Potęga drwiny. Dwie dekady po śmierci Janusza Szpotańskiego

Człowiek, który przewidział, że Europę Zachodnią i USA ogarnie szaleństwo politycznej poprawności, terror feminizmu i tym podobne idee.

.
Janusz Szpotański u Zofii i Zbigniewa Romaszewskich w roku 1993. Fot. Erazm Ciolek / Forum


Potęga drwiny. Dwie dekady po śmierci Janusza Szpotańskiego

ŁUKASZ LUBAŃSKI


Jego „Towarzysz Szmaciak” to peerelowska epopeja narodowa. Dzieło wybitne, które jednak nigdy nie zostanie należycie docenione, ponieważ jest utworem satyrycznym – uważa literaturoznawca.

Mówią o nim, że był geniuszem. Nikt tak jak on nie potrafił z takim humorem, lekkością, ale i niezwykłą przenikliwością obnażyć peerelowskiej rzeczywistości. Trafił za to do więzienia. Władysław Gomułka, z którego notorycznie drwił, nazwał go człowiekiem o moralności alfonsa. W środę 13 października przypada 20. rocznica śmierci Janusza Szpotańskiego.

Satyryk znany był z niezwykłej inteligencji, zdolności analitycznych, ale i bezkompromisowej oraz niepokornej postawy. Do tego by człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym, także muzycznie, o czym przekonała się Irena Lasota, wówczas studentka, a obecnie politolog i publicystka.

– Poznałam go bodajże w 1964 roku, gdzieś przy Krakowskim Przedmieściu, chyba w Harendzie. Pamiętam, że snuł się od stolika do stolika, ktoś mu postawił wódkę, ktoś inny kawę. Postanowił odprowadzić mnie do domu. I przez całą drogę (jakieś trzy-cztery kilometry) nucił mi IX symfonię Beethovena. To był pierwszy aż tak uzdolniony człowiek, jakiego poznałam – wspomina w rozmowie z Tygodnikiem TVP Lasota, która zaprzyjaźniła się ze Szpotańskim.

O Szpocie, jak go nazywano, zrobiło się głośno w połowie lat 60. Zaczęło się od prywatnej szopki politycznej dla znajomych, wystawionej 22 lipca 1964 roku z okazji dwudziestolecia Polski Ludowej. Szpotański przygotował kilka utworów obśmiewających komunistyczne władze. Oczarował nimi publiczność. Został przekonany przez znajomych, by kontynuował pisanie utworów satyrycznych i niebawem powstała tzw. opera „Cisi i Gęgacze, czyli bal u Prezydenta” – przyjęta z uznaniem przez salon intelektualny Warszawy.

Autor nazwał „Cichymi” funkcjonariuszy SB, a „Gęgaczami” – opozycjonistów. Z kolei „Prezydent” to Jan Józef Lipski. W utworze pojawia się też m.in. „Gnom”, czyli Władysław Gomułka. Szpot deklamował operę na spotkaniach warszawskiego salonu. Zresztą oberwało się w niej nie tylko komunistom. – Szpotański doskonale zdawał sobie sprawę z śmiesznostek występujących również we własnym środowisku. I wcale go nie oszczędzał – mówi nam Józef Maria Ruszar, historyk literatury, dyrektor Instytutu Literackiego w Krakowie, a w czasach PRL działacz opozycji demokratycznej.

Opera Szpota cieszyła się bardzo dużym powodzeniem. Napisano o niej nawet w „Wiadomościach” londyńskich. Szpotański opowiadał Antoniemu Liberze – spisane i opracowane przez Liberę opowieści Szpotańskiego „Janusz Szpotański. Fragmenty nienapisanej biografii” są dostępne online – że z czasem zaczął odczuwać, iż atmosfera wokół niego się zagęszcza. Opera wzbudziła zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa.

Wkrótce bezpieka zdobyła tekst „Cichych i Gęgaczy”, a także taśmę magnetofonową z nagraną deklamacją Szpotańskiego. Satyryk został aresztowany na początku 1967 roku. Dostał wyrok trzech lat więzienia. Gdy przebywał za kratkami, fragmenty „Cichych i Gęgaczy” były drukowane przez „Kulturę” paryską.

19 marca 1968. Wiec PZPR w Sali Kongresowej warszawskiego Pałacu Kultury potępiający antysocjalistyczne działania grup studenckich. Wystąpienie I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki. Fot. PAP/Henryk Rosiak

Władysław Gomułka, którego Szpotański w satyrach nazywał „Gnomem”, w słynnym przemówieniu do aktywu partyjnego z 19 marca 1968 roku określił operę „reakcyjnym paszkwilem ziejącym jadem nienawiści do partii i władzy państwowej”, a Szpotańskiego „człowiekiem tkwiącym w zgniliźnie rynsztoku, człowiekiem o moralności alfonsa”.

