O tym, co jest “zielone”, a co nie, w UE decydują nie naukowcy, ale politycy

(Fot. Przemek Jendroska / Agencja Wyborcza.pl)


O tym, co jest “zielone”, a co nie, w UE decydują nie naukowcy, ale politycy

Witold Gadomski


Wlatach 2000-19 4,6 mln zgonów rocznie wiązało się ze zbyt niskimi temperaturami, 0,5 mln ze zbyt wysokimi

.

Pod koniec czerwca ministrowie UE przyjęli stanowiska negocjacyjne w sprawie pakietu ustaw „Fit for 55″, który ma ograniczyć emisje gazów cieplarnianych netto o co najmniej 55 proc. do 2030 r. i zapewnić neutralność klimatyczną Unii do 2050 r. W roku 2035 nie zostanie w Unii Europejskiej zarejestrowany żaden nowy samochód z silnikiem  spalinowym. Jednocześnie Europa przeżywa bezprecedensowy kryzys energetyczny, którego jednym ze skutków jest wysoka inflacja. Jego bezpośrednią przyczyną jest zmniejszenie dostaw gazu, ropy i węgla na rynki światowe.

Ale to tylko połowa prawdy. Policzenie kosztów w energetyce nie jest sprawą prostą.

Nie ma darmowych posiłków

W niektórych restauracjach klient do posiłku otrzymuje darmowe pieczywo, oliwę, a nawet kieliszek likieru. Jeżeli jednak przyjdziemy do restauracji i poprosimy tylko pieczywo, oliwę i kieliszek czegoś mocniejszego, z pewnością nie otrzymamy tego za darmo. Ta analogia odnosi się do energetyki. Główne odnawialne źródła energii – słoneczna i wiatrowa – są bardzo zmienne i zależą od pogody, więc przedsiębiorstwa energetyczne muszą utrzymywać sieć rezerwowych elektrowni wykorzystujących gaz ziemny, węgiel lub inne źródła stabilne. Utrzymanie tych wolnych mocy, które są bezczynne, gdