Widziałem, jak poczciwy ludek lwowski zaczął pogrom żydowskich sąsiadów

Widziałem, jak poczciwy ludek lwowski zaczął pogrom żydowskich sąsiadów

Michał Sokolnicki


Michał Sokolnicki – poseł nadzwyczajny i minister pełnomocny Polski w Danii, za biurkiem w swoim gabinecie, 1932-1936 (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Przedarłem się do niego natychmiast, byłem po cywilnemu: “Pańskie nazwisko? Funkcja? Z której kompanii?”. Był najzupełniej oszołomiony i zataczał się. “Pan przynosi wstyd! Pan hańbi mundur oficera!”

Michał Sokolnicki – późniejszy dyplomata, ambasador RP w Turcji (1936-45), dziś postać nieco zapomniana, odgrywał w latach I wojny bardzo istotną rolę jako zaufany współpracownik i realizator polityki Józefa Piłsudskiego. Po aresztowaniu komendanta przez Niemców w lipcu 1917, jako członek zastępującego go Konwentu Organizacji A dwukrotnie wyjeżdżał – latem i jesienią 1918 roku – do ogarniętej wrzeniem rewolucyjnym Rosji, gdzie zabiegał m.in. o organizowanie polskich oddziałów, a także nawiązanie kontaktów z przedstawicielami państw zwycięskiej Ententy. W rumuńskich Jassach stara się uzyskać wsparcie francuskiej misji wojskowej w toczącym się od początku listopada 1918 zbrojnym konflikcie polsko-ukraińskim o Lwów. Nieznana relacja z tych wydarzeń została niedawno odnaleziona i opublikowana w książce Michała Sokolnickiego „Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896-1919”. Poniżej fragment.

15 listopada 1918 rankiem, w śnieżycy, opuściłem Jassy, razem z porucznikiem [Henri] Villaimem, udając się do Lwowa, wprost przez Botoszany, Czerniowce i Stanisławów – małym francuskim automobilem, z szoferem Rumunem w kudłatym kożuchu i czapie. Pożal się Boże naszemu ubraniu! Villaime z dumą przyniósł „kożuchy” – cieniutkie baranie kożuszki bez rękawów, zapinane na haftki. Ja miałem palto jesienne, Villaime letnie, obaj byliśmy w miejskich, lekkich kapeluszach. Tak wyjechaliśmy w śnieg wiejący, w listopadowe dojmujące wiatry, w kraj jak pustynia głuchy. Stały tam jak martwe długie pociągi, na niechodzącej żelaznej kolei. Czy aby tylko automobil wytrzyma? Czy słaba maszyna wystarczy? Nie myślało się o wygodzie – siedziałem sam jeden z tyłu, z ogromnym rezerwuarem benzyny w miejscu, gdzie zwykle trzyma się nogi; wkoło stukot natężającego się motoru, a przede mną, na tle śnieżnej mgły sylwetki Villaime’a i szofera, niby bulwar paryski i Syberia w zimie. […]

Jassy, Rumunia, 1883-1926 Fot. Wikimedia Commons

Kiedy popatrzę za siebie, na dzieje tych szybkich jak błyskawica dni, zgroza mnie ogarnia, gdy spostrzegam, jak byliśmy w tamtej chwili sami. Głębszy sens dziejów powie, iż zwycięstwo Francji wróciło Polsce niepodległy byt; ale zrobiło się to poza wolą Francuzów, jak gdyby na przekór im samym, jak się to wiele rzeczy z ludźmi i z zamierzeniami działo w tej wojnie. Tymczasem, w tamtej chwili, największe niebezpieczeństwo groziło Polsce od strony Ententy: rekonstrukcja Rosji. […]

Chciałem do Polski jechać, wioząc ambasadę francuską, myślałem o Villaimem jako rzeczoznawcy wojskowo-technicznym przy szefie misji. […] Cichą zmową, wszyscy woleli odjąć misji charakter polityczny. Wybór padł na samego Villaime’a. Ja miałem mu ułatwić pertraktacje z czynnikami polskimi i wydano mi paszport dyplomatyczny francuski. […]