Przypomnijmy jeden z fragmentów opery:

W ekonomiczny wpadł kraj korkociąg,
wszystko wysysa straszny rurociąg,
a czego wessać nie zdoła wschód,
stanowi w kraju spryciarzy łup.

Po wyjściu z więzienia w 1969 roku (po amnestii z okazji dwudziestopięciolecia PRL) Szpotański będzie ze śmiechem wspominał akt oskarżenia, w którym padło m.in. stwierdzenie nawiązujące do powyższego fragmentu, że „rozpowszechnia fałszywe wiadomości, jakoby Polska wpadła w ekonomiczny korkociąg wskutek budowy rurociągu”.

„Nie wykazywał nadziei na poprawę”

Temperament Szpotańskiego potwierdza fakt, że tworzył także w więzieniu. Mógł sobie w tamtym czasie pozwolić jedynie na lekturę prasy, która stanowiła dla niego źródło inspiracji. W ten sposób powstała zadedykowana Pawłowi Jasienicy „Ballada o Łupaszce”, o której w krótkiej przedmowie czytamy: „Wiersz ten w swojej warstwie stylistycznej jest parodią artykułów na temat spisku rewizjonistyczno-syjonistycznego, jakie masowo ukazywały się w polskiej prasie w marcu 1968 roku”.

W gazetach Szpotański natknął się także na liczne życiorysy Władysława Gomułki. Szczególnie jego uwagę zwróciła historia o tym, jak przed wojną, podczas pobytu w więzieniu, przyszły I sekretarz KC PZPR pracował w kartoflarni z pewnym ukraińskim poetą (Szpot nazwał go Tarasem). Na jej podstawie satyryk napisał „Rozmowę w kartoflarni”. Oto fragment:

Taras:
Ach, Wiesław miłyj, w ZSRRze
jest więzień tyle, że aż dziw bierze!
Gdzie dawniej były stepy, burzany,
dziś tysiąc łagrów pobudowanych.
Smotrisz wokoło, wot progres kakij
zamiast kurhanów wszędzie baraki,
a w tych barakach żyźni swej goda
prawie połowa pędzi naroda.
I poprzez stepy pieśń rzewna płynie:
„Nie masz, jak życie na Ukrainie!”

Gnom:
Piękny to obraz, drogi Tarasie!
Lecz on niestety na nic mi zda się,
do socjalizmu mam polską drogę
i naśladować was wprost nie mogę,
bo choć ogólne wspólne są cele,
ja się w szczegółach różnić ośmielę.
Nie chcę budować w stepie baraków,
będę więzienia wznosił z pustaków.

Janusz Szpotański, który znał „Balladę o Łupaszce” i „Rozmowę w kartoflarni” na pamięć, przedyktował potajemnie ich treść swojemu adwokatowi. – W momencie, gdy trwał proces Szpotańskiego, zaczęły one krążyć po Warszawie. Wszyscy wiedzieli, kto jest ich autorem. Mogły być podstawą do wydania wyższego wyroku. To pokazuje, że Szpotański nie tylko się nie poddawał, ale też, mówiąc ówczesnym językiem sądowym, „nie wykazywał żadnej nadziei na poprawę” – mówi Tygodnikowi TVP Bronisław Wildstein, prozaik, publicysta, działacz opozycji demokratycznej w PRL.

– Szpotańskiego komunizm brzydził i potwornie śmieszył – opowiada Irena Lasota, która, podobnie jak jej mąż Andrzej Zabłudowski, gdy na początku 1970 roku wyjeżdżali do Francji, została poproszona przez Szpotańskiego o przekazanie „Ballady o Łupaszce” i „Rozmowy w kartoflarni” Jerzemu Giedroyciowi. – Uczyliśmy się ich na pamięć. Chyba ja byłam Gomułką, a Andrzej – Tarasem. Deklamowaliśmy aż do skutku. Zauważyłam jak bardzo te poematy są mądre, a jednocześnie ładne pod względem artystycznym – dodaje.

Dionizyjski szał

Po wyjściu z więzienia Szpotański nie zmienił swojego stylu życia. Dalej uczestniczył w spotkaniach towarzyskich, na których mówił z pamięci swoje satyryczne kawałki. Cieszył się olbrzymią popularnością w kręgach rodzącej się wtedy opozycji demokratycznej. – To był człowiek o znamionach geniuszu. Miał niesamowicie ścisły i jasny umysł. Sposób, w jaki tworzył swoje teksty, budził zdumienie i podziw. Układał je w niezwykłym tempie. Słyszałem też parę razy, jak improwizuje. Chciałoby się powiedzieć: niemal jak Mickiewicz, przynajmniej według legend, albo Chopin. Mówił z głowy regularnym wierszem rymowym. Choć był właściwie samoukiem, miał niebywałą wiedzę. Jakby przeczytał wszystko – wspomina Antoni Libera, pisarz, tłumacz, znawca twórczości Samuela Becketta, a prywatnie przyjaciel Janusza Szpotańskiego.

