Druga fala hiszpanki przyszła jesienią. Najbardziej śmiercionośny miesiąc w historii ludzkości

Amerykańscy żołnierze chorzy na grypę hiszpankę w szpitalu polowym nr 42 w alpejskim uzdrowisku Aix-les-Bains na wschodzie Francji (Fot. BE&W)

Druga fala hiszpanki przyszła jesienią. Najbardziej śmiercionośny miesiąc w historii ludzkości

Łukasz Mieszkowski


Dopiero za sprawą drugiej fali hiszpanki trwająca od czterech lat wojna dosłownie stała się światowa. 30 dni pomiędzy połową października i listopada 1918 r. stało się najprawdopodobniej najbardziej śmiercionośnym miesiącem w historii ludzkości.

.

Wczesną jesienią 1918 r. mogło się wydawać, że czas masowego umierania dobiega końca. W poprzednich latach państwa zaangażowane w światowy konflikt wyniosły sztukę zabijania na nieznany dotąd poziom. Poległo co najmniej 8 mln żołnierzy, pierwszy raz w historii wojen więcej spośród nich poniosło śmierć w walce niż z powodu chorób. Lecz na masową skalę zaczęli również ginąć cywile.

W 1915 r. Turcy dopuścili się ludobójstwa Ormian, Rosjanie przeprowadzili przymusową ewakuację zachodnich rubieży imperium, zagrożonych nieprzyjacielską ofensywą. Choć za oboma wydarzeniami stały zupełnie inne intencje, łączą je podobne, tragiczne skutki – po około miliona ofiar.

W wyniku blokady morskiej mocarstw centralnych tylko w Niemczech z głodu i chorób zmarło około pół miliona ludzi, działania alianckich okrętów wojennych przyniosły zatem zapewne większy – jeśli uwzględnić inne państwa regionu – skutek niż dywanowe bombardowania III Rzeszy dwadzieścia parę lat później.

Ogółem liczba ofiar cywilnych sięgnęła 5,5-6 mln, jednak te szacunki, podobnie jak w przypadku żołnierzy, nie uwzględniają strat spowodowanych przez pandemię grypy. Za sprawą drugiej, jesiennej fali hiszpanki wojna dosłownie stała się światowa – jej natychmiastowe zabójcze skutki dotknęły mieszkańców całego globu, i to na niespotykaną dotąd skalę.

Pacjenci szpitala wojskowego w Kansas City podczas epidemii grypy hiszpanki w 1918 r. Fot. BE&W

Seks wirusów

W przededniu kryzysu grypa już od miesięcy szerzyła się na co najmniej trzech kontynentach. Według niewykluczających się wzajemnie hipotez pierwsze przypadki wystąpiły na środkowym zachodzie USA lub w północnych Chinach, a nowe odmiany wirusa zawlekli do Europy jadący na front żołnierze amerykańscy lub ochotnicy z Chińskiego Korpusu Pracy (Chinese Labour Corps). W wielkich alianckich obozach tranzytowych we Francji, w których, według weteranów, warunki życia były jeszcze gorsze niż na froncie, zarówno członkowie obu formacji, jak i przenoszone przez nich drobnoustroje spotkały się ze swoimi odpowiednikami z różnych zakątków imperium brytyjskiego i francuskich kolonii, w sąsiedztwie zagród z bydłem, trzodą chlewną i drobiem.

Jeśli historię rozwoju pandemii uprościć do trzech etapów, był to kulminacyjny moment pierwszego z nich – inkubacji. Dzięki uruchomionym przez wojnę globalnym mechanizmom doszło do przemieszania się mieszkańców adresów ekologicznych, które dotąd dzieliły nieraz dziesiątki tysięcy mil. W efekcie na początku 1918 r. na francuskim wybrzeżu kanału La Manche doszło do tzw. skoku antygenowego. Jedna ze świń zaraziła się grypą jednocześnie od człowieka i od kaczki, obie odmiany drobnoustrojów połączyły się w jej organizmie – zjawisko to naukowcy określają czasem „seksem wirusów”. Nowy wirus, zdolny do przeskoczenia (stąd nazwa) bariery międzygatunkowej, z łatwością przemieszczał się pomiędzy ludźmi, których układ odpornościowy nie był w stanie skutecznie reagować na jego nieznaną, ptasią odmianę.

