Historia rybaka Josifa, który wydostał się z masowego grobu

Historia rybaka Josifa, który wydostał się z masowego grobu

Lejb Kwitko


Małżeństwo krymskich Żydów (Fot. KRU Etnograficzeskij Muzej)

“W tym samym czasie, gdy staliśmy objęci, kula trafiła żonę w głowę i jej krew chlusnęła mi w twarz. Podchwyciłem ją i szukałem miejsca, żeby położyć. Ale w natychmiast zostałem zbity z nóg, inni upadli na mnie”. Historia rybaka Josifa Wajngertnera z Kerczu

Fragment „Czarnej księgi” – pierwszej książki o Holokauście na Wschodzie, zakazanej przez Stalina

Kiedy zaczęła się ewakuacja kobiet z dziećmi z miasta Kercz [1], moja żona nie chciała wyjeżdżać. Nasi rybacy i nasza fabryka konserw realizowali zamówienia dla frontu i nie mogłem odejść z pracy. A żona nie chciała zostawić mnie w mieście samego.

– Jeśli zdarzy się, że będziesz musiał opuścić miasto, pójdziemy razem – mówiła.

Po wkroczeniu Niemców w całym mieście rozlepiono zarządzenie: wszyscy Żydzi – z niemowlętami i starcami włącznie – obowiązani są zgłosić się do rejestracji. Zdolni do pracy zostaną wysłani do miejsc pracy, a dzieciom i starszym ludziom zapewni się chleb. Osoby, które nie będą miały stempla rejestracji, podlegają rozstrzelaniu.

Poszedłem i zarejestrowałem się razem z rodziną.

Jednak na sercu było ciężko. Nie podobało mi się, że na ulicach spotyka się mało mieszkańców Kerczu, a Żydów nie widać prawie wcale.

– Wiesz – powiedziała żona – spróbujmy porozmawiać z Wasilijem Karpowiczem w sprawie dziecka.

Wstąpiliśmy do Wasilija Karpowicza, sąsiada z podwórza. On i jego żona Jelena Iwanowna nieraz zapraszali nas do siebie.

– W niespokojnych czasach lepiej trzymać się razem – powtarzali często.

Nie chcieliśmy wychodzić z domu, zaprowadziliśmy do nich jedynie naszego młodszego, Benczyka. Nasz starszy syn Jasza i tak nie bywał w domu. Szkoły były zamknięte i całymi dniami biegał ze swoimi kolegami. Pewnego razu rano weszli do nas do domu dwaj policjanci i Niemiec. Niemiec wyczytał z dokumentu moje imię, imię żony i naszych dzieci.

– Zabierzcie – mówi – najbardziej potrzebne rzeczy, ponieważ kierujemy was do pracy do sowchozu, natomiast wasze mieszkanie zajmą inni. Weźcie ze sobą waszych synów: czternastoletniego Jakuba i czteroletniego Bencjona. Gdzie oni są?

– To pomyłka – mówię. – My nie mamy dzieci.

W tym samym momencie przemknęła mi w głowie myśl: „A co zrobię, jak oni akurat wejdą?”.

Niemiec coś odnotował i kazał iść za nim. Podwórko jakby wymarło. Ale czuję, że przerażeni sąsiedzi ukradkiem obserwują nas z okien.

Kercz na początku XX w. (domena publiczna)

Przyprowadzili nas do więzienia. Było przepełnione. Spotkaliśmy tam wszystkich naszych znajomych i przyjaciół. A ponieważ nikt nie wie, dlaczego i jak długo nas tu będą trzymać, do głowy przychodzą różne straszne myśli. Z powodu ciasnoty i ponurych przeczuć, wskutek których wszyscy są roztrzęsieni, wszyscy głośno mówią, dzieci płaczą – od tego wszystkiego można zwariować.

Wieczorem zjawił się dyrektor więzienia.

– Nie ma co się denerwować, obywatele! – powiedział słodkim głosem. – Wyśpicie się, wypoczniecie, a jutro zawieziemy was do pracy do waszych sowchozów. Będziecie dostawać po dwa kilo chleba dziennie.