I dodaje, że był to człowiek biesiady, lubił spotkania towarzyskie, podczas których nie brakowało alkoholu. – Ale to nie było głupie picie na umór. W jego przypadku alkohol służył, tak jak wino w starożytności, tzw. dionizyjskim szałom. Alkohol go inspirował – wyjaśnia Libera.

– Nie ma co ukrywać, że Szpotański pił sporo alkoholu. Ale to zupełnie nie przesłaniało absolutnej trzeźwości i precyzji myślenia. Można powiedzieć, że znacznie lepiej ją reprezentował, aniżeli wielu takich, którzy nigdy nie mieli alkoholu w ustach – dopowiada Bronisław Wildstein.

Metafora cywilizacji rosyjskiej

W 1974 roku powstała „Caryca i zwierciadło”. W ocenie Antoniego Libery jest to najlepszy utwór Szpotańskiego. – To mistrzostwo świata. Majstersztyk językowo-stylistyczny. Podobnie jak Mickiewicz w III części „Dziadów” i w „Panu Tadeuszu”, Szpotański wziął tu odwet na języku rosyjskim. Pada tu wiele słów i całych wyrażeń po rosyjsku, ale na ogół z polską akcentacją, co wychodzi drwiąco i komicznie. Poza tym mamy tu wspaniały koncept. Prototypami dwóch głównych postaci są Leonid Breżniew (jako Caryca Leonida) i Richard Nixon (jako Tricky Dicky), którzy prowadzą właśnie politykę odprężenia – tzw. detente – która jednak służy głównie Sowietom – mówi Libera. A4 

Janusz Szpotański. Fot. Wikimedia

– Ale w głębszej warstwie – dodaje – utwór ten jest wielką metaforą cywilizacji rosyjskiej, a więc tych wszystkich rosyjskich aberracji: niebotycznej dumy i samouwielbienia, połączonych z niewydolnością gospodarczą i potwornymi zbrodniami. Oto cywilizacja, która jest sobą zachwycona, bo przez wieki pasożytuje na innych. Bo żyje wyłącznie z podboju i rabunkowej eksploatacji własnych złóż. Wielki uzurpator świata. Kolos na wiecznie glinianych nogach. Pseudo-mocarstwo, które z kłamstwa, fałszu i przemocy uczyniło swoją główną filozofię i oręż.

Libera wspomina, że lubi też bardzo „Banię w Paryżu” – ostatni poemat Szpotańskiego, wyszydzający zachodnią lewicę, a szczególnie portret fikcyjnego profesora Lwa Levy-Stossa, który został mu zadedykowany.

– Szpotański drwił z intelektualistów uwiedzionych komunizmem, postępowością. Odsłaniał w tym utworze absurd i głupotę tych, jak się zachodnim intelektualistom wydawało, niezwykle wyszukanych, wysublimowanych idei. Pokazał to w wymiarze międzynarodowym. Twórczość Szpotańskiego jest odtrutką na absurd tych dominujących ideologii – nawiązuje do Bani w Paryżu Bronisław Wildstein.

Genialny umysł

Józef Maria Ruszar zapytany o ulubione dzieła Szpotańskiego, bez zastanowienia wskazał dwa – wspomnianą „Carycę i zwierciadło” oraz „Towarzysza Szmaciaka”, czyli poemat powstały po tzw. wydarzeniach radomskich, który jest „opowiedzianą sprawnie, w konwencji satyrycznej, literacką historią PRL-u”.

– „Towarzysz Szmaciak” to peerelowska epopeja narodowa. Dzieło wybitne, które jednak nigdy nie zostanie należycie docenione, ponieważ jest utworem satyrycznym. A nie ma zwyczaju, by myśleć o epopei w kategoriach satyry. Przyjęło się, że epopeja musi być poważna, na serio. Tyle że w „Towarzyszu Szmaciaku” zawarta jest cała historia PRL-u do połowy lat 70. – mówi Józef Maria Ruszar.

Głównym bohaterem jest pochodzący z Pcimia tytułowy towarzysz Szmaciak. Po II wojnie światowej rozpoczyna karierę jako funkcjonariusz UB. Torturuje, łamie kości, morduje. Mówi o tym z dumą. Typowy aparatczyk, konformista. – Ale po Październiku 1956 roku, kiedy następuje rozmiękczenie resortu, idzie w dyrektory. Podobny los spotkał jego kolegów z podwórka. To pokazuje jacy ludzie (i w jaki sposób) robili w tamtym systemie kariery – mówi Józef Maria Ruszar.

