O niepodległości bez klapek na oczach. Książka Macieja Górnego obala polskie mity

Naczelnik Państwa Józef Piłsudski po drodze na otwarcie pierwszego posiedzenia Sejmu Ustawodawczego mija oddział wojskowy, 10 lutego 1919 r. (Narodowe Archiwum Cyfrowe)


O niepodległości bez klapek na oczach. Książka Macieja Górnego obala polskie mity

Mirosław Maciorowski


Jeśli od książki o odzyskiwaniu przez Polskę niepodległości oczekujecie patriotycznego porywu, patosu i celebry, to sięgnijcie po inną. Bo “Polska bez cudów” Macieja Górnego jest o wiele ciekawsza.

W czasach gdy w polskich szkołach uroczyste akademie „ku czci” wróciły w pełnej krasie, a politycy rządzącego obozu niemal w każdy weekend przy dźwiękach orkiestr odsłaniają kolejne pomniki, książka Górnego jest jak cios młotkiem w głowę. Jej autor nie zajmuje się bowiem, jak historycy na usługach władzy, tworzeniem mitologii, tylko po prostu historią. A ta jest bardziej skomplikowana, niż wynikałoby to z patetycznych przemówień polityków wygłaszanych pod pomnikami. I znacznie ciekawsza niż dyrdymały opowiadane przez nich, a przygotowane wcześniej przez speców od tzw. polityki historycznej.

Opowieść Górnego o polskiej niepodległości jest panoramiczna i wielowątkowa. Nie ogranicza się do naszego podwórka i kluczowych lat 1918-20. Autor umieszcza ją w szerszym tle europejskim, a nawet światowym. Opowiadając o odzyskiwaniu przez Polaków państwowości, nie można bowiem pominąć ani Wielkiej Wojny, ani powojennych narodzin innych państw narodowych. Górny porównuje ze sobą ówczesne procesy i zjawiska – polityczne, społeczne i gospodarcze.

A temat zna znakomicie, bo jako badacz pracujący w Instytucie Historii PAN od lat się nim zajmuje. Ma na koncie wybitne prace: w 2018 r. został uhonorowany prestiżową nagrodą Klio za książkę „Kreślarze ojczyzn. Geografowie i granice międzywojennej Europy”, a rok później Nagrodą im. Karola Modzelewskiego za dwutomową „Naszą wojnę”, monumentalną monografię Wielkiej Wojny, którą napisał wraz ze zmarłym niedawno prof. Włodzimierzem Borodziejem.

W nowej książce bezpardonowo rozprawia się z najpowszechniejszymi mitami na temat okoliczności odzyskania niepodległości w 1918 r., które przez dekady wtłaczano nam do głów. Bo wreszcie powinny zastąpić je ustalenia rzetelnych historyków.

Heroizm Dmowskiego w Wersalu

Jednym z takich mitów jest pogląd lansowany od dekad przez prawicę, że przywódca Narodowej Demokracji Roman Dmowski zasłużył się dla odzyskania niepodległości, a przede wszystkim dla kształtu granic II RP, nie mniej niż Józef Piłsudski.

Przypomnijmy: Piłsudski walczył o Polskę na miejscu, w Warszawie, a Dmowski – po wyjeździe z Rosji w 1915 r. – na Zachodzie. Piłsudski prowadził szeroko zakrojone działania polityczne: stworzył dwa rządy, doprowadził do wolnych wyborów, a potem zorganizował armię, którą dowodził w wojnie z bolszewikami.

Roman DmowskiRoman Dmowski Domena publiczna

Dmowski stał na czele Komitetu Narodowego Polskiego w Lozannie, w Stanach Zjednoczonych rozmawiał z prezydentem Woodrowem Wilsonem i reprezentował Polskę na konferencji pokojowej w Paryżu. To właśnie tam wygłosił przemówienie kluczowe – zdaniem prawicy – dla przyszłości Polski. W mitologii prawicowej przyczyniło się ono walnie do ustalenia kształtu granic przyszłej II Rzeczypospolitej.

Górny nie odbiera Dmowskiemu chęci i zasług, ale zauważa, że pamięć o obradach paryskich oraz ich historyczny odbiór został ukształtowany w dużej mierze przez wspomnienia uczestników konferencji, w tym samego Dmowskiego. Wszyscy oni później opowiadali o swych heroicznych bojach z przywódcami mocarstw o każdą piędź ojczystej ziemi. Prawda była nieco inna.