Wyjechaliśmy z Jass 15 listopada, […] minęliśmy ostatnie brudne domy, wydostaliśmy się w pustkę i śniegową zamieć. Samochód zarywał się w zwianych zwałach, wiatr ciskał grudę w oczy. Szło przejmujące zimno. O jakiejś porze znaleźliśmy wódkę i twarde mięsiwa na postoju, w karczmie żydowskiej. Otwierano szeroko oczy, zaczęto rozprawy polityczne, pachniało tam nieufnością niemiecką, może szpiegostwem. Jakimż dziwem jednak taka okazja – Żydówki prosiły zawieźć list do Lwowa. Chwila tylko ciepłego oddechu, napoju – i znów śnieg bił, wicher wiał, przestrzeń odlatywała.

Nic o Polsce. Jeszcze nie istnieliśmy

Gdy listopadowa szarość wczesnego wieczoru zbliżyła się tuż do nas, a zimno zdziczałego krajobrazu przeniknęło na wskroś, zabłysły pierwsze latarnie Botoszan, otworzyły się długie miejskie ulice. Zawahaliśmy się przed hotelem. O zostaniu rozstrzygnęły godziny zamknięcia bukowińskiej granicy. Niepodobnaż było myśleć o noclegu w rumuńskiej wsi. […]

Jassy, Rumunia, 1911 r. Fot. Wikimedia Commons

Moja „ambasada francuska do Polski”? Francuziątko-automobil, z trudem przedzierający się w śnieżnej mgle przez karpackie płaskowyże, to w automobilu lejtnancik, wywiadowca francuski, delegat nieupełnomocniony, pierwsze zwiady w Polsce. Moje telegramy porozumień narodowych, słane przez [Auguste] Saint-Aulair’a do Komitetu Narodowego w Paryżu? Gdzieś poginęły w zbytecznej długiej drodze, może ugrzęzły na uczynnym Quai d’Orsay [we francuskim MSZ]. Jak Piłsudski w Magdeburgu, z rumieńcem wstydu czytałem w Jassach warunki zawieszenia broni Focha, paragraf za paragrafem: nic o Polsce. Jeszcze nie istnieliśmy.

„Wywiadowca” obudził mnie nazajutrz z głębokiego snu, nie zanadto rano. Byłem zdrów. Dojechaliśmy w południe do granicy okupowanej Bukowiny; około trzeciej pękła nam guma, 2 kilometry od Czerniowiec. W sali hotelowej zobaczyłem pierwsze gazety – z innego brzegu: „Czernowitzer Zeitung” ogłaszała niejasny telegram o rządzie Daszyńskiego, o dyktatorze Piłsudskim. Miasto, strzeżone dość silnie przez Rumunów, było dosadnie austriackie: pełno w kawiarniach, przed wystawami, oficerów w dawnych mundurach, na ulicach język wyłącznie niemiecki, chmary żydostwa. […]

Legioniści w Kielcach w sierpniu 1914 r. Sztab oficerów legionowych. Stoją od lewej: Ignacy Boerner, Sulistrowski, Aleksander Litwinowicz, dowódca patrolu sanitarnego I Kompanii Kadrowej Władysław Stryjeński, Michał Sokolnicki, NN, Kazimierz Sosnkowski, Michał Fuksiewicz, Józef Piłsudski, Michał Sawicki, Władysław Belina-Prażmowski, Mieczysław Trojanowski, Julian Stachiewicz, Walery Sławek, Horoszkiewicz, Gustaw Daniłowski Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

17 [listopada] w godzinach rannych minęliśmy ostatnie posterunki rumuńskie. Nie dojeżdżając Śniatynia, zaledwieśmy zauważyli ironicznie brak straży ruskich, usłyszeliśmy za sobą krzyki, rozległo się kilka wystrzałów. Za wstrzymanym automobilem gnało kilku żołnierzy, co nudę warty uprzyjemniali grą czy zabawą w przydrożnym domu – cóż bowiem za rzadkie zjawisko ten nasz samochód, gnający przez Rumunię w kraj wojny! Opiekunowie nadarzeni powsiadali z karabinami, inni stanęli na stopniach i tak gromadnie dojechaliśmy do śniatyńskiej komendy.

