Krzysztof Kamil Baczyński i żydowski los

Krzysztof Kamil Baczyński i żydowski los

Mirosław Maciorowski


Krzysztof Kamil Baczyński (Rys: Krzysztof Ostrowski)

Los wujostwa i kuzynek podpowiadał Krzysztofowi Kamilowi Baczyńskiemu: “Przecież jestem na tych samych papierach, też mam korzenie żydowskie, dla okupantów jestem Żydem. Więc tak jak moi krewni znajduję się w sytuacji bez wyjścia, mogę zginąć w każdej chwili”. Rozmowa z prof. Andrzejem Romanowskim*

.

„Cóż, należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga z brylantów”, powiedział wybitny literaturoznawca prof. Stanisław Pigoń na wieść o wstąpieniu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego do oddziałów dywersyjnych. Miał rację?

Moim zdaniem nie. Każda zbiorowość wybiera swój los. W tym przypadku też mieliśmy wybór. Trzeba zadać sobie pytanie: czy cały naród musiał konspirować? Albo przynajmniej: czy cała Warszawa musiała? Danina krwi, jaką złożyła stolica, była bowiem nieporównywalna z żadnym innym polskim miastem. I nie chodzi tylko o samo powstanie – już wcześniej ofiar nie brakowało. A dodajmy jeszcze powstanie w getcie.

Decyzja Baczyńskiego o wstąpieniu do harcerskich Grup Szturmowych Armii Krajowej była oczywista, i to z kilku powodów.

Po pierwsze, ważne było środowisko, w którym wzrastał. Jego szkolnymi kolegami byli chłopcy z Gimnazjum im. Stefana Batorego, którzy w przyszłości staną się owymi „kamieniami rzuconymi na szaniec” z książki Aleksandra Kamińskiego. Działali w Grupach Szturmowych i prowadzili akcje zbrojne. Baczyński dołączył do nich latem 1943 r.

Co wpłynęło na jego decyzję? Musimy pamiętać o kilku ważnych wydarzeniach. Otóż nieco wcześniej, w marcu 1943 r., jego koledzy przeprowadzili słynną akcję pod Arsenałem. Uwolnili z rąk gestapo Jana Bytnara „Rudego”, który jednak zmarł kilka dni później. Umarł też postrzelony w tej akcji Aleksander Dawidowski „Alek”. Z kolei 20 sierpnia 1943 r. w akcji pod Sieczychami zginął kolejny kolega Baczyńskiego z Batorego – Tadeusz Zawadzki „Zośka”.

Mniej więcej w tym samym czasie Baczyński przeżył tragedię rodzinną – Niemcy zamordowali mu wuja (brata matki), profesora Adama Zieleńczyka, jego żonę i dwie córki, Jadwigę Kocanową i Wandę. Ocalała tylko Maria, wdowa po komuniście Janie Turlejskim, działaczka PPR, późniejsza wybitna historyczka. Śmierć dwóch kuzynek, w tym Wandy Zieleńczyk „Dziuli”, poetki zaangażowanej w lewicową partyzantkę, autorki „Marszu Gwardii Ludowej” („My ze spalonych wsi, my z głodujących miast”), musiała być dla Baczyńskiego wstrząsem.

Zwłaszcza że on też był z przekonań socjalistą, o czym dziś rzadko się pamięta.

No i trzeba dodać: los rodziny Zieleńczyków to był los żydowski. Po ich śmierci Baczyński mógł myśleć, że nie ma już nic do stracenia, nie ma po co żyć.

Wanda Zieleńczyk (1920-43), kuzynka Baczyńskiego, zamordowana przez gestapo wraz z siostrą Jadwigą i rodzicamiWanda Zieleńczyk (1920-43), kuzynka Baczyńskiego, zamordowana przez gestapo wraz z siostrą Jadwigą i rodzicami Fot. domena publiczna

Mógł żyć dla żony, Barbary Drapczyńskiej. Poślubił ją ledwie rok wcześniej i bardzo kochał.

