Włodek Goldkorn odmówił wymierzenia karabinu w palestyńskie dziecko

Włodek Goldkorn i okładka książki ‘Osioł Mesjasza’ (Fot. Jacek Proszyk, CC BY-SA 4.0 via Wikimedia Commons)


Włodek Goldkorn odmówił wymierzenia karabinu w palestyńskie dziecko

Paweł Smoleński


– Widziałem państwo w amoku nacjonalistycznym i militarystycznym po wygranej wojnie sześciodniowej. Zwycięstwo nad arabską koalicję było cudem, ale Izrael od tego zaczął wariować – mówi Włodek Goldkorn, autor książki “Osioł Mesjasza”

.

Spotkanie online z Włodkiem Goldkornem – 13 stycznia, godz. 19.30.

Paweł Smoleński: Wyjeżdżasz do Izraela wyszczuty po Marcu ’68. Masz wtedy 16 lat i zahaczasz się tam z bagażem polskiego nastolatka oraz wyobrażeniami o kraju, w którym masz mieszkać. Mógłbyś zostać chasydem, osadnikiem w pierwszych osiedlach na Zachodnim Brzegu, kibucnikiem. Możliwości bez liku, a jednak wybierasz drogę buntu.

Włodek Goldkorn: Wychowałem się w dziwnej rodzinie w tym sensie, że takie statystycznie nie istniały. Mój ojciec był komunistą i jednocześnie jidyszystą. Mama z kolei pochodziła z burżujskiego, mieszczańskiego domu, gdzie mówiło się po polsku. Nie lubiła jidysz, choć znała ten język. Była też komunistką, ale specyficzna, właściwie bardzo niezależną anarchistką. W naszym domu był zawsze dystans do przywódców partii, oficjalnej propagandy wymieszany z kultem Lwa Trockiego, ale nie jako człowieka terroru tylko przeciwnika Stalina. 

W domu rozmawiało się o polityce i o książkach, a tata jeszcze w Polsce w tramwaju czy w pociągu czytywał „Fołks Sztyme”, gazetę w jidysz. Byłem wychowywany do bycia w mniejszości, od dziecka miałem wpojony elementarz rewolty. Z tym przyjechałem do Izraela. Mogę modyfikować i zmieniać moje poglądy polityczne, lecz bunt we mnie zostaje, nie potrafię być człowiekiem apologetycznym. Mam nadzieję, że taki umrę.

Miałem poglądy syjonistyczne, co dzisiaj dziwne, że tak młody człowiek może już mieć jakieś poglądy.  Stałem się syjonistą jeszcze przed emigracją, kiedy po wojnie sześciodniowej Gomułka nazwał polskich Żydów „piątą kolumną”. Powiedziałem rodzicom, że przy najbliższej okazji wyjeżdżam, bo mam drugą ojczyznę, o czym jednak do końca nie byłem przekonany.

Bardzo chciałeś zostać Izraelczykiem?

– Bardzo. Na dodatek byłem bardzo lewicowy, pod wielkim wrażeniem paryskiego Maja ’68. Przyjeżdżam więc do Jerozolimy i powoli dostrzegam sytuacją, która dla mnie jest dziwna. Mam w sobie entuzjazm, wielką miłość do hebrajskiego, do pustyni, do krajobrazu, do całego kraju, ale też do arabskiego jedzenia i muzyki. 

Jednocześnie widziałem państwo w amoku nacjonalistycznym i militarystycznym po wygranej wojnie sześciodniowej. Zwycięstwo nad arabską koalicję było cudem, ale Izrael od tego zaczął wariować. Rozumiałem dlaczego okupujemy Zachodni Brzeg, ale ufałem, że okupacja musi się jak najszybciej skończyć.

Nie skończyła się do dzisiaj, a to bardziej Izraelowi szkodzi niż pomaga.

– Co już wtedy było dla mnie niepojęte. Zacząłem więc być bardzo krytyczny. Dziś Izrael jest krajem zamożnym, nowoczesnym, bardzo otwartym, gdzie wszystko wolno. Lecz w 1968 r. taki nie był. Cechowało go zamknięcie, ogromny prowincjonalizm, do tego stopnia, że nie pozwolono występować tam Beatlesom. Nie mieściło mi się to w głowie, skoro w komunistycznej Warszawie byłem na koncercie Stonesów. Do Izraela w ogóle nie dotarła młodzieżowa kontestacja. Panowała kompletna uniformizacja.