Była niedziela, wokół nas zwykły nieporządek skleconej naprędce wojskowej władzy. Powiatowy komendant bardzo się nastraszył, wypisał wielowierszowe zezwolenie przejazdu i zatelegrafował do obwodowej komendy w Kołomyi.

Tu już nas oczekiwano, warty i władze były zmobilizowane, nie oficer dyżurny, lecz wielkorządca powstańczy, starosta kołomyjski siadł decydować o losach naszej podróży. Otyły, niestary, z twarzą nalaną i świdrującymi oczami, jak Polak mówił po polsku.

Dość mu już było Francuza Villaime’a, mówiącego na przemian po polsku, po rosyjsku i ukraińsku. Paszport francuski mój wprawił go w osłupienie, zaczął indagację i kwestionował moją podróż, próbował „do wyjaśnienia” zatrzymać mnie w swej władzy. Trzeba było zimnej rzeczowej stanowczości francuskiego oficera, przypomnienia odpowiedzialności za niedojście układów, na to, byśmy nareszcie wyszli z opresji.

Wojna o Lwów

Rozpostarł się znowu wokoło nas kraj najcichszy, jaki zwyczajnie bywa w czasie wojny. Wsie spokojne, czasem szeregi idące z kościoła, z rzadka dwór opustoszały, żadnych wojsk, gdzieniegdzie w wioskach chłopskie ćwiczenia. Po wczorajszej śnieżycy rozświetliła się szerz podkarpacka. Dziwnie było spotykać się z ludźmi, mówiącymi tak czysto po polsku, niepewnymi jak zdrajcy. Znów, pod samym Stanisławowem, pęknięcie gumy – podczas godzinnego postoju w opłotkach przedmieść coraz to strzały.

Wreszcie, w wieczornej godzinie dobrotliwe światło, niedzielne wyrojenie tłumów na przyniszczonych ulicach, czysty hotel, błyszcząca przytulna kawiarnia. Sprawy urzędowe załatwił tym razem bez trudności Villaime samemu. Późną godziną, od posła Stanisława Dzieduszyckiego dostaliśmy skąpe, pierwsze autentyczne wiadomości o Lwowie: od 1 [listopada] trwała tam bitwa w mieście, ze zmiennym szczęściem, z drobnymi powodzeniami Polaków. […]

Rozwidniła się droga, warty przepuszczały nas niedbale. Przez Kałusz, Stryj, Mikołajów nad Dniestrem, pod wczesny wieczór zbliżaliśmy się do niewiadomego Lwowa. Już był zmrok, kiedy w ostatniej wiosce, niechętni zatrzymaniom, ofuknęliśmy jakiś jeszcze jeden patrol; dopiero potem, w widzeniu nocy, przypominając ich zdumione twarze, poznałem polskich żołnierzy. Mały chłopiec, idący z tobołkiem z miasta, powiedział nam pierwszy: dzisiaj (18 listopada) od szóstej z rana zawarto dwudniowe zawieszenie broni. Nie strzelano we Lwowie.

Cicho z obszaru pól wśliznął się samochód w rozstajne drogi ogrodu. Naszliśmy wprost na posterunkowego; żołnierz, w mundurze gimnazisty, eskortował stąd, triumfalnie meldując na najbliższej placówce: „Delegaci francuscy, przybyli z Rumunii!”. Pamiętam żołnierskie, przejęte twarze, między nimi dzieci […]. W dzielnicowej komendzie kapitan dobył dla nas węgrzyna. W naczelnym dowództwie, w tych prostych pokoikach w mieszkaniu na piętrze, na ulicy Grunwaldzkiej, gdzie się rozstrzygała wiekowa historia Lwowa, ściskałem wyciągnięte dłonie, odnajdywałem żołnierzy spod jednego znaku, oficerów I Brygady, komendę POW Galicji, sztabowców lwowskiego powstania. Dowodzący, kapitan [Czesław] Mączyński prosił nas natychmiast na konferencję, referował położenie. Obecny był pan Tadeusz Cieński. Uczułem od razu moją czynną rolę skończoną: przywiozłem delegata Francji do polskiego obozu we Lwowie. Pozostałem już tylko widzem. […]