Historyk literatury dodaje, że główny chwyt stylistyczny w tym poemacie polegał na naśladownictwie komunistycznej nowomowy, którą posługiwał się główny bohater. Po pierwsze, ona sama w sobie jest satyrą. Po drugie, towarzysz Szmaciak sam się zdyskredytował swoją szczerością, tym że pokazał swoją mentalność: chamską i prymitywną.

– To są chwyty literackie stosowane przez autora świadomie, a jednocześnie perfekcyjnie. Nie znam innego utworu, który by tak precyzyjnie opowiadał, w jaki sposób robiono kariery w PRL-u. Niektórzy uważają, że peerelowską epopeją jest cała twórczość Wiesława Myśliwskiego. Do pewnego stopnia jest to prawda. Ale Myśliwski nie przedstawił tak dokładnie mechanizmu funkcjonowania tego systemu. Owszem, w jego powieściach można znaleźć o tym fragmenty. Natomiast jeśli chodzi o syntezę, to stworzył ją tylko Szpotański – twierdzi Józef Maria Ruszar.

Z kolei Irena Lasota uważa, że Szpotański był najwybitniejszym polskim socjologiem okresu komunizmu. – Jego „Towarzysz Szmaciak” to najlepszy opis socjologiczny różnych warstw społecznych w Polsce. Miał niezwykły talent, potrafił zsyntetyzować pewne zjawiska w kilku zdaniach. Genialny umysł – mówi.

Nos Stalina

Szpotański nie był socjologiem z wykształcenia. Miał wprawdzie zamiar nim zostać, ale jako syn przedwojennego adwokata, nie został przyjęty z powodu „burżuazyjnego pochodzenia”. Rok później celująco zdał egzaminy na polonistykę. Jakież musiało być jego zdziwienie, kiedy komisja egzaminacyjna ze Stefanem Żółkiewskim na czele, skierowała go na nowopowstałe na Uniwersytecie Warszawskim studia rusycystyczne.

Studia rozpoczął na przełomie lat 40. i 50., czyli w dobie stalinizmu. Niepokorny charakter Szpota jednak sprawił, że nie ukończył studiów. Ale o tym za chwilę.

Irena Lasota opowiedziała anegdotę, pokazującą temperament, przekorę Szpotańskiego. Otóż ktoś zaprowadził młodego i zdolnego studenta rusycystyki do Juliana Tuwima. Szpot zrobił na nim bardzo dobre wrażenie. Do czasu, gdy Tuwim zapytał: „Kogo uważa pan za największego polskiego poetę, za wieszcza? Mickiewicza czy Słowackiego?”. A Szpotański wypalił: „Gałczyńskiego”. – Później mówił, że tego żałował, że właściwie nie wiedział, dlaczego to powiedział. Ale poważna rozmowa z Tuwimem skłoniła go, by zadowcipkować. Już więcej Tuwima nie spotkał – mówi publicystka.

Z okresu studiów Szpotańskiemu szczególnie zapadła w pamięci wizyta na uniwersytecie dwóch sowieckich uczonych, o której opowiedział Antoniemu Liberze (we wspomnianym już opracowaniu „Janusz Szpotański. Fragmenty nienapisanej biografii”). „Literaturoznawca nazywał się Żurko, to pamiętam dokładnie, filozof zaś… bodajże Konowałow, lecz za to nie dałbym już głowy” – opowiadał Szpot. I kontynuował, że drugi z wymienionych dał wykład o wyższości rosyjskiej i radzieckiej filozofii nad filozofią zachodnią. Rozprawił się z klasykami – od Platona po Kanta. Następnie Konowałow mówił o nauce. Wystawił laurkę Michaiłowi Łomonosowowi. „Czegóż to on [Łomonosow] nie wymyślił! Poza wszystkimi co ważniejszymi prawami fizyki, wynalazł elektryczność, węgiel kamienny, światło, a nawet zorzę polarną! Mało! Już w końcu XVIII wieku skonstruował on samolot, podczas gdy na Zachodzie w tym czasie ledwo co balonem wznoszono się nad ziemię” – wspominał wykład Szpotański, dodając, że wystąpienie drugiego uczonego miało równie absurdalny przebieg, tyle że dotyczyło literatury.

Janusz Szpotański w roku 1963. Fot. Warszawa, 1963 r. Fot.Janusz Sobolewski / Forum

Studia rusycystyczne dla Szpotańskiego szybko się zakończyły. W 1951 roku został z nich wyrzucony za żartobliwy wiersz o Helenie Widerszpili, koleżance marksistce z uczelni:

Pogrzeb miała jak się patrzy,
sierp i młot na grobie na krzyż.
A nad grobem Widerszpili
cicho kwili Dżugaszwili.