„Relacja Dmowskiego to kliniczny przypadek megalomanii zaprawionej antysemicką obsesją. W jego wydaniu istotą paryskich obrad były tytaniczne zmagania wielkich mężów stanu: przede wszystkim jego samego, cieszącego się sympatią i wsparciem Wilsona, z powodzeniem stawiającego czoła premierowi Wielkiej Brytanii reprezentującego, a jakże, żydowskie interesy” – pisze Górny. I dowodzi, że tak naprawdę delegaci państw z Europy Wschodniej rzadko byli wysłuchiwani przez przywódców mocarstw. „Dmowski zdał oczywiście drobiazgową relację z każdej z kilku takich audiencji. Nawet w jego ujęciu nie przypominały one dyplomatycznych negocjacji choćby w przybliżeniu równych partnerów” – pisze historyk. I kontynuuje: „Bratianu [Ion, przewodniczący delegacji rumuńskiej] i Dmowski zyskali opinię arogantów. A ponieważ to wielcy decydowali, kto pojawi się przed ich obliczem, zadbali o to, by z nielubianymi politykami widywać się rzadko. Dmowski na przykład w ogóle nie uzyskał sposobności do dłuższej rozmowy z brytyjskim premierem. Wytłumaczył więc to sobie oczywiście żydowską intrygą”.

Jakie były zatem faktyczne efekty działalności przywódcy Narodowej Demokracji w Paryżu? Prawdopodobnie oprócz hałasu, jaki wokół siebie zrobił, i ugruntowania opinii o sobie jako zajadłym antysemicie – znikome. Został wysłuchany, ale i bez jego słynnej mowy zapewne granice II RP przebiegałyby podobnie. Górny pisze, że niezbyt poważne traktowanie przez przywódców Zachodu takich ludzi jak Dmowski mogło się skończyć tylko w jeden sposób: „Całkowicie jednostronnym dyktatem mocarstw uwzględniającym racje państw Europy Środkowo-Wschodniej tylko w takim zakresie, w jakim zgadzały się z ekspertyzami przygotowanymi przez merytoryczne zaplecze Rady Trzech [przywódców Francji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych]”. Czyli najważniejsze ustalenia zapadły najpewniej jeszcze przed wysłuchaniem Dmowskiego i innych polityków nowych państw.

Polak strzelał do Polaka. I trafiał…

Jednym z mitów wdrukowanych w naszą świadomość jest też przeświadczenie o wyjątkowości „polskiego losu”. Całe lata uczniowie dowiadywali się na lekcjach historii o bratobójczej walce Polaków w czasie Wielkiej Wojny. Hasło „Polak strzelał do Polaka” w narodowej martyrologii obecne jest zresztą do dziś.

Żołnierze rosyjscy i austriaccy w 1917 r., podczas wspólnego posiłku na froncie wschodnimŻołnierze rosyjscy i austriaccy w 1917 r., podczas wspólnego posiłku na froncie wschodnim Nikolai Pashin / Sputnik

I święcie wierzymy, że ta trauma dotknęła tylko nas, Polaków, bo taki jest właśnie „polski los”.

Rzeczywiście przez trzy zaborcze armie w czasie Wielkiej Wojny przewinęło się ponad 3 mln Polaków – około 1 mln służyło w rosyjskiej, mniej więcej 850 tys. w niemieckiej i prawie 1,5 mln w austro-węgierskiej. Większość oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że po drugiej stronie frontu w okopach mogą siedzieć ich rodacy. Ale raczej nie miało to wpływu na ich postawę. Górny opisuje liczne przypadki bratania się walczących na frontach Wielkiej Wojny, w tym najbardziej znany „rozejm bożonarodzeniowy” z 1914 r. Z zachowanych źródeł wynika jednak, że „tożsamość etniczna w ogóle nie miała większego znaczenia dla decyzji o chwilowym zaprzestaniu walki”. Na froncie wschodnim zimą 1914 i wiosną 1915 r. bratali się po prostu żołnierze armii rosyjskiej i austro-węgierskiej, a nie Ukraińcy z Ukraińcami czy Polacy z Polakami, choć o sobie nawzajem wiedzieli, bo siedząc w okopach, wspólnie śpiewali kolędy. A jak rozejm się skończył, wracali do okopów. Gdy padał rozkaz do ataku, nikt nie myślał o tym, czy aby nie zabije rodaka. Polak strzelał do Polaka i jak był dobrze wyszkolony, to trafiał.