Śniadanie u Józefa Piłsudskiego w hotelu w Warszawie w grudniu 1916 r. Siedzą od lewej: Julian Stachiewicz, Tadeusz Kasprzycki, Józef Piłsudski, Michał Sokolnicki (stoi), Walery Sławek, Bolesław Wieniawa-Długoszowski Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Lwów polski był nieprzygotowany do wojny. Dawne czynniki polityczne były tu w zupełnym rozkładzie; między nowymi brakło porozumienia. Dwie organizacje wojskowe, drużyna narodowodemokratyczna pod moralnym przywództwem Mączyńskiego i Polska Organizacja Wojskowa dowodzona przez [Ludwika] de Laveaux, rozmaicie oceniały położenie. POW namawiała na próżno do zamachu stanu i objęcia władzy. Porozumiewanie się, wynikłe z istniejącego od jesieni 1917 stałego kontaktu obu tajnych organizacji na całą Polskę, nie doprowadziło i tutaj do porozumienia. […]

Wojsko lwowskie było improwizowane, a improwizacja oparta na kompromisie. Kompromis mógł w tej chwili istnieć i sprawa posłuszeństwa Naczelnemu Dowództwu nie być do gruntu wyjaśniona, bo oblężenie ograniczało łączność z Warszawą. Gorzej, mniej jasno, wyłącznie tymczasowo postawiona była kwestia rządu. Lwów się bił: władza i utrzymanie porządku leżały na wojsku. […] Koteria rządząca nie uznawała rządu warszawskiego, działała wręcz przeciw Piłsudskiemu, liczyła na Francję i Dmowskiego.

Takie położenie rzeczy w pełni ocenić mogłem tegoż wieczora, 18 listopada, na przyjęciu dla Villaime’a u Cieńskich. […] Musiałem być zaproszony, byłem razem z bratem [Gabrielem]. Villaime mi potem opowiedział, jak uporczywie ostrzegł go przede mną zaraz tutaj Stefan Dąbrowski: „Czy pan wie, kto pana tutaj przywiózł? Czy pan zdaje sobie sprawę, że to wróg Francji, socjalista, współpracownik niemiecki?”. Villaime odparł podobno, iż wie dobrze, kto go przywiózł, albowiem na mój wniosek on tutaj został wysłany, ja zaś cieszę się pełnym zaufaniem przedstawicielstwa Republiki w Rumunii. W parę dni potem nie powołano mnie na zebranie pełnego Komitetu Lwowa, gdzie składano hołd przedstawicielowi Francji i gdzie Villaime zresztą lojalnie o naszej wspólnej roli mówił. To wszystko określiło mój zakres i granice, w jakich miałem się trzymać: pozostałem tylko widzem i pośrednikiem.

Dajcie nam strzelać, czyli pertraktacje pokojowe

W pertraktacjach rozejmowych polsko-ruskich (19-20 listopada) nie wziąłem udziału. Towarzyszyłem tylko delegacji polskiej do gmachu Banku Krajowego na Akademickiej, gdzie odbywały się wspólne narady. Polskie automobile z białą flagą dojeżdżały przez Sykstuską do linii bojowej na ulicy Słowackiego. Na prawo sterczały ruiny poczty, na lewo leżał duży trup siwego konia, po obu stronach stały niskie barykady sklecone z różnego sprzętu, powiązane kolczastym drutem; bruk był gdzieniegdzie powyrywany, a kamienice wokoło niby rzeszoto zestrzelane kulami. Formalnie salutowały posterunki stron obu, po czym oficer ruski odwoził nas dalej swymi automobilami. Gdyśmy drugiego dnia, wracając, nie wieźli jeszcze ni pokoju, ni wojny, pomstowali nam żołnierze stron obu. „Pany – mówiono nam po stronie ruskiej – wżde nie budem mirit’sia?” [przecież nie będziemy się godzić] i stroskane pochylały się głowy.

„A długoż to jeszcze tego gadania? – oburkiwano nas po stronie polskiej. – Panie, taż mi nadojadło patrzyć na te gęby… Dajcie nam strzelać!”.

