztab uznał, że w związku z fatalną sytuacją polityczną w kraju trzeba „bić po oczach” i pokazać narodowi, że na nic jego demonstracje. Wyniki będą takie, jakie my ustalimy. I dodawał: Boję się jednak, że nadejdzie dzień, kiedy społeczeństwo wystawi nam przykry rachunek za pogardę, z jaką się do niego odnosimy. Nadszedł szybciej, niż się Rakowski spodziewał – niespełna pół roku później zaczął się Sierpień.

Plakat nawołujący do bojkotu wyborów w 1980 r. Fot. Wojtek Łaski/East News

Wybory za Gomułki i Gierka różniły się jedynie rosnącą – w oficjalnych protokołach – frekwencją. W 1957 i 1961 r. wyniosła ona ponad 95 proc., później była coraz większa, by w 1980 r. osiągnąć aż 98,87 proc. W przypadku tych ostatnich wyborów fałszerstwo musiało być najgrubsze, bo demokratyczna opozycja wezwała do ich bojkotu. Udział w tej przykrej farsie ubliża godności obywatelskiej i ludzkiej – ogłosił Komitet Obrony Robotników. W Warszawie, gdzie ulotek z takimi hasłami rozrzucono najwięcej, do urn według szacunków poszło tylko 75 proc. uprawnionych.

Gomułka za kotarą

Trzy razy z rzędu PZPR według oficjalnych danych uzyskała 55,5 proc. głosów i 255 mandatów. Władza niespecjalnie więc się starała, by ktoś wyniki wyborów traktował poważnie. Zmieniało się tylko nastawienie do nich prominentów. Sensacją wyborów 1972 r. był podobno Gomułka, który niepomny tego, że gdy rządził, wzywał do głosowania bez skreśleń, wszedł w lokalu wyborczym za kotarę. Wychodzi na to, że cała jego gadanina o ideologii niewiele była warta. Chodziło jedynie o władzę – komentował Rakowski. Drugim, który – jak to określił naczelny „Polityki” – postąpił jak ostatni dureń, był Ochab: wziął kartkę wyborczą, na oczach wszystkich przekreślił ją na krzyż i dopiero wtedy wrzucił do urny.

Ochab, podobnie jak Gomułka, był już na bocznym torze, więc chciał pokazać Gierkowi, co o nim myśli. Oczywiście prasa nie pisała wtedy o takich gestach.

Wybory w 1972 r. skomentował w dzienniku również Stefan Kisielewski – od 1957 do 1965 r. poseł Znaku: Ten naród jest poniżany, a wcale o tym nie wie – jedną z form poniżenia są właśnie te „wybory”. Ja w nich udziału nie wezmę – niech chociaż ktoś ocala jakoś „honor”. To nie są żadne wybory, lecz upokarzająca komedia, bo kandydaci z góry są wyznaczeni i mianowani.

Rakowski uważał, że wielu ludzi zdawało sobie sprawę z tego, że uczestniczy w komedii. Traktowali wybory jak rytuał, w którym wypada wziąć udział, żeby się nie narazić władzy. W gruncie rzeczy wiedzą o tym również rządzący i na ich dobro należy zapisać, że nie kazali aparatowi się wysilać w okresie tzw. Kampanii – komentował w latach 70.

Podobnie stosunek do wyborów oceniał Andrzej Kijowski, krytyk literacki: chłop, który u siebie na wsi poszedłby głosować albo nie poszedłby, zależnie od opinii swojej i otoczenia, ewentualnie ze strachu, przesiedlony do miasta idzie głosować, żeby użyć swego statusu miejskiego, społecznego. Odziewa siebie i całą swoją rodzinę odświętnie w nowe rzeczy i ciągnie jak na odpust z dzieciakami z paradą.

Dwa razy tak

Pierwsze wybory, w których oficjalna frekwencja nie była prawie stuprocentowa, to te z 1985 r. Z dziennika Rakowskiego wynika jednak, że jej wysokość została ustalona na naradzie u gen. Wojciecha Jaruzelskiego, I sekretarza PZPR. „Poniżej 75 proc. zejść nie wolno, byłoby to wysoce niekorzystne” – rzucił do słuchaczy. Na tę uwagę zareagować miał Kazimierz Cypryniak, szef wydziału polityczno-organizacyjnego w Komitecie Centralnym: „Muszę jeszcze pojechać do kilku województw, żeby pododawali po kilka procent”. I frekwencja rzeczywiście wyniosła 78 proc.

Opozycja szacowała, że prawdziwa sięgnęła 66 proc., a w dużych miastach – Wrocławiu, Gdańsku, Krakowie i Warszawie – do urn poszła tylko połowa uprawnionych.

Dwa lata później, 27 listopada 1987 r., ekipa Jaruzelskiego zorganizowała referendum, które miało wysondować, czy społeczeństwo zgodzi się na zaciskanie pasa. Pytania były dwa: czy zgadzasz się na radykalny program uzdrowienia gospodarki oraz czy popierasz rządowy pomysł na demokratyzację. Zachęcała, by głosować na tak.

Na Śląsku dowcipkowano, że w 1947 r. było „trzy razy tak”, teraz jest „dwa razy tak”, a następnym razem będzie „guten tag”.

Władza sama zastawiła na siebie pułapkę, ustalając, że wyniki referendum uzna za wiążące, jeśli na oba pytania pozytywnie odpowie większość uprawnionych. Według oficjalnych danych do takiego wyniku zabrakło niewiele. W referendum miało wziąć udział 67 proc. uprawnionych, spośród których mniej więcej dwie trzecie zagłosowało na tak. W tej sytuacji rządzący uznali, że zaciskanie pasa jest zbyt ryzykowne, i nie odważyli się na radykalne reformy.


Korzystałem m.in. z opracowań: Andrzeja Paczkowskiego „Od sfałszowanego zwycięstwa do prawdziwej klęski”, Andrzeja Rzeplińskiego „Niewolne wybory parlamentarne. Doświadczenia polskie 1947-1989” oraz Andrzeja Friszkego „Czas KOR-u. Jacek Kuroń a geneza Solidarności”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com