Przystąpiłem więc do jednej organizacji lewicowej, potem do innej, jeszcze bardziej radykalnej, co w tamtym okresie historii świata było bardzo powszechne wśród ludzi w moim wieku, ale w Izraelu taka postawa była w kompletnej mniejszości.

Dziś w Izraelu sprawy są otwarte, w tym również bardzo trudne historyczne pytania. Nikt nie powie, a wtedy nie było to tak jasne, że podczas wojny o niepodległość nie było eksodusu Palestyńczyków i nikt nie będzie twierdził, że Izrael się do tego nie przyczynił. Trwa dyskusja, na ile przyczyniliśmy się do wyrzucenia Palestyńczyków, zupełnie normalna rozmowa o przeszłości: wygnaliśmy, więc musimy przeprosić albo – to przykre, lecz oni muszą to zrozumieć – niech spadają. W 1968 r. nie istniało słowo „Palestyńczycy”, zaś eksodus tłumaczono wezwaniem arabskich przywódców do opuszczenia domów, co do pewnego stopnia też jest prawdą, choć jednak najczęściej ludzie uciekają przed strzelaniem a nie wezwaniami.

Publikacja mapy Izraela, gdzie oznaczono zniszczone arabskie wioski, była wielkim skandalem, a dzisiaj jest czymś normalnym. I tak ze wszystkim.

Dzisiaj rozumiem, dlaczego mały, biedny kraj, bojący się, że zniszczą go arabski sąsiedzi zafałszowywał historię. Lecz wówczas dla mnie, młodego zbuntowanego człowieka to po prostu było niewyobrażalne. Miałem wrażenie, jako Izraelczyk, ogromnej niesprawiedliwości wyrządzonej Palestyńczykom. Myślałem o złu, za które jestem jakoś współodpowiedzialny. Niech arabskimi grzechami zajmują się sami Arabowie, bo ja mam swoje.

A jednocześnie, jako Żyd z Europy, Aszkenazyjczyk, byłeś już na starcie uprzywilejowany wobec wielu innych Izraelczyków, nawet tych z dłuższym obywatelskim stażem.

– Widziałem straszliwą nędzę Mizrahim, czyli Żydów orientalnych, a wcześniej opowiadał mi o niej mój ojciec, który odwiedził Izrael jeszcze przed naszą emigracją. Mówiło się o nich „czarni” albo nawet gorzej.

Jak?

– Nie powiem, bo to wstyd jeszcze dzisiaj.

Oglądałem Żydów marokańskich, jemeńskich, irackich. I coraz bardziej się radykalizowałem. A ponieważ interesowałem się światem, widziałem, że może w Izraelu należę do mniejszości, jestem inny niż moi koledzy szkolni, ale generalnie nie jestem osamotniony. Młodzież na świecie stawała się rewolucjonistami.

Ale nie wszyscy młodzi rewolucjoniści mieli odwagę, by odmawiać wykonania wojskowych rozkazów, a ty odmówiłeś wymierzenia karabinu w palestyńskie dziecko.

– Kiedy każą wymierzyć broń w dziecko, jest to ewidentnie nielegalny, bezprawny rozkaz. Ja o tym wiedziałem i mój dowódca też. Nie postawiono mnie przed żadnym sądem, a gdybym poszedł pod sąd też nic by mi się nie stało. Więzienie, zwłaszcza krótkie, kilkudniowe, to też miejsce dla ludzi. Słowem – konsekwencje odmowy byłyby znacznie mniejsze, niż gdybym wykonał rozkaz.

Po wtóre – byłem Aszkenazyjczykiem , po maturze zrobionej w niezłej szkole, czyli jakoś tam wykształconym, uprzywilejowanym „białym”. Mój sierżant, Mizrahi, nie miał matury i był, jak mówili Aszkenazyjczycy, „czarnym”. Nie miałem nad nim władzy, ale wielką psychologiczną przewagę.

Po trzecie – to nie było żadne bohaterstwo, o tym się nie myśli. Po prostu w ogóle nie powinienem być okupantem, nie powinienem być w palestyńskim Ramallah.

Pracowałeś z Mizrahim w najbardziej zapadłych dzielnicach Jerozolimy.