Schodziły długie godziny w kuluarach, salach wytwornego gmachu, w których ciszę wnosiliśmy fikcyjne życie, patrzyłem ze wzrastającą obawą na negocjatorów.

Program Villaime’a stanowił przeciętną rozmów odbytych w Jassach. Francuzi, referenci spraw rosyjskich, skłonni byli pośredniczyć między stronami, rezerwując przyszłość Galicji dla Rosji–Ukrainy. […] Mnie osobiście chodziło o pośpiech zewnętrznego wstawiennictwa i o zasadnicze uratowanie Lwowa i nafty dla Polski, dlatego godziłem się na wzięcie za podstawę wniosków francuskich zawieszenia broni na linii rzeki Stryj. […]

Jakim bądź był, Villaime spotkał się od razu z nieufnością po stronie ruskiej – liczono tam właśnie na zabiegi u Ententy, czynione w Szwajcarii przez [Kosta] Lewickiego. Villaime przybył na stronę polską, starał się wprawdzie tę okoliczność naprawić, wysyłając tegoż dnia list do komitetu ruskiego z zawiadomieniem o przybyciu i prośbą o naznaczenie spotkania. Lecz wcześniej od tego listu przybyły do rządzących Ukraińców informacje z doprosu w Kołomyi; zaraz więc na pierwszych spotkaniach zarzucili oni Villaime’owi sprzeniewierzenie się roli pośrednika. […]

Taki stan rzeczy uległ w przeciągu dwóch dni niepożądanej zmianie. Villaime’a poniosła rola negocjatora; myślał już o zasłudze niedopuszczenia do ponownego wylewu krwi. Wpływ niewątpliwy wywarły na niego dwie długie rozmowy z metropolitą [Andrzejem] Szeptyckim, który zamknięty na górze św. Jura, poza linią bojową polską, niewidzialny, symboliczny, a daleko dosięgający, przewodniczył antypolskiemu powstaniu. Villaime wystąpił z próbą kompromisu, tant bien que mal zbudowanego na istniejącym status quo: więc condominium polsko-ukraińskiego we Lwowie, samorządu polsko-ukraińskiego we Wschodniej Galicji, rozjemczej opieki francuskiej nad wykonaniem. Pod wpływem Francuza skłoniły się ku kompromisowi chwiejne umysły delegatów polskich. Trudno ocenić, ile w tym było słabości, ile wyrachowania – niewątpliwie większość narodowodemokratyczna skłonna była do wszelkiej kombinacji, dającej w zysku czynne wtrącenie się sił francuskich do spraw polskich; jak również życzyła sobie utrzymania pozoru, że Galicji Wschodniej nie pomógł Józef Piłsudski, że na odsiecz Lwowa nie przybyły regularne siły polskie, znajdujące się pod jego naczelnym dowództwem.

Kompromis ustalono w tajnych porozumieniach między obozem Cieńskiego […] a Villaimem; na jego redakcję nie miałem wpływu. […] Na nocnych rozmowach w mieszkaniu u [Karola] Koźmińskiego, gdzie się mieściliśmy obydwaj, Villaime przeciwstawiał mojej oględnej, bo bezsilnej, krytyce jeden argument: „Idźcie – mówił – w ustępstwach waszych jak najdalej, tym mocniejsza będzie wasza sprawa w oczach Francji i Ententy; Rusini zaś na żaden kompromis się nie zgodzą”. Ze wszystkiego rozumiałem, iż Villaime podejmuje, z pomocą i może z poduszczenia Szeptyckiego, wszelkie wysiłki, aby Rusini wymyślony przez niego kompromis przyjęli.