A Irena Lasota dopowiada, że oliwy do ognia dolała sytuacja, w której Szpotański wraz ze znajomymi przenosił gipsową figurę Stalina – Szpot trzymał jego nos, który został w ręku studenta po tym, jak figura się rozpadła („O tym również stworzył poemacik”).

Antoni Libera zaznacza, że choć Szpotańskiego poznał osobiście w 1976 roku, po tzw. wydarzeniach radomskich, to słyszał już o nim na przełomie lat 50. i 60., gdy był jeszcze uczniem szkoły podstawowej. – Dużo o nim słyszałem w domu, od mojego ojca [prof. Zdzisława Libery, historyka literatury – red.], który był dziekanem Wydziału Filologicznego UW i który doprowadził do tego, że Szpotański został ponownie przyjęty na studia – mówi pisarz.

W roku 1957 Szpot powrócił na studia polonistyczne, właściwie tylko po to, aby zrobić magisterium. Miał napisać pracę o Karolu Irzykowskim, którego bardzo cenił i którego poznał osobiście w czasie II wojny światowej, grając z nim w szachy. – Ojciec naciskał na niego, by jak najszybciej napisał te pracę, „bo co to dla niego?”. Ale on miał już prawie 30 lat i brakowało mu odpowiedniego nastawienia. Górował wiedzą i oczytaniem nad otoczeniem i nie chciało mu się chodzić na nudne zajęcia. Ale niestety nie mógł też zmobilizować się, aby napisać tę pracę. Bardzo to ojca martwiło, bo uważał, że marnuje wielki talent – mówi Antoni Libera.

Szachy i dwie koszule

Większe zacięcie, niż do studiów, Szpotański miał do szachów. Zdobył tytuł mistrza krajowego. Wygrał m.in. drużynowe mistrzostwo Polski i mistrzostwo Warszawy. Pracował także jako instruktor szachowy. Poza tym zdarzało się, że grał w szachy za pieniądze – często oddając hetmana (a i tak wygrywał).

Na szachach jednak się nie dorobił. – Właściwie to żył w nędzy. Miał dwie-trzy koszule. Choć może wtedy nie rzucało się to w oczy – mówi Irena Lasota. I przypomina anegdotę. Pewnej nocy, krótko po opuszczeniu w 1969 roku przez Szpota więzienia, przechodził on pod wpływem alkoholu obok ambasady chińskiej. Wznosił radosne okrzyki. Zaczepił też milicjanta, który ochraniał ambasadę. Milicjant („prawdopodobnie znający judo”) złamał mu nogę. Szpotański trafił do szpitala na Solcu. I zadzwonił z prośbą o pomoc do Jana Olszewskiego i Andrzeja Zabłudowskiego, z którymi się przyjaźnił.

– Przyszliśmy do szpitala o trzeciej-czwartej w nocy. Wtedy bliżej poznałam mecenasa (późniejszego premiera) Jana Olszewskiego. Janusz Szpotański próbował uciekać przed personelem szpitalnym na jakimś fotelu na kółkach. Nie chciał, by mu zrobiono prześwietlenie. Krzyczał: „Wy chcecie zrobić ze mnie nowego Dubčeka!”, bo wtedy krążyła pogłoska, że kiedy Sowieci zawieźli Dubčeka do Moskwy, to go napromieniowali – opowiada Irena Lasota.

Następnie odprowadzili Szpotańskiego do jego mieszkania w kamienicy przy ul. Dobrej 5, znajdującej się obok szpitala („Dokładnie już tego nie pamiętam, ale niewykluczone, że mecenas Olszewski zaniósł niewielkiego, chudziutkiego Szpotańskiego na rękach”).

– To było najbardziej skromne mieszkanie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Pamiętam, że znajdowało się tam wąskie, połamane łóżko. I do tego książki – wspomina publicystka.

Bronisław Wildstein mówi, że Szpot był człowiekiem bardzo specyficznym. – Przypominał starożytnego mędrca, mającego dystans do świata. Miał niewiele potrzeb. Był nomadem. Miał wprawdzie mieszkanie, a raczej mały pokoik, ale spał gdziekolwiek, akurat tam, gdzie się zatrzymał; gdzie przyjechał wygłosić swoje utwory i został na imprezie. Miał dystans do rzeczywistości. Za sprawą tej cechy nie dało się przed nim ukryć żadnych pozorów. Błyskawicznie potrafił je prześwietlić – wspomina Szpotańskiego pisarz.