– Moja organizacja i ja mieliśmy przekonanie, że robimy rewolucję, więc trudno było nie znać choć trochę tych ludzi, którzy mieli skorzystać z owoców rewolucji. W Jerozolimie, w bardzo konkretnej dzielnicy Musrara, zaczynało wrzeć. To dziś kwartał bardzo pięknie odnowionych domów, mieszkania w horrendalnych cenach nawet jak na Jerozolimę. Dzisiaj to serce miasta, ale do wojny sześciodniowej i zdobycia Jerozolimy przez Izrael Musrara – kiedyś arabska – była wciśnięta w płot graniczny z Jordanią, co i raz cierpiała od arabskiego ostrzału. Osiedlano tam na kupie najbiedniejszych, najbardziej wykluczonych, kwitła skrajna nędza, przemoc, bandyterka jak we wszystkich gettach.

Ale bez przesady: nie byłem człowiekiem od pracy z izraelskimi Czarnymi Panterami, organizacji Mizrahim, podobnej do amerykańskiego imiennika. Ja po prostu ich znałem, siadywałem w tej samej kafejce, rozmawiałem, lecz „biały Aszkenazyjczyk” za wiele nie mógł; łatwiej było z Palestyńczykami. Pantery to byli dla mnie bardzo ciekawi ludzie i oczywiście byłem po ich stronie. Nawiasem mówiąc – to nie byli grzeczni, spokojni chłopcy.

Jak wygnany z Polski, radykalnie lewicowy młody człowiek może w zaściankowym Izraelu dokopać się własnej tożsamości?

– Kosztowało mnie to wiele wysiłku, rozmawiałem z bardzo wieloma bardzo mądrymi ludźmi. Dzisiaj uważam, że po prostu miałem szczęście w życiu, spotykałem bardzo różne, wybitne osoby, które mogłem pytać o takie sprawy. Sądzę więc, że można mieć bardzo wiele tożsamości, co jest wiedzą elementarną. Jestem dziadkiem, ojcem, mężem, bratem. Jestem kibicem Fiorentiny, co oznacza cierpienie. Jestem włoskich pisarzem, Polakiem, Żydem, Izraelczykiem. Te wszystkie tożsamości razem we mnie mieszkają, a kiedy bywają antynomiczne, powtarzam sobie rzecz prostą: antynomia jest częścią naszego życia, objawem i cechą nowoczesności. U Żydów jest z tym o wiele gorzej, jako że nowoczesność dała Żydom obietnicę włączenia, a potem ich wyrzuca, co nie jest żadnym odkryciem.

Ze 35 lat temu poszedłem do ortodoksyjnego izraelskiego myśliciela Jehaszaju Leibowitza, który jako jeden z pierwszych sprzeciwiał się okupacji Zachodniego Brzegu. Jakim cudem mnie przyjął, nie mam pojęcia. Spytałem, co to znaczy być Żydem. Odpowiedział: „Przyjąć jarzmo Tory”. „A dla mnie – chciałem wiedzieć – który nie przyjmuje takiego jarzma?”. Leibowitz wstał, zaczął na mnie krzyczeć: „To kretyńskie pytanie, sam sobie odpowiedz”. 

Lecz nie wyrzucił mnie, dalej rozmawialiśmy, a zrozumiałem z tego, że odpowiedzią na antynomię jest autonomia. Jarzmo Tory oznacza zbiór reguł, który trzeba przestrzegać. Ja zaś po prostu jestem, mam różne lojalności.

Kiedyś uważałem, że poglądy są ważniejsze niż lojalność, co jest oczywistą nieprawdą, czego uczy również Hannah Arendt, iż przyjaźń jest ważniejsza niż prawda.

Różne tożsamości nie oznaczają, że muszę tańczyć na wszystkich weselach.

Tożsamość, nawet wieloraka, potrzebuje miejsca, gdzie złapie korzenie, będzie zakotwiczona. Jesteś Polakiem, a z Polski cię wyrzucają; trudno, tak się życie plecie. Ale jesteś Izraelczykiem i z Izraela wyjeżdżasz dobrowolnie.

– Wyjechałem z Izraela, potem wróciłem, potem znów wyjechałem – w sumie kilka razy. Nie jest to ciekawe, gdyż stały za tym względy bardzo prywatne i osobiste, a nie decyzja polityczna.

Zakotwiczenie to jednak kwestia imaginarium. Gdy jestem w Polsce, zapach lasu, smak potraw jest dla mnie tak własny, jak niezaskakujący. No i nikt nie pyta mnie, skąd przyjechałem. Tyle, że czasami, gdy jestem w Polsce, tęsknię za Izraelem, bo w Izraelu też czuję się w domu. Przepadam za Tel Awiwem. Trochę mniej i inaczej czuję się w domu we Włoszech.