– Tak, tyle że los wujostwa i kuzynek podpowiadał: „Przecież jestem na tych samych papierach, też mam korzenie żydowskie, dla okupantów jestem Żydem. Więc tak jak moi krewni znajduję się w sytuacji bez wyjścia, mogę zginąć w każdej chwili”.

Baczyński, idąc do Grup Szturmowych, działał niejako pod wpływem podwójnej motywacji: losu rodziny, z której się wywodził, oraz środowiska, w którym wzrastał. Gdyby nie zaangażował się w walkę, traktowałby to zapewne jak jakąś rysę.

Coś podobnego obserwowaliśmy w czasach „Solidarności” – kto się do niej nie zapisał, traktowany był jak jakiś dekownik lub koniunkturalista, stojący z boku, gdy dzieją się ważne rzeczy. Baczyński nie chciał mieć takich papierów, nie mógł stanąć z boku.

Krzysztof Kamil Baczyński z żoną Barbarą na warszawskiej ulicy w 1943 r.Krzysztof Kamil Baczyński z żoną Barbarą na warszawskiej ulicy w 1943 r. Fot. Muzeum Literatury

I w wielu okupacyjnych wierszach zagrzewał do walki z bronią w ręku. „Jedność słów i czynów” – tak biograf Baczyńskiego Wiesław Budzyński określił postawę poety nazywanego ostatnim polskim romantykiem.

– Bo taka postawa jest zakodowana w etosie romantycznym. Choć akurat w przypadku naszych wieszczów z tą jednością słów i czynów trochę nie wyszło. Słowacki, do którego porównuje się Baczyńskiego, nie wziął udziału w powstaniu listopadowym, co na lata naznaczyło go traumą. W poemacie „Rozmowa z matką Makryną Mieczysławską” [Słowacki poznał ją na emigracji, Makryna podawała się za unicką zakonnicę represjonowaną przez Rosjan, w rzeczywistości była oszustką] padają znamienne słowa. Na jej pytanie: „Jaka godność pana?”, poeta zmienia intencję pytającej i odpowiada: „Godności nie mam, przed męką uciekłem”. Podczas powstania Słowacki rzeczywiście wyjechał z kraju, wprawdzie „dla sprawy”, w misji dyplomatycznej, nie walczył jednak, naprawdę „uciekł przed męką”. No i bardzo dobrze. Jeszcze tego brakowało, żeby ten wątły człowiek, wtedy ledwie po dwudziestce, zatem jeszcze młodszy od Baczyńskiego, zginął w powstaniu – na przykład pod Ostrołęką.

Mickiewicza też ominęła walka i ten fakt również go naznaczył. Wcześniej nie podzielił losu swoich przyjaciół filomatów zesłanych w głąb Rosji. On wprawdzie także został zesłany, ale do Petersburga, a to różnica. Tam zresztą zaczął robić karierę poetycką, zesłanie okazało się dobrodziejstwem. Ale od udziału w powstaniu listopadowym się uchylił. W momencie jego wybuchu był w Rzymie, potem nie wrócił od razu, po prawie dziewięciu miesiącach dotarł wreszcie w Poznańskie i bez powodzenia (a chyba też bez większej ochoty) próbował przekroczyć granicę Królestwa.

Zygmunt Krasiński również nie walczył i z tego powodu cierpiał. Ojciec wysłał go za granicę, a on pisał stamtąd listy pełne rozpaczy.

– Krasiński miał wtedy 19 lat… Oni wszyscy chcieli walczyć, wyraźnie o tym pisali. A potem rozpaczali, że nie walczyli. Bo żeby moje słowa o czymś świadczyły, to muszę je uwiarygodnić własną postawą; pokazać, że to nie pusta gadanina, że potrafię złożyć z siebie ofiarę. Właśnie: zgodność słów z czynami. Dla kultury narodowej taka postawa jest jednak zabójcza.