Miłośnik umysłu

Szpotański rzeczywiście prowadził nomadyczny tryb życia. Lubił podróżować po Polsce. W drugiej połowie lat 70., po powstaniu Komitetu Obrony Robotników i Studenckich Komitetów Solidarności, często gościł w Krakowie. Wiele czasu spędzał wtedy z Lilianą i Bogusławem Sonikami, wówczas działaczami opozycji demokratycznej. W swoim mieszkaniu przy Floriańskiej 43 organizowali spotkania, podczas których satyryk deklamował swoje wiersze i poematy.

– Warszawę nazywał Chamowem – zdradza z nutą uśmiechu Bogusław Sonik, który obecnie jest posłem PO. – Mówił, że w Krakowie może odpocząć, odreagować. Zatrzymywał się zawsze u prof. Zygmunta Chylińskiego, fizyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, przy Poselskiej 24. Bywał tam również Mirosław Dzielski. W miejscu tym została zresztą wbudowana tablica pamiątkowa – kontynuuje.

Sonik był pod wrażeniem przenikliwości z jaką Szpotański opisywał komunistyczną rzeczywistość. – On potrafił opisać ten świat w języku satyrycznym, a równocześnie pokazać grozę tego z czym mamy do czynienia. Był kompletnie niezależny, potrafił krytykować wszystkich. Był miłośnikiem umysłu. I jego bezkompromisowość była właśnie konsekwencją umysłu. Uważał, że człowiek powinien kierować się rozumem, a nie takim czy innym układem politycznym. Niezależność umysłu, twardość osądów, siła charakteru – wymienia Sonik – taki właśnie był Szpot. Po prostu był świetny i bardzo go dzisiaj brakuje – mówi, a w jego głosie słychać nostalgię.

Nudno w internacie

Po wybuchu stanu wojennego Szpotański został internowany. Trafił do ośrodków odosobnienia w Jaworzu i Darłówku. Przebywał w jednej celi m.in. z Jackiem Bierezinem i Stefanem Niesiołowskim. 


Janusz Szpotański z tomikiem swoich utworów w roku 1991. Fot. PAP/Janusz Mazur

– Gdy był w internowaniu, to mieliśmy taką zabawę, że ja do niego wysyłałam kartki podpisując się różnymi anagramami mojego imienia czy nazwiska. On oczywiście doskonale wiedział, że to jestem ja – mówi Irena Lasota, która niegdyś w audycji Radia Wolna Europa zapytała Szpotańskiego o internowanie. Satyryk wtedy powiedział, że po pół roku wyszedł na przepustkę, po czym uznał, że „nie ma tam po co wracać […] Inni wracali, ale ja nie widziałem w tym wielkiego sensu. Tam było przeraźliwie nudno” (wywiad Ireny Lasoty ze Szpotem w RWE, jak i wiele innych ciekawych materiałów, można znaleźć na stronie Polskiego Radia poświęconej Januszowi Szpotańskiemu https://www.polskieradio.pl/97/ – red.).Janusz Szpotański po 1981 roku napisał już tylko dwa poematy: „Szmaciak w mundurze, czyli wojna pcimska” i „Sen towarzysza Szmaciaka”. A także kilka wierszy. Zajmował się też przekładami (głównie z języka niemieckiego). Miał zresztą słabość do pisarzy niemieckojęzycznych. Zapytany przez Antoniego Liberę o pisarzy, których podziwia (w przedmowie w formie wywiadu do Bani w Paryżu) Szpotański wymienił m.in. Goethego, Manna, Kafkę, Musila i Canettiego, z poetów zaś m.in. Heinego, Rilkego, Trakla, Benna czy Heyma.

Z Mrożkiem w Paryżu

W połowie lat 80. Szpotański po raz pierwszy znalazł się na Zachodzie. Odwiedził Francję, Niemcy i Wielką Brytanię. Bogusław Sonik, który razem z żoną mieszkał wtedy we Francji, pamięta spotkanie ze poetą na Placu Republiki w Paryżu. – Zapytał mnie: „Panie Bogusiu, co tutaj trzeba zobaczyć?” Ja na to: Luwr, to, tamto – wymieniałem – on tymczasem powiedział: „Eee, wie pan co, mnie tu się wszędzie podoba” – wspomina Sonik.

Bronisław Wildstein wspomina spotkanie ze Szpotem w Paryżu. – Zupełnie przypadkiem spotkaliśmy się w kawiarni przy siedzibie Radia Wolna Europa, gdzie wtedy pracowałem. Była tam również Irena Lasota. Akurat wychodziłem w pośpiechu, by nagrać jakąś audycję. Janusz Szpotański zatrzymał mnie i zaczął czytać swoje wspomnienia. Ale nie miałem czasu, wyrywałem się. A on: „Co pan! Rzadko przyjeżdżam do Paryża, to niech mnie pan wysłucha do końca. Nie widzieliśmy się tyle czasu!” – opowiada prozaik. – On czytał swoją opowieść biograficzną w manierze trochę XVIII-wiecznej autobiografii, dygresyjnej opowieści. Bardzo ciekawą. I ja tego potem nigdzie nie odnalazłem, również w dziełach zebranych, opracowanych przez Antoniego Liberę. Część tekstów Szpotańskiego niestety się zagubiła – dodaje.