Czuję się w domu w różnych językach: polskim, hebrajskim, włoskim. Jidisz jest językiem serca, mogę czytać, tłumaczyć nawet wiersze, ale kiedy spróbuję coś powiedzieć, robię w jednym zdaniu dziesięć błędów.

Jak to wszystko ogarnąć?

– Mówię językiem rebelii, ale nie jestem już rewolucjonistą. Ma wiele empatii do Palestyńczyków, ale patrzę na konflikt izraelsko-palestyński nie tak samo, jak 50 lat temu. Lepiej w nim rozumiem Izraelczyków, choć kategorycznie sprzeciwiam się okupacji, bo to sprawa wręcz przedpolityczna.

Nie jestem uchodźcą. Nawet w 1968 r. nim nie byłem, bo nie uciekłem z PRL-u na jakiejś tratwie i w kompletnie niewiadome. W sensie tożsamościowym mam kilka domów, co jest przywilejem w sensie dosłownym.

Wytłumaczył mi to przed laty Zygmunt Bauman. Powiedział: „Możesz we Włoszech w sferze publicznej powiedzieć wiele rzeczy, których tubylec nie może. Masz wariackie papiery”. 

Jako swój-obcy włoski pisarz lepiej wyczuwam muzykalność języka, która dla Włochów jest tak oczywista i codzienna, że nawet jej nie słyszą. Wiele na tym gram jak człowiek, który dostrzega oddech, bo inni po prostu oddychają. W Polsce też tak się czuję, lecz akurat nie w Izraelu, bo nie istnieję tam w przestrzeni publicznej.

Dlatego napisałeś „Osła Mesjasza”, książkę o tożsamości, choć niektórzy potraktują ją jako biograficzny esej o Izraelu przełomu lat 60. i 70. Wielu rabinów nazywało osiołkami Mesjasza tych wszystkich syjonistów, kibucników, żołnierzy izraelskich wojen, lewicowców i wywrotowców, którzy absolutnie nieświadomi swej roli przybliżali powstanie Królestwa Izraela.

– Hannah Arendt opisywała sytuację Marcela Prousta: Belle Epoque, cudowny Paryż, kankan i szampan w kabaretach. Tymczasem sytuacja Żyda w nowoczesności jest sytuacją człowieka, który jest przyjęty do salonu, ale wie, że w każdej chwili można go wyprosić. I już.

W tym sensie już cesarz Tytus był osłem Mesjasza. Gdy zburzył Drugą Świątynię, wyzwolił całą przestrzeń dla Słowa, a wyganiając Żydów z Ziemi Obiecanej oddzielił ich od miejsca. Dla mnie Słowo jest ważniejsze niż miejsce, czego nauczyłem się z książki Dawida Grossmana „Patrz pod: miłość” i dziadek Wasserman, którego komendant obozu koncentracyjnego nie potrafi zabić, bo on opowiada historie jak żydowska Szeherezada. Mesjasz nie będzie królem, tylko kimś licho ubranym, nie przyniesie szczęśliwości, a raczej wędrówkę.

Druga sprawa to intymny związek kata i ofiary. Można znaleźć to w Jedwabnym i w więzieniach argentyńskiej junty wojskowej, które też widziałem. Bez podróży do Jedwabnego nie umiałby stworzyć tej drugiej argentyńskiej opowieści.

Ale książka kończy się wizytą w kibucu Sde Boker przy grobie Dawida Ben Guriona.

– Syjonista Ben Gurion zaczął karierę polityczną od walki z żydowskim socjalistycznym Bundem, która była dla niego ważniejsza niż walka z caratem. A ja próbuję stać na straży pamięci Bundu. 

Bo w mojej tożsamości mam Ben Guriona, którego oceniam niezmiernie krytycznie, ale jest częścią mnie jako Izraelczyka. Oraz Bund, o wiele bardziej we mnie obecny niż Ben Gurion. Że to moje i sprzeczne ze sobą – nic nie poradzę.


Włodek Goldkorn – Żyd, Polak, ceniony włoski publicysta i pisarz. Dzieciństwo spędził w Katowicach, potem mieszkał w Warszawie, skąd wyjechał do Izraela na fali antysemickiej kampanii Marca ’68. Następnie osiadł we Włoszech. Wieloletni redaktor działu kultury tygodnika „L’Espresso”. Przyjaciel Marka Edelmana, z którym spisał rozmowy w książce „Strażnik. Marek Edelman opowiada”. Autor autobiograficznej książki „Dziecko w śniegu” (Czarne). Właśnie ukazała się jego najnowsza publikacja „Osioł Mesjasza” (Czarne)


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com