W drugim etapie, wiosną, grypa o pandemicznym potencjale zaatakowała Europę i błyskawicznie się po niej rozprzestrzeniła. Swój przydomek zdobyła w maju w Madrycie, podczas hucznych obchodów patrona miasta, św. Izydora. Zarazić miało się nawet dwie trzecie spośród ok. 600 tys. mieszkańców, w tym król, premier rządu i wielu ministrów.

Długie macki zarazy

Hiszpanka początkowo charakteryzowała się łagodnym przebiegiem i niską śmiertelnością – spośród setek tysięcy zarażonych madrytczyków zmarło, według oficjalnych danych, mniej niż 300 osób. W tamtym momencie chorowali na nią już jednak nie tylko mieszkańcy Galicji nad Atlantykiem, też ziem nad Wisłą i Sanem, a pandemia wywarła ogromny wpływ na rozwój wydarzeń na kontynencie.

Jako że wybuchła wśród żołnierzy, oni najdotkliwiej odczuli uderzenie jej pierwszej fali, która zbiegła się z rozpoczęciem bitwy cesarza – decydującego niemieckiego uderzenia na froncie zachodnim. Historycy spierają się, czy gdyby nie hiszpanka, alianci przegraliby wojnę. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że utrata 400 tys. żołnierzy, którzy z powodu choroby wypadli z szeregów armii kajzera, przyczyniła się do ostatecznego załamania niemieckiej ofensywy. Kierunek wzajemnej relacji światowego konfliktu i epidemii odwróciły się – wojna stworzyła warunki do rozwoju grypy, a ta potem wpłynęła na jej ostateczny wynik.

Zmieniła się też geograficzna dynamika pandemii. Gdyby wyobrazić sobie mapę świata z przemieszczającymi się skupiskami wirusów, to do tej pory ich ścieżki, prowadzące przez Pacyfik, Azję, Stany Zjednoczone i Atlantyk, zbiegały się w Europie. Późnym latem, z tego największego wówczas ogniska, poprzez morskie szlaki handlowe, pandemia z powrotem rozciągnęła swoje macki, tym razem na niemal cały świat, od Arktyki po wyspy południowego Pacyfiku. Wkrótce, jak wcześniej na Starym Kontynencie, nastąpił kolejny, trzeci etap – globalna eksplozja. Jesienną falę pandemii charakteryzowała wysoka wirulencja – zdolność do szybkiego przechodzenia w ciężkie, pokomplikowane stadium, a co za tym idzie – wysoka, sięgająca w niektórych miejscach i okresach kilkudziesięciu procent, śmiertelność. I było coś jeszcze.

Hiszpanka łamała konsensus, według którego jej ofiarami padać mieli najsłabsi – dzieci i osoby starsze.

W odróżnieniu od COVID-19, najczęściej umierały na nią kobiety i mężczyźni w sile wieku.

Czarna śmierć

Zgon z powodu grypy mógł mieć wiele przyczyn, w zależności od tego, które układy uległy infekcji, jednak jego najczęstszym powodem była ostra niewydolność oddechowa nazywana wówczas krwotocznym zapaleniem płuc. Ludzki układ odpornościowy rozpoznaje wirusy po składzie chemicznym białek pokrywających ich otoczki – nowej, ptasiej odmiany typu H1N1 nie rozpoznawał wówczas jako niebezpieczeństwa. Niezagrożone cząsteczki z łatwością kolonizowały pierwsze nadające się do tego tereny – delikatny nabłonek wyścielający ściany układu oddechowego. Do tego wspomniane już białka – hemaglutynina i neuraminidaza – idealnie nadawały się do włamywania się do komórek gardła, tchawicy i oskrzeli, podmieniania ich kodu genetycznego, a z nim funkcji. W ciągu kilkunastu, a czasem kilku godzin po zarażeniu, komórki płuc, zamiast zapewnić organizmowi wymianę gazową i natlenianie krwi, produkowały miriady wirusów.

Dopiero wtedy do akcji wkraczał układ odpornościowy, ale spóźniona reakcja obronna, słynna „burza cytokin”, tym gwałtowniejsza, im silniejszy był organizm, była dla niego nieraz zabójcza – co tłumaczy wysoką śmiertelność wśród ludzi młodych. Aby powstrzymać namnażające się patogeny, serce pompowało do płuc coraz więcej krwi, a z nią – przeciwciał i leukocytów. W obliczu niebezpieczeństwa stosowały taktykę „spalonej ziemi” – niszczyły zarówno komórki zawirusowane, jak i te zdrowe. Coraz większe fragmenty układu oddechowego, zalewane przez mieszaninę krwi, osocza i resztek materii organicznej, nie spełniały swojej funkcji, a chirurdzy, którzy później otwierali klatki piersiowe zmarłych, przyrównywali to, co w nich zobaczyli, do wypalonych przez gazy bojowe płuc żołnierzy poległych na froncie.