Bratobójcza walka Polaków nie była czymś niezwykłym. Górny przytacza wiele takich przypadków wśród europejskich narodów: Czesi strzelali do Czechów, Ukraińcy do Ukraińców, a Rumuni do Rumunów. Najbardziej zapada w pamięć przykład Serbów z przygranicznych obszarów na południu Austro-Węgier wcielonych do armii habsburskiej. Nie dość, że wzięli udział w inwazji na Serbię, to „musieli uczestniczyć w rozstrzeliwaniu «bandytów«, w pacyfikowaniu wsi i innych aktach przemocy wobec ludzi tego samego języka i wyznania” – pisze Górny.

Bitwa czy bitewka? Wojna czy wojenka?

„Osiemnasta decydująca bitwa świata” – wyliczył brytyjski dyplomata, członek Misji Międzysojuszniczej w Polsce Edgar Vincent D’Abernon w swojej broszurze o Bitwie Warszawskiej z 1931 r. Nikt w Polsce oczywiście nie analizuje kryteriów, jakie zastosował. Wystarcza nam, że szacowny przedstawiciel świata zachodniego, wicehrabia, baronet, baron i członek Izby Gmin, a w dodatku naoczny świadek naszych zmagań z bolszewikami, autoryzował polski heroizm i decydującą rolę w uratowaniu cywilizowanego świata przed dziką hordą atakującą ze Wschodu.

Górny poświęca D’Abernonowi sporo miejsca, a właściwie kompetencjom człowieka, który sprawił, że Polacy po dziś dzień z tytułu jego broszury wyciągają wniosek, że zbawili Zachód, więc ma on u nich dług do spłacenia. „Przezywany ogierem z Piccadilly (jako mężczyzna przystojny nie wahał się czynić z tego faktu użytku, także nie będąc już kawalerem) był typowym produktem brytyjskiej klasy politycznej. Bez szczególnych uzdolnień w jakimkolwiek kierunku czuł się gotów do piastowania jakichkolwiek funkcji, byle ważnych i intratnych. Zdarzały się różne. Bezpośrednio przed misją dyplomatyczną w Polsce przewodniczył komitetowi opracowującemu zalecenia dotyczące szkodliwości spożycia alkoholu (…). W 1895 r., piastując funkcję dyrektora Banku Osmańskiego (joint venture kapitału brytyjskiego, francuskiego i tureckiego) w Stambule, skutecznie rozkręcił koniunkturę na inwestycje w południowoafrykańskie kopalnie. Po kilkunastu miesiącach szaleństwa akcje tych kopalni spadły. Nasz bohater wyszedł oczywiście z tego zamieszania jako człowiek zamożny, potrafił bowiem korzystać z uprzywilejowanego dostępu do informacji”.

W latach 20. D’Abernon był ambasadorem w Berlinie. „Zapisał się w annałach jako przyjaciel Niemiec przekonany o ich woli pokojowego współistnienia (…). Z tego względu mówiło się o nim »apostoł appeasementu«. Taki właśnie autorytet już od wielu lat upewnia nas, że Bitwa Warszawska była jedną z najważniejszych w dziejach świata” – konkluduje Górny.

Misja Międzysojusznicza w Polsce w sierpniu 1920 r. Edgar Vincent D'Abernon na pierwszym planie z cylindrem w ręceMisja Międzysojusznicza w Polsce w sierpniu 1920 r. Edgar Vincent D’Abernon na pierwszym planie z cylindrem w ręce Wikipedia

Edgar Vincent D’Abernon umieścił nasze narodowe starcie tuż za bitwą nad Marną (4-9 września 1914 r.), w której po obu stronach zginęło około pół miliona ludzi. Francuzi nazywają ją „cudem”, tak jak Polacy całe lata określali Bitwę Warszawską, w której bezpośrednio walczyło po obu stronach około 40 tys. żołnierzy, a po stronie polskiej zginęło ok. 4 tys. Autor „Polski bez cudów” uzmysławia, że obu „cudów” nijak porównać się nie da.

Oczywiście nawet niewielka bitwa może zmienić losy świata. Czy więc bolszewicy po przejściu „po trupie Białej Polski” wznieciliby – jak pisał ich dowódca marsz. Michaił Tuchaczewski – „ogólnoświatową pożogę”? Czy ówczesna Armia Czerwona była tak silna, że doszłaby do Berlina, a potem Paryża? Maciej Górny w swojej książce również nad tym się zastanawia, ale do jakich wniosków dochodzi, najlepiej samemu przeczytać.


Maciej Górny

Polska bez cudów. Historia dla dorosłych

Agora 2021

Okładka książki Macieja GórnegoOkładka książki Macieja Górnego Wydawnictwo Agora


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com