Z kolei Irena Lasota jest dumna z tego, że w Paryżu zapoznała Janusza Szpotańskiego ze Sławomirem Mrożkiem. – Zapytałam Mrożka, czy zna osobiście Szpotańskiego. Odpowiedział, że nie, ale bardzo chciałby poznać. I doprowadziłam do spotkania tych dwóch wielkich satyryków. Ale z jakiegoś powodu, chyba jakiejś delikatności, powiedziałam: „Panowie, to sobie pożartujcie” i zostawiłam ich samych. Nie znam więc przebiegu rozmowy, ale wiem, że obaj byli zadowoleni – mówi Irena Lasota.

Gdy Szpotański wyjeżdżał z Francji, to przyjaciele przynosili mu w prezencie różne rzeczy: swetry, płaszcze, marynarki, i tak dalej. – Umówiłem się z nim, że odwiozę go na lotnisko. Przyszedłem do niego, a on siedział bezradny, bo miał niewielką walizkę i tyle rzeczy do zabrania do Polski. I powiedział do mnie: „Panie Bogusiu, ja to wszystko zostawię. Bo wolny człowiek powinien podróżować wyłącznie z portfelem” – opowiada Bogusław Sonik.

Zapomniany, lekceważony?Według Bronisława Wildsteina twórczość Szpotańskiego była zupełnie unikatowa. – To jest bardzo specyficzna, ale wybitna literatura. Szydercza, trochę obsceniczna, z humorem wywodzącym się po części z tradycji arystofanejskiej, z kpiny ludowej, a także z mądrości, która nie daje się uwodzić pozorom. Ale pod tą kpiną mieściła się pewna wizja podstawowego ładu moralnego, któremu świat komunistyczny zasadniczo zaprzeczał – mówi prozaik. – Choć system komunistyczny odwoływał się do retoryki hipermoralistycznej, to dawał możliwość wypłynięcia najgorszym szumowinom. Polegał on na demonicznym odwróceniu znaczeń. Pod hasłem czynienia dobra, czyniono skrajną nieprawość. I Szpotański to wyszydzał, podając konkretne przykłady – dodaje.

Zaznacza także, że po 1989 roku Szpotański został wypchnięty z obiegu publicznego przez establishment III RP. – On był bardzo niewygodny, bo pokazywał, czym naprawdę jest komunizm, kto wówczas robił kariery. A my żyjemy w rzeczywistości zmistyfikowanej. Środowiska, które są pewną kontynuacją PRL-u nadal kultywują opowieść, że nie można powiedzieć, iż PRL był zły. A nawet jeśli komunizm był zły, to ludzie, którzy go tworzyli wcale już nie byli źli; oni szukali dobra, choć może czasem się mylili, nie udawało się, i tak dalej. Cała ta mistyfikacja nie ostaje się w zderzeniu z absolutnie trzeźwym i bezwzględnym ujęciem Szpotańskiego, do tego wzmocnionym szyderstwem. W związku z czym jego twórczość została wypchnięta – komentuje Wildstein.

Janusz Szpotański, zdaniem Józefa Marii Ruszara, jest obecnie twórcą zapomnianym. Historyk literatury wymienia kilka powodów, chociażby to, że nie ma już PRL-u, a „kiedy znika przedmiot satyry, to traci ona grunt pod nogami”; wskazuje też coraz słabszą znajomość języka rosyjskiego wśród Polaków, przez co dowcipy z wykorzystaniem rusycyzmów są obecnie niezrozumiałe, jak i znikomą wiedzę młodych ludzi o PRL-u. – Ich wiedza o PRL-u jest praktycznie zerowa. Pewne zjawiska z tamtego okresu bardzo trudno jest wyjaśnić ludziom urodzonym po 1989 roku albo i nieco wcześniej, ale którzy w latach 80. byli dziećmi. Jak powiem takiej osobie, że komuś wykwaterowali rodzinę, to ona nie wie, co ja mówię. Dla młodszych pokoleń tamten świat jest niezrozumiały – wyjaśnia Ruszar. I dodaje, że wielu maturzystów przychodzących na studia dziennikarskie, na których wykłada, w ogóle nie wie, kim był Tadeusz Mazowiecki („A jeden ze studentów odpowiedział, że był premierem w PRL-u”).

“Gnom. Caryca. Szmaciak”, utwory Janusza Szpotańskiego wydane w roku 2020 przez oficynę LTW.