Może pan sobie wyobrazić, że przed wybuchem powstania warszawskiego komendant AK gen. Tadeusz Komorowski „Bór” czy wcześniej gen. Stefan Rowecki „Grot” wydają rozkaz: wyselekcjonować z oddziałów najwybitniejsze jednostki, owe brylanty, i przesunąć je na tyły albo całkiem wycofać z walki?

– Nie wyobrażam sobie tego. A jeśliby nawet próbować, to należałoby zadać pytanie: według jakich kryteriów dokonać takiego wyboru? Jak zdecydować, kto już jest brylantem, kto prawie brylantem, a kto się tylko na brylant zapowiada? Łatwo nam dziś powiedzieć, że coś takiego można było zrobić, bo już sklasyfikowaliśmy twórczość poszczególnych autorów. Wiemy, kim byli: Baczyński, Tadeusz Gajcy, Andrzej Trzebiński, Zdzisław Stroiński, Wacław Bojarski… W tamtych czasach zupełnie inni poeci mogli wydawać się wybitni.

Przypomina mi się, co o swoich kolegach żagarystach mówił Czesław Miłosz. „Talent miał tylko Teodor”, czyli Teodor Bujnicki. „Ja nie miałem talentu, tylko pracowitość” – mówił w rozmowie z Aleksandrem Fiutem.

Tadeusz Gajcy (1922-44), poeta związany z pismem literackim narodowców 'Sztuka i Naród'. Zginął w powstaniu 16 sierpnia 1944 r.Tadeusz Gajcy (1922-44), poeta związany z pismem literackim narodowców ‘Sztuka i Naród’. Zginął w powstaniu 16 sierpnia 1944 r. Fot. domena publiczna

Mocno przesadził. O Bujnickim, który w listopadzie 1944 r. został zastrzelony w Wilnie przez żołnierzy podziemia za współpracę z komunistami, mało kto dziś pamięta. A Miłosza znają wszyscy.

– Zostawmy Bujnickiego, jego śmierć była tragedią i wciąż łączy się z nią wiele zagadek. I nawet nie jest do końca tak, że mało kto o nim pamięta. Ale ta autoocena Miłosza? Przypuszczam, że była szczera, po co miałby kokietować? Bujnicki, prawie cztery lata od niego starszy, był dlań autorytetem. W każdym jednak razie widzimy tu zmienność perspektywy. Łatwo nam mówić 77 lat po powstaniu, gdy mamy ustaloną hierarchię poetyckich talentów.

Dla dowódców AK ich podkomendni byli po prostu żołnierzami. Wszystko inne było nieważne. I trzeba pamiętać: dowódcy AK to byli – przepraszam za oczywistość – wojskowi. A dla wojskowych warszawska Starówka liczyła się wyłącznie jako twierdza, do której trudno wjechać niemieckim czołgom. Wojskowy patrzy po swojemu: mam teren, muszę go ufortyfikować, muszę zrobić wszystko, by wykonać zadanie. Jeżeli więc dowódcy AK nie widzieli brylantu w warszawskiej Starówce, to jak mogli go dostrzec w dwudziestoparoletnich chłopakach?

Baczyński był już jednak dość znany.

– Dla garstki ludzi. Przecież nie było normalnego obiegu literackiego. Był znany dla kolegów, rówieśników. Także dla Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Wyki… Ale dla wojskowych? Co to miało ich obchodzić? Dopiero poznanie całości dorobku Baczyńskiego, dopiero majestat jego śmierci wywindowały go na wyżyny. I stało się to dopiero po wojnie. Ale tu znów postawmy to pytanie zasadnicze: czy w ogóle musiał być żołnierzem? Tymczasem on prawdopodobnie sam uznał, że musi. A odwodzenie go od tego uznałby za dyshonor.

Wspomniał pan o „Kamieniach na szaniec” Aleksandra Kamińskiego, to dla pana ważna książka?