Arcybiskup Andrzej Szeptycki Fot. domena publiczna

Po 24 godzinach usiłowań, wieczorem 19 listopada przedłużono rozejm o dalsze 24 godziny, do szóstej rano 21 listopada; jak głosiła interpretacja obustronnego komunikatu – dla dania wysłannikowi francuskiemu możności dalszego pośredniczenia między stronami. Na popołudniowym (drugim) zebraniu rozejmowym Villaime ponowił usiłowanie kompromisu. Zdaje się, że wiadomość, otrzymana w ciągu dnia, o rewolucyjnym ukraińskim rządzie niepodległościowym, powstałym w Kijowie i o jego obietnicach pomocy, przeważyła rozstrzygnięcie. Układający z Villaimem ugodę komisarz spraw zagranicznych musiał ustąpić i kompromis został odrzucony. Z drżeniem serca oczekiwali delegaci polscy rusińskiego rozstrzygnięcia, czując fatalne, dalekonośne skutki ugody. Z oddechem ulgi witaliśmy wiadomość o zerwaniu.

Pobiwszy Ukraińców, będziemy bić Żydów

Tymczasem nadchodziła odsiecz. […] Rano, w ostatnim dniu negocjacji [20 listopada], gdy delegaci polscy skłonieni przez Villaime’a przyjmowali kompromis, doszły do Komendy wieści o bliskości bezpośredniej odsieczy. […] Gdyśmy wyjechali do Izby Handlowej na rokowania, około godziny trzeciej, pociąg pancerny dotarł do przedmieść Lwowa. Około godziny szóstej zaczęto wyładowywać wojsko. Przez cały dzień grupki mieszkańców Lwowa wychodziły patrzeć, wyczekiwały, jeszcze nie wierząc.

Gen. Michał Tokarzewski-Karaszewicz (1893-1964) jako oficer legionowy Fot. Archiwum

Z nieopisanym entuzjazmem, z sercami wezbranymi dumą żołnierze witali żołnierzy. Jedni wyobrażali dwudziestodniową nierówną walkę, powstanie zrodzone z rozpaczy, mierzenie sił na zamiar, Polskę samorzutną na ukraińskiej rubieży; drudzy reprezentowali siłę dumną przestrzeni i liczby, Polski, stającej się armii i mocarstwa. Ich bojowe kaski, ekwipunek wojsk regularnych, sforny porządek znamionowały tworzenie się czegoś nowego, niewidzianego – chyba że tylko w obcych dotąd armiach. Samo ich przybycie oznaczało zwycięstwo. […]

O zjednoczeniu Lwowa z samorzutnie scalającą się Rzeczpospolitą zdecydowały kategorie wojskowe, z których istnieniem nie liczyli się intryganci polityczni. Dowódca odsieczy, podpułkownik [Michał] Tokarzewski-Karaszewicz był starszy rangą od komendanta obrony lwowskiej, kapitana Mączyńskiego. Wahanie mogło trwać tylko krótko, w szczególności przy zdecydowanie bezwzględnym charakterze Karaszewicza; tenże więc objął dowództwo jeszcze wieczorem 20 listopada i kierował bitwą 21 listopada. Tego dnia po południu przybył do Lwowa i objął komendę nad dokonanym już zwycięstwem generał Bolesław Roja. 23 listopada przybył na czele dalszych sił generał [Tadeusz] Rozwadowski, mianowany przez Piłsudskiego dowodzącym na froncie Galicji Wschodniej. Obecność Roi gwarantowała lojalność ze strony ludowców. Znane były nie od wtedy związki Rozwadowskiego z koterią Podolaków, jego obecność na czele wojska w tej stronie sprowadzała do minimum szanse rokoszu.

Wieczorem 20 listopada w domu brata spotkałem oficera artylerii odsieczy, Tadeusza Dzieduszyckiego. Ci żołnierze promienieli pewnością zwycięstwa. Z głębi przekonania dodał: „Zaraz po skończeniu z tym paskudztwem rusińskim zabieramy się do Żydów”. Powstała stąd dłuższa dyskusja, przytoczono mi szereg argumentów i dowodów. Niewątpliwie powszechne było rozgoryczenie polskie na żydostwo, biorące oficjalnie zbiorowy udział w rządach i w walce po stronie ruskiej, na równi z oficerami pruskimi. […]

Rankiem 22 listopada jeszcze do szóstej trwały strzały armatnie, potem powtarzały się nieliczne, cichnące w oddaleniu. W mieście szerokim zapanowało dziwne, uroczyste prawie, milczenie. I wówczas właśnie, każdy, zdrów czy chory, stary czy młody, wojskowy czy cywilny, kobieta czy dziecię, wyszedł na to miasto wolne, na przywitanie słońca, które po bitwie oświeciło wszystko. Rusini nocą zwinęli obozy, opuścili Lwów. Nastał dzień chłodny, przejrzysty, złoty. Wywieszono sztandary. Miasto wyszło na ulice.