Nastrój grozy nasilały zewnętrzne objawy ostrej niewydolności oddechowej. Chory dusił się, a właściwie topił od środka we własnej krwi. Każdy wdech stanowił ogromny wysiłek, z każdym wydechem na ustach pieniły się czerwone bąble, a z nozdrzy ciekła krew. Niedotleniony organizm atakowała sinica – twarz przybierała niebieski, potem czarny odcień, a usta, uszy, końcówki nosa i palców obumierały, wywołując dotkliwy ból.

Umierający na hiszpankę francuski poeta Guillaume Apollinaire był cały czarny, a wizytujących wojskowe lazarety amerykańskich generałów oburzało, że w salach chorych nie stosuje się obowiązującej w armii segregacji rasowej.

Myśl, że tak szokujące objawy mogły być spowodowane przez grypę, nie mieściła w głowach. Dementowane przez „Kurier Poznański” rewelacje, że rozpowszechniona w Niemczech, ale też w Krakowie, epidemia to dżuma płucna, były zapewne odbiciem plotek szerzących się po całej Europie.

Choroba bolszewicka

Drugą falę hiszpanki, tak jak całą pandemię, charakteryzowały niepewność i brak sprawdzonych informacji. W państwach toczących wojnę obowiązywała ścisła cenzura, podobnie było i na ziemiach polskich, choć w sposobie, w jaki o przebiegu epidemii informowała prasa, widać specyfikę każdego z zaborów. Gazety poznańskie o grypie informowały rzetelnie, ale raczej w kontekście lokalnym, co najwyżej pruskim. Reporterzy warszawscy, mimo ponad 3 lat niemieckiej okupacji, pisali tak, jakby wciąż wisiał nad nimi cień carskich cenzorów – kryzysu epidemicznego w zasadzie nie dostrzegali, a jeśli już, to za granicą, najchętniej w Niemczech. Zgodnie z przedwojennym standardem wolności obywatelskich najpełniej i najciekawiej rozwój sytuacji relacjonowała prasa krakowska i lwowska.

Niestety, wszystkie dzielnice łączyło jedno – gdy tylko zaczął walić się dotychczasowy porządek polityczny, dokładnie w tym samym czasie, co nadejście drugiej fali epidemii, dziennikarze natychmiast stracili nią jakiekolwiek zainteresowanie. Jako że odpowiedzialni za statystyki niemieccy i austriaccy urzędnicy właśnie w pośpiechu zwijali manatki, a polscy nie zdążyli jeszcze zająć miejsca, dane o jesiennym ataku grypy są boleśnie fragmentaryczne.

Dominujący latem, swobodny ton pisania o chorobie „bolszewickiej”, jak żartobliwie określano hiszpankę, mającej charakteryzować się rzekomo „dobrotliwym” charakterem, szybko się ulotnił. „Kurier Warszawski” donosił, że na grypę „teraz to się nawet bardzo łatwo umiera”. Z różnych części kraju docierały doniesienia: od nieprecyzyjnych stwierdzeń o „masowych wystąpieniach”, „ogarnięciu całego materiału palnego” (czyli zachorowaniu wszystkich bez wypracowanej odporności) czy „zastraszających” rozmiarach epidemii, do precyzyjniejszych, ukazujących realia życia i okoliczności śmierci w kraju ogarniętym zarazą.

Wielkopolskę dotknęła klęska logistyczna – z powodu masowych zachorowań pracowników kolei pruskiej zlikwidowano wiele połączeń, listonosze przestali roznosić listy, telegrafistki wysyłać depesze, a przetrzebione redakcje nie wydawały gazet. Młoda wdowa z Poznania, załamana po śmierci męża, zastrzeliła się, osierocając pięcioletnią córeczkę. Wybuch choroby w kompanii osiemnastoletnich poborowych ze Śremu oficerowie wzięli za zbiorową symulację mającą zapobiec wysłaniu na front i odmówili udzielenia pomocy, co skończyło się zgonem 16 rekrutów. Lwowskie pogotowie ratunkowe, dysponujące jedynie dwoma konnymi ambulansami, nie nadążało z przyjmowaniem zgłoszeń – w rezultacie zdarzały się przypadki, że chorzy przez wiele godzin, a nawet dni, leżeli w łóżkach koło swoich zmarłych bliskich.