– Ważna, bo rodzinna. Jeden z jej bohaterów, Janek Bytnar „Rudy”, był moim wujem – moja mama, z domu Bytnar, była jego kuzynką. Z matką „Rudego”, Zdzisławą Bytnarową, ciocią Zdzichą, pozostawałem w serdecznych kontaktach do ostatnich miesięcy jej życia. A opowieściami o „Rudym” karmiono mnie od dzieciństwa i zwracano uwagę, że on wcale nie był rudy, tylko blondyn. W domu mieliśmy „Kamienie na szaniec” z adresem bibliograficznym: „Stalinogród 1956″. Wydanie „Kamieni na szaniec” było znakiem politycznej odwilży, ale nazwy nadanej Katowicom trzy lata wcześniej jeszcze odwilż nie skruszyła.

Dla mnie to też ważna książka, ale jej odbiór w moim przypadku się zmieniał. Gdy czytałem ją jako chłopak, wzbierał we mnie patriotyczny poryw. Myślałem, że jak kiedyś będzie wojna, to na pewno będę dzielny jak ci chłopcy. Ale kiedy doroślałem, zaczęło mi się wydawać, że Kamińskiemu mogło chodzić też o wywołanie refleksji: czy ofiara z życia tych młodych ludzi rzeczywiście miała sens?

– Tak pan sądzi?

Przed laty tak myślałem, może błądziłem.

– Ja nie potrafię czytać „Kamieni na szaniec” z pominięciem koligacji rodzinnych. I czytam je zapewne bezkrytycznie. Dla mnie to po prostu piękna opowieść o ludzkiej solidarności po grób i za grób. Nie sądzę, by Kamiński kwestionował sens tej ofiary.

A lubi pan określenie „pokolenie Kolumbów”? Weszło do języka dzięki książce Romana Bratnego „Kolumbowie. Rocznik 20″ jako zbiorczy opis generacji, która w dorosłość wchodziła w czasie wojny z bronią w ręku, a więc także bohaterów „Kamieni na szaniec”.

– Tak, lubię to określenie, ono się w PRL zadomowiło i nie widzę powodu, by się od niego odżegnywać. Co oczywiście nie znaczy, bym lubił pisarski dorobek Bratnego. Nie powinniśmy jednak rzutować późniejszych ocen na książkę, która w swoim czasie – na fali popaździernikowej odwilży – była ważna.

Niektórzy twierdzą, że Bratny wymyślił tych Kolumbów na użytek komunistów, żeby nie musieli mówić „pokolenie AK”, bo nazwa „Armia Krajowa” z trudem przechodziła im przez gardło.

– No ale jakoś przechodziła, wprawdzie w różnych, nie zawsze przyjemnych, kontekstach. Dla powojennych władz termin „pokolenie AK” na pewno nie był wygodny. Może raczej pokolenie Hanki Sawickiej, Janka Krasickiego? Tak czy inaczej książka Bratnego mówiła o pokoleniu Bytnara i Baczyńskiego. A dla mnie – o pokoleniu rodziców. Także o powojennych losach tego pokolenia ukazanych w ostatniej części – po „Śmierć po raz pierwszy” i „Śmierć po raz drugi” ta część nazywa się „Życie”. Tam okupacyjny dekownik, o nazwisku Kosiorek, mówi do jednego z bohaterów: „I co wyszło z waszego tyrania? Gówno, mówiąc delikatnie”.

Czytelnik „urodzony w niewoli, okuty w powiciu” myślał przy lekturze „Życia”: jakie to odległe od klimatu początku niepodległości. Może niewiele na ten temat wiedział, ale chyba jakoś się domyślał, że w listopadzie 1918 r. panował w Polsce entuzjazm. I że ten entuzjazm zaowocował potem Cudem nad Wisłą, gdy za broń chwyciły wszystkie warstwy narodu, w tym – po raz pierwszy tak masowo – chłopi. Ze znaczenia tego społecznego aspektu wojny polsko-bolszewickiej wciąż nie do końca zdajemy sobie sprawę.