Bogusław Sonik twierdzi, że Szpotański jest obecnie nie tyle zapomniany, co lekceważony. Elity artystyczne uważają bowiem, że jego twórczość nie jest godna, by ją wystawiać, przypominać. – Podejście do tej twórczości, jakoby nie była ona artystyczna, jest błahe i kompletnie błędne. Twórczość Szpotańskiego to najciekawszy opis PRL-u – mówi Sonik, dodając, że w jedną z rocznic powstania Studenckich Komitetów Solidarności, odbył rozmowę z przedstawicielami Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, z propozycją, by młodych adeptów sztuki teatralnej zaznajomić z twórczością Szpota, by wskazać im na przykład jakieś zadanie z nią związane. Jednakże zupełnie zlekceważono ten pomysł.

Poseł zdradza, że niedawno wystąpił o uzyskanie grantu na stworzenie audiobooka z twórczością Szpotańskiego. I ma nadzieję, że ten pomysł się powiedzie.

Godność i zdrowy rozsądek

Według Antoniego Libery, Szpotański – zważywszy okoliczności polityczne, w jakich przyszło mu żyć – maksymalnie wykorzystał swój potencjał. Oczywiście, gdyby żył w innych czasach, a nie w najgorszych latach stalinizmu i mętnej epoce gomułkowskiej, to z pewnością inaczej wykorzystałby swój talent.

rekomendowała: Irena Lasota
– On „zagrał” nie tylko piórem, ale i swoim życiem. Bo przecież wtedy pisanie tego rodzaju kpiarskich kawałków groziło poważnymi konsekwencjami. To i tak cud, że komuniści nie złamali mu życia i że on wyszedł z tego wszystkiego zwycięsko. Wielorako zwycięsko. Przede wszystkim ocalił godność, a poza tym stał się największym bardem Solidarności. Wreszcie, w latach 90. – niestety dopiero na krótko przed śmiercią – został przez państwo zrehabilitowany i za trzy lata spędzone w więzieniu dostał odszkodowanie. Przynajmniej formalnie sprawiedliwości stało się zadość – mówi Antoni Libera.

Przyjaciel Szpota dodaje, że pamięć o nim zależy od tego, jak będziemy o nią dbać. Na szczęście w podręcznikach szkolnych, przynajmniej niektórych, znajduje się jego krótka sylwetka i kilka fragmentów z jego twórczości, co przy redukcji programu nauczania z zakresu literatury, nie jest złym symptomem. – Oczywiście chciałoby się, żeby było go więcej. Ale żeby tak się stało, to trzeba o nim inaczej uczyć. Nie pokazywać go jako stańczyka, który wydrwił Gomułkę i zapłacił za to więzieniem (bo głównie w ten sposób poznaje się jego sylwetkę), ale raczej przez kunszt językowy i poczucie humoru. Bo młodzież lubi takie rzeczy, zwłaszcza dowcip. Szpotańskiego trzeba pokazywać przede wszystkim jako mistrza słowa, trochę tak jak Tuwima, jako brawurowego kpiarza – przekonuje Libera.

I zaznacza, że od Szpotańskiego wciąż możemy się wiele nauczyć. Chociażby ze wspomnianej już „Bani w Paryżu”, która okazała się poematem proroczym – przewidującym, że Europę Zachodnią i USA ogarnie szaleństwo politycznej poprawności, terror feminizmu i tym podobne idee.

Mówiąc o twórczości Szpotańskiego, Antoni Libera parafrazuje też tytuł słynnego wiersza Zbigniewa Herberta „Potęga smaku”. Powiada: – Całe dzieło Janusza Szpotańskiego to „potęga drwiny”. Szpot odnosił się do szaleństwa wszelkiej ideologii. A teraz znów żyjemy w takiej atmosferze. Czym innym jest filozofia „gender”, multi-kulti lub wariacka i nieszczera pokuta za kolonializm – to że piłkarze klękają przed meczem? To czysty obłęd. Urodziłem się za późno, by świadomie pamiętać stalinizm, ale moi rodzice przeżyli ten czas, a wiedza o tamtym okresie jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Ostracyzm i dyskryminacja „inaczej myślących”, tak dobrze znany w tamtych czasach, jest obecny i dzisiaj. Wystarczy, że nie podziela się krzykliwych haseł pseudo-awangardy i pseudo-postępu, a już się idzie w odstawkę albo nawet ma się poważniejsze nieprzyjemności. Szpotański uczy nas zdrowego rozsądku i godności. Tego, żeby nie dać się zwariować. Tego, że należy się sprzeciwiać wszelkim absurdom, „choćby miał za to spaść – jak powiada Herbert – kapitel ciała – głowa”.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com