Ludzie się uspokoili. Znajomi zaczęli dogadywać się między sobą, żeby trafić do jednej ciężarówki i pracować w jednym sowchozie.

Nazajutrz do więzienia podjechało pięć ciężarówek. Ja, moja żona i nasi przyjaciele w żaden sposób nie mogliśmy dostać się do samochodu – taki był tłok. Ludzie chcieli jak najszybciej wyrwać się z więzienia i znaleźć się na wolności, w sowchozie. Najsilniejszym udawało się przebić do przodu, a my ciągle zostawaliśmy, mimo że ciężarówka kursowała przez cały dzień.

W nocy komuś wydało się dziwne, że ciężarówka wracała po dwudziestu pięciu minutach. Dokąd mogli zawozić ludzi w tak krótkim czasie?

Ta myśl tak nami wstrząsnęła, że ogarnęło nas przerażenie. W ten sposób przemęczyliśmy się całą noc.

Kercz na początku XX w. (domena publiczna)

Nad ranem znowu przyjechały ciężarówki i nam razem z naszymi przyjaciółmi udało się nareszcie wsiąść. Jak tylko wyjechaliśmy za miasto, poczułem niepokój. Znałem wszystkie podmiejskie drogi – nie jechaliśmy do sowchozu! I zanim zdążyłem cokolwiek zrozumieć, zobaczyłem rowy przeciwczołgowe i obok stos ubrań.

I właśnie tu zatrzymał się samochód i kazano nam wysiąść. Byliśmy otoczeni przez żołnierzy ze skierowanymi w naszą stronę karabinami. Z dołu ledwo przysypanego ziemią sterczały nogi, ręce, jeszcze ruszające się części ciała. Na sekundę jakby zdrętwieliśmy. Dziewczynka z naszej ulicy, która miała jakieś czternaście, piętnaście lat, z płaczem przytuliła się do mnie. „Nie chcę umierać, wujku!” To nami tak wstrząsnęło, że jakby ocknęliśmy się. Nigdy nie zapomnę tej dziewczynki! Jej płacz żyje w mojej krwi, w mózgu, w sercu.

Zaczęto zdzierać z nas ubrania i gnać prosto do dołu – bezpośrednio na rozstrzelanych. Rozległ się straszny lament. Żołnierze zapędzali nas do grobu żywcem, żeby nie przenosić później naszych ciał. Otaczający nas pierścień zaciskał się coraz bardziej. Zostaliśmy wepchnięci na sam skraj rowu, aż wpadliśmy do niego. W tej chwili rozległy się strzały i tych, którzy upadli, od razu zaczęli zasypywać. Pożegnałem się z żoną. W tym samym czasie, gdy staliśmy objęci, kula trafiła żonę w głowę i jej krew chlusnęła mi w twarz. Podchwyciłem ją i szukałem miejsca, żeby położyć. Ale w natychmiast zostałem zbity z nóg, inni upadli na mnie. Długo leżałem bez przytomności. Pierwsze wrażenie po ocknięciu się było osobliwe. Nie rozumiałem, gdzie jestem i co się stało. Dusił mnie gorący ciężar. Chciałem wytrzeć twarz, ale nie wiedziałem, gdzie jest moja ręka. Nagle otworzyłem oczy i zobaczyłem gwiazdy świecące wysoko nade mną. Przypomniałem sobie wszystko, zebrałem siły i zrzuciłem leżącą na mnie ziemię. Odgrzebałem także ziemię leżącą obok. Chcę odnaleźć żonę. Ale wszędzie jest ciemno. Za każdym razem dotykam jakieś głowy, przyglądam się – czy to nie żony? Ciemno. Wodzę palcami po twarzy, może dotykiem uda się rozpoznać. W końcu znalazłem. Była martwa.

Wydostałem się z dołu i poszedłem, dokąd oczy poniosą.