I oto zaraz po tych wydarzeniach przychodzi na świat pokolenie nazwane później Kolumbami. To dzieci Niepodległej, pierwsza generacja urodzona w wolnej Polsce. Pokolenie, na które z nadzieją i podziwem patrzy Józef Piłsudski – także dlatego, że jest to generacja jego córek. Wyginie ta generacja już kilka lat po śmierci Marszałka – w czasie okupacji i w powstaniu warszawskim.

Jak ich ta Polska ukształtowała? Po wojnie mówiło się, że w powstaniu straciliśmy „kwiat młodzieży” albo „najcenniejszy rdzeń narodu”. Co to znaczyło, że oni odebrali „patriotyczne wychowanie”?

– W latach 80. poznałem Józefa Rybickiego, starego AK-owca, potem jednego z przywódców Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, a w latach 70. jednego z animatorów KOR.

Powiedział mi kiedyś: przedwojenna szkoła w ogóle nie uczyła patriotyzmu. Taki temat nie istniał – patriotyzm to było coś, czym się żyło na co dzień, czym się oddychało, więc i coś, o czym się nie mówiło, a przynajmniej: niewiele mówiło.

Rybicki przed wojną był profesorem gimnazjalnym.

Ale przecież istniała w II RP polityka historyczna.

– Oczywiście. Ta państwowa, uprawiana przez piłsudczyków głosiła, że wszystkie powstania miały głęboki sens, a ich zwieńczeniem były Legiony. Od razu mówiono o nich „Legiony Piłsudskiego”, choć on dowodził tylko jedną z trzech brygad.

Powstania – wpajał mi to Stanisław Stomma, jeden z moich ideowych mistrzów – zawsze były wzniecane bez kalkulacji politycznej, dlatego kończyły się tragicznie. Dopiero Piłsudski dokonał takiej kalkulacji: do walki ruszył w sojuszu z jednym zaborcą przeciw drugiemu. A potem dokonał wolty i zaborcę tego porzucił, bo wynikało to z logiki politycznych wydarzeń. Po rewolucji lutowej gotów był nawet jechać do Rosji i tam organizować wojsko.

W międzywojniu wielu młodych ludzi utożsamiało się z tradycją ojców. A ci ojcowie utożsamiali się z tradycją dziadów. „Synkowie moi, poszedłem w bój, jako wasz dziadek, a ojciec mój, jak ojca ojciec i ojca dziad, co z Legionami przemierzył świat”. Tak pisał w czasie I wojny Jerzy Żuławski w ostatnim bodaj swym wierszu „Do moich synów”.

W latach 30. grupa gimnazjalistów z Batorego, w tym 15-letni wtedy Janek Bytnar, a także Andrzej Romocki, późniejszy „Morro”, dowódca kompanii „Rudy” w batalionie „Zośka”, regularnie odwiedzała w Warszawie Kazimierza Przerwę-Tetmajera – poetę z pokolenia ich dziadów. Przynosili mu książki, czytali gazety… Skądinąd Tetmajer też kultywował tradycję swego ojca. Tradycję ułańską.

A rodziny Bytnarów – Janka i mojej mamy – to były rodziny legionowe. Tradycje legionowe przypominała im wydana w 1937 r. książka Karola Koźmińskiego, dziś zapomniana, pod wiele mówiącym tytułem „Kamienie na szaniec”… No i były to rodziny nauczycielskie, niosące „oświaty kaganiec” – i to zwłaszcza dzieciom upośledzonym, bo one były czynne w szkolnictwie specjalnym, wykształcone przez Marię Grzegorzewską. Tak więc tu wszystko się ze sobą łączyło, wszystko zazębiało. U Bytnarów było to jeszcze podszyte ich pochodzeniem chłopskim – oni byli patriotyczni z gorliwością neofity. I z neoficką dosłownością.

Ale wszyscy z tego pokolenia nie mieli chyba jednakowych poglądów?

– Oczywiście, że nie. Młodzież widziała przed sobą dwa wektory. Pierwszy był taki: oto mamy państwo, które z trudem wywalczyli ojcowie. Jakie jest, takie jest, ale jest. I jest nasze. Co nie znaczy, że wyłącznie nasze, bo w jego granicach żyją jeszcze inne narody i trzeba się z nimi jakoś pomieścić. Ale państwo jest dla wszystkich. Przynajmniej w teorii.