Leczenie po omacku

Wobec braku wiedzy o faktycznych przyczynach grypy – jej wirusa wyizolowano dopiero w latach 30. – nie było skutecznych metod leczenia.

Wprost przeciwnie, wiele stosowanych kuracji przyczyniło się do zwiększenia liczby zgonów.

Z sześciu pacjentów, którym w warszawskim szpitalu przy ulicy Nowowiejskiej upuszczono krew, nie przeżył żaden, lecz śmiertelnie niebezpieczne mogły być równie dobrze najnowsze zdobycze nauki, np. aspiryna. Jako że działała, lekarze przepisywali chorym końskie dawki, skutkujące zbieraniem się w płucach wody i pogłębianiem najgroźniejszych objawów grypowych komplikacji.

Paradoksalnie najskuteczniejsze były metody tradycyjne – odpoczynek w łóżku i przyjmowanie dużej ilości płynów, najlepiej rosołu. Niestety, w zrujnowanej przez wojnę Polsce i innych, targanych biedą zakątkach świata było o to trudno.

Stosowano za to świetnie nam znane działania prewencyjne. Zarówno w metropoliach amerykańskich, jak i w Poznaniu czy we Lwowie wprowadzono elementy lockdownu. Zamknięto szkoły ludowe, czyli podstawówki, ograniczano działalność teatrów i kin. Zamykanie tych ostatnich nie wszystkich zmartwiło: „przynajmniej pod jednym względem hiszpanka nie jest szkodliwą, kładąc kres choć na krótko urządzeniom tak niekulturalnym, jak kinematografy” – pisał z satysfakcją redaktor „Kuriera Poznańskiego”.

Porażające szacunki

„Stosunkowo wysoka śmiertelność” – scharakteryzował jesienne uderzenie choroby cesarsko-królewski namiestnik Lwowa, co zwiastuje trudności w oszacowaniu liczby przypadków i zgonów podczas drugiej fali epidemii. Lekceważący do tej pory grypę lekarze nie nawykli do prowadzenia jej statystyk, a te, które się zachowały, w większości przepadły podczas II wojny światowej. W przypadku ziem polskich mamy jedynie fragmentaryczne dane.

Wynika z nich, że jesienią i zimą z 1918 na 1919 r. na zamieszkanym przez ok. 26 mln ludzi terenie Rzeczypospolitej na hiszpankę zachorowało co najmniej 3,4 mln osób, z czego 68 tys. zmarło.

Te szacunki wytrzymują konfrontację z danymi z innych krajów – w najbardziej do Polski zbliżonej pod względem liczby mieszkańców Francji, liczącej wówczas blisko 33 mln obywateli, umarło wtedy około 80 tys. ludzi, przy śmiertelności wynoszącej 0,73 proc.

Tyle że dane te dotyczą całego roku, a nie drugiej fali. W oszacowaniu jej rozmiarów pomocne mogą być statystyki z USA. Według nich pomiędzy połową października a listopada w Stanach zmarło na hiszpankę ok. 200 tys. ludzi. Jako że podczas całej pandemii w Ameryce w latach 1918-20 życie straciło 650 tys. osób, oznacza to, że w ciągu feralnego miesiąca epidemia pochłonęła jedną trzecią wszystkich ofiar. W przypadku Rzeczypospolitej oznaczałoby to ponad 22 tys. zgonów, i liczba ta nie wydaje się nieprawdopodobna – w 1919 r. tylu jej obywateli umierało miesięcznie na tyfus.

Jednak jeśli te proporcje przyłożyć do wszystkich śmiertelnych przypadków grypy na świecie – a badacze określają je na 50 do 100 mln – liczba ofiar wzrośnie do astronomicznej sumy, wahającej się pomiędzy 16 a 33 mln. W 2020 r. średnia miesięczna liczba zgonów w światowej populacji, blisko cztery razy większej niż 100 lat wcześniej, wynosi jak na razie 4,9 mln. Wygląda na to, że trzydzieści dni pomiędzy połową października i listopada 1918 r. za sprawą hiszpanki stało się najprawdopodobniej najbardziej śmiercionośnym, najbardziej zgubnym miesiącem w historii ludzkości.

Największa. Pandemia hiszpanki u progu niepodległej Polski’, Łukasz Mieszkowski, wyd. Polityka Fot. materiały wydawnictwa


W sierpniu ukazała się książka Łukasza Mieszkowskiego „Największa. Pandemia hiszpanki u progu niepodległej Polski” (wyd. Polityka).


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com