O którejś południowej godzinie poszedłem sam, wiedziony tłumem, poza Wały Hetmańskie, w śródmiejskie uliczki, między kochane barokowe mury. Wszędzie było jasno, szczęśliwie, świątecznie. W kilku miejscach zapuszczano z hałasem ciężkie żaluzje, przymocowywano drzwi i okna, oglądano się za czymś z niepokojem. Gdym przechodził plac Ratuszowy, spotkał mnie widok niezwyczajny: wprost z ulicy od placu Mickiewicza pędził z hałasem, nieobyczajnym w tym ścichłym i niejeżdżącym mieście, automobil, platforma wojskowa. Stojąc, ze dwudziestu żołnierzy krzykiem, śpiewem, machaniem czapkami, kwiatami, emblematami, podkreślało niewątpliwy fakt swej egzystencji. Z nieomylną pewnością kierunku i miejsca zatrzymali samochód na rogu i zaraz, ściśle wypełniając zamierzenie, poczęli rozbijać sklep narożny. W tejże chwili koło mnie, za mną, usłyszałem przykry trzask tłuczonych szkieł, a z paru sklepów już wynoszono snopami butelki i rozdawano między żołnierzy. „Bijcie, bijcie Żydów! Niech żyją nasi!”. Z rozrzewnieniem poczciwy ludek lwowski zaczął przykładać się do dzieła.

Tymczasem żołnierze zatrzymanego automobilu już powracali, wynosząc, co wypadło, ze sklepu. Spostrzegłem wśród nich pijanego oficera. Przedarłem się do niego natychmiast, byłem po cywilnemu: „Pańskie nazwisko? Funkcja? Z której kompanii?”. Był najzupełniej oszołomiony i zataczał się. „Pan przynosi wstyd! Pan hańbi mundur oficera!” Wydarł mi się pomiędzy innych, pijanych żołnierzy, ruszył samochód.

Udałem się tedy wprost do kwatery głównej, do generała Roi – opowiedziałem, co się dzieje. Uścisnął mnie poczciwie, jak zwykle, może był nieco za dumny z nie przez siebie odniesionego zwycięstwa. Obiecał wydać rozkazy. Spotkałem innych oficerów, znajomych; ci, tym razem trzeźwi, byli nieuleczalnie zachwyceni motłochem i uważali – w chwili, gdy uciekała i bezkarnie uciekła wataha ukraińska ze Lwowa – że nie ma dla wojska nic ważniejszego, niż bić Żydów. Od generała Roi powtarzano – sam ich nie słyszałem – słowa podobne do nastroju przybyłych oficerów: „Pobiwszy Ukraińców, będziemy bić Żydów”. Ale rzecz zasadnicza, zapomniana: jeszcze Ukraińców wtedy nie pobiliśmy. Po czym generał Roja wszelkie poważne kroki zaradcze wstrzymał przez 24 godziny. […]

I wydał mi się splamionym jeden z najpiękniejszych dni polskiego listopada.


Tematy KARTY

Tematy KARTY to wspólny cykl magazynu “Ale Historia” oraz Fundacji Ośrodka KARTA, który prowadzi największe w Polsce archiwum społeczne XX wieku. Będą w nim prezentowane relacje świadków historii opowiadających o jednostkowych losach na tle najważniejszych wydarzeń minionego stulecia.

KARTA oddaje głos przewodnikom po czasie minionym – ich pochodzącym z pierwszej ręki świadectwom. Historia ma tu przemówić wprost, bez pośredników i partykularnych interpretacji. W Polsce spolaryzowanej, w której używa się przeszłości dla wzmacniania podziałów, odrywanych od rzeczywistości, powrót do czystych źródeł może służyć odnalezieniu gruntu.

Fundacja Ośrodka KARTAFundacja Ośrodka KARTA Fot. materiały prasowe


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com