Ale był też drugi wektor – narodowy. Skoro udało się nam wskrzesić Polskę, to niech ona będzie wreszcie naprawdę nasza. Przez 123 lata byliśmy pod butem zaborców, nadszedł więc czas, żeby mieć państwo dla siebie. Dla narodu. A więc: Żydzi niech emigrują, Ukraińcy niech się spolonizują. I jeszcze hasło „Katolickie Państwo Narodu Polskiego”.

Baczyński był wśród zwolenników tej pierwszej Polski?

– Bez żadnej wątpliwości. Jego ojciec był piłsudczykiem i socjalistą, jego matka pochodziła ze spolonizowanej rodziny żydowskiej. Co mogło łączyć Baczyńskiego z ideą „czystości rasy”?

Ale brylantów nie brakowało chyba również w tym narodowym wektorze?

– O, naturalnie – oni złożyli taką samą daninę krwi.

Gajcy, skądinąd kolega z ławy szkolnej Wojciecha Jaruzelskiego… Także Stroiński, Bojarski – akurat oni tworzyli krąg miesięcznika „Sztuka i Naród”. Polscy nacjonaliści, piewcy idei imperium słowiańskiego, które miało powstać pod hegemonią Polski.

„Imperium gdy powstanie, to tylko z naszej krwi”… Politycy tej formacji miewali pomysły naprawdę nie z tej ziemi. W 1944 r. zdecydowali się na ustępstwo terytorialne: zrezygnowali z polskich aspiracji do Odessy…

A Żydów pewnie chcieli wysłać na Madagaskar?

– Z Żydami mieli pewnie kłopot, bo widzieli, co z nimi robią Niemcy. I pewnie oddychali z ulgą, że zdejmują im z głowy ten problem. Choć byli też tacy, którzy na to, co się dzieje, patrzyli ze zgrozą – na przykład (starszy jednak od nich) Ferdynand Goetel. Wszyscy oni wzrastali jednak w atmosferze późnego międzywojnia, z gęstniejącą atmosferą antyżydowską. Byli świadkami getta ławkowego, akcji „numerus clausus” czy „numerus nullus”, haseł „nie kupuj u Żyda” i wielu ekscesów o charakterze czysto rasistowskim, jak słynne spoliczkowanie w 1938 r. księdza Tadeusza Pudra podczas odprawiania mszy. Bo przecież ksiądz katolicki nie może być Żydem.

Dzieci także poddawano takiej indoktrynacji?

– Pamiętam frazę z endeckiego dziennika „ABC”, cytuje ją w swojej książce Mariusz Urbanek: „Odkąd Żyd Tuwim ma wychowywać polskie dzieci?”. A przecież taka fraza to wyjątkowe chamstwo, bo Tuwim był tak wrośnięty w polską tradycję, że wielu Polaków mogłoby pozazdrościć. Stefan Żeromski mawiał: „Tuwim tak wgryzł się w język polski, że się przegryzł na drugą stronę”.

Po jakie książki mógł sięgać Gajcy, a po jakie Baczyński?

– Po te same. Oni czytali to samo, tylko wyciągali różne wnioski. Wyspiański, oficjalny wieszcz sanacji, inspirował zarówno piłsudczyków, jak i endeków. Profesor Henryk Markiewicz analizował w jednym z ostatnich swych tekstów, jak bardzo polscy interpretatorzy nie mogli sobie poradzić z postacią Żyda Jankiela w „Panu Tadeuszu”. A przecież „Pana Tadeusza” czytali wszyscy!

Po wojnie wielu AK-owców spotkał tragiczny los. Sądzi pan, że gdyby Baczyński ocalał, to odnalazłby się w tej nowej Polsce? Jako socjalista robiłby karierę?