Zobaczyłem światło i wstąpiłem do wiejskiej chaty. Zastałem tam trzech mężczyzn i dwie kobiety. Pytali mnie o coś, ale nie wiedziałem, co mam odpowiadać. Oczywiście od razu domyślili się wszystkiego. Kobiety zdjęły ze mnie zabrudzoną krwią koszulę, posmarowały jodyną rany, włożyły mi świeżą koszulę, nakarmiły, dały mi czapkę i wyszedłem.

Na progu jedna z kobiet spytała:

– Czy Waldman Ilja Wieniaminowicz też był z wami?

– Tak – odpowiedziałem, a kobieta, załamując ręce, upadła.

Poszedłem w kierunku miasta. Nie wiem dlaczego, ale zupełnie nie odczuwałem strachu. Myślałem o dzieciach. Była noc, nie chciałem budzić znajomych i zobaczywszy ruiny zbombardowanego domu, wszedłem do piwnicy.

Rano chciałem wstać i nie mogłem. Rany krwawiły, miałem gorączkę. Z docierających do mnie urywków rozmów, krzyków i rozpaczliwych szlochów zrozumiałem, że w mieście odbywa się wielki pogrom. Jak dowiedziałem się później, to, co się działo, przekraczało znacznie moje wyobrażenia. Niemcy otoczyli także robotnicze przedmieście i zabili około dwóch tysięcy osób [2].

Leżę w piwnicy i nie mogę się ruszyć. Ale, co zaskakujące, ktoś najwidoczniej domyślił się, że w piwnicy znajduje się żywa istota. Od czasu do czasu ten ktoś zostawiał bochenek chleba, gotowane ziemniaki, cebulę albo butelkę wody. W takich warunkach przeleżałem piętnaście dni, aż uzmysłowiłem sobie, że zaczynam gnić żywcem. Resztkami sił wstałem i wydostałem się na zewnątrz. Ruszyłem do przychodni. Kiedy wszedłem do gabinetu, lekarz spytał:

– Co panu jest? Skąd taki zapach?

Pokazałem mu swoje rany.

– Miejsca nie ma – powiedział. – Czy ma pan pieniądze i papiery?

– Nie.

– W takim razie nie mam prawa pana leczyć – powiedział lekarz i jednocześnie szepnął do pielęgniarki, żeby natychmiast przygotowała dla mnie miejsce na sali.

Leczył bez pieniędzy i dokumentów, przetrzymał przez dwa tygodnie i wypuścił zdrowego.

Poszedłem do znajomych Rosjan, którzy zapewnili mi jedzenie, pieniądze i kwaterę.

Przez trzydzieści pięć lat miałem do czynienia z morzem, z huraganami. Nieraz burza wywracała moje łódki, ale mnie nie pokonała. Ile razy próbowały mnie pochłonąć fale! A ten tutaj nikczemny faszystowski pies chce mnie zgubić w jednej chwili… Niedoczekanie! Na froncie walczą moi bracia i bracia mojej żony, wiedzą już, co nawyczyniali Niemcy w Kerczu.

Zacząłem poszukiwać swoich chłopców. Nikt nie wiedział, gdzie podział się Jasza. Przez kilka nocy poszukiwałam go w dołach. Ale czy można wśród tylu trupów, do tego w ciemności, kogokolwiek rozpoznać? Na dodatek nieboszczycy tak się zmieniają, że w ogóle nie można ich poznać. Potem dotarłem do partyzantów. Jednak nie uważam swojego syna za zaginionego: wyrósł na morzu. A z młodszym, Benczykiem, ułożyło się tak, jak obiecał mi Klimienko. […]

Przygotował do druku L. Kwitko [3]


[1] Kercz – miasto we wschodniej części Krymu; w rejonie tym trwały zawzięte walki między wojskami niemieckimi a Armią Czerwoną.

[2] 29 listopada 1941 r. pod Kerczem zamordowano ok. 2500 Żydów. Podczas drugiej okupacji miasta, w czerwcu – lipcu 1942 r., zginęło jeszcze ok. 1500 Krymczaków

[3] Lejb (Lew) Kwitko (1890–1952) – poeta tworzący w jidysz, członek Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego. Aresztowany w 1949 i rozstrzelany w 1952 r. wraz z gronem żydowskich działaczy kulturalnych.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com