– Portret powojennego Baczyńskiego znamy z wiersza Wisławy Szymborskiej „W biały dzień”. Przeżył, a teraz wyjeżdża do pensjonatu w górach, spożywa posiłki w stołówce, wołają go: „Panie Baczyński, telefon do pana”, i nikt nie przerywa rozmów, nie zastyga „w pół gestu i w pół tchu”. U Szymborskiej, jego nieledwie rówieśniczki, Baczyński przeżył, choć pewnie nie do końca przeżył. A gdyby przeżył naprawdę… Cóż, może ktoś by mu poradził, by się trzymał daleko od polityki? By pisał wiersze, bo „do tego służy”?

Tylko czy by posłuchał?

– Otóż to. Ale myślę, że po traumie okupacji i powstania ci ludzie mieli już trochę dość. Po wojnie były dwie drogi: zostać w lesie i nadal umierać za Polskę albo spróbować znaleźć sobie miejsce w nowej rzeczywistości, czyli wybrać życie. Także to „Życie” pisane dużą literą. Z powieści Bratnego.

Jako nastolatek byłem dla pokolenia rodziców bezwzględny. Uważałem, że poszli na kompromisy, że odrzucili AK-owską przeszłość, że coś zdradzili. Lubiłem piosenkę Jana Krzysztofa Kelusa, w której śpiewał: „Kiedyś był las, dziś Spółdzielnia »Las«”… Teraz wiem, jaki byłem niesprawiedliwy. Nie miałem prawa recenzować postaw pokolenia rodziców. Dziś też widzę, iluż to ludzi z pokolenia „Solidarności” poszło do PiS.

Także obecnie wielu dokonuje bardzo kategorycznych ocen osób z przeszłości i wydaje na nie surowe wyroki.

– Już nawet nie mam sił mówić na ten temat. Bo jakże łatwo dziś żądać, by po wojnie wszyscy poszli do lasu. Wszyscy? Cały naród? Czyli cały naród miał wyginąć, stać się zbiorowym „żołnierzem wyklętym”? Znaczna część pokolenia Kolumbów przeżyła dojrzałe lata i początek starości w powojennej Polsce. Nie tylko sama robiła wartościowe rzeczy, ale też wychowała następców. Babcia jednego z moich przyjaciół mówiła nam jeszcze w latach 60.: „Wy, chłopcy, nie traćcie energii na próżne plucie na bolszewików. Wy się uczcie. A Związek Radziecki rozpadnie się i tak – jeszcze za waszego życia”. Kiedy więc nadeszła „Solidarność”, ludzie ci nie mieli na ogół wątpliwości, co mają robić.

Znałem wielu starych AK-owców, którzy włączyli się w ten ruch, a potem w Unię Demokratyczną. Dla nich to był powrót do ideałów młodości.

A czy Baczyński robiłby po wojnie karierę jako socjalista? Jako kuzyn Wandy Zieleńczyk, Marii Turlejskiej? Powojenni socjaliści byli różni. Jedni poszli do koncesjonowanej przez komunistów PPS Józefa Cyrankiewicza, inni wstąpili do PPR, która wszakże nie była tworzona wyłącznie przez komunistów.

Ale byli też socjaliści tradycji przedwojennej: Tomasz Arciszewski, ostatni premier rządu RP na uchodźstwie, czy Kazimierz Pużak, zmarły w stalinowskim więzieniu w Rawiczu. Baczyński czuł się chyba jednak przede wszystkim AK-owcem. A czy odnalazłby się po wojnie – nie wiem. Bo w gruncie rzeczy nie wyobrażam go sobie nigdzie. Chyba tylko w tym pensjonacie w górach – tak silna jest wizja Szymborskiej.


Prof. dr hab. Andrzej Romanowski – ur. w 1951 r., historyk i literaturoznawca, pracuje na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego i w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk. W 2019 r. ukazała się jego książka „Antykomunizm, czyli upadek Polski”, a ostatnio kolejna – „Pamięć gromadzi prochy. Szkice historyczne i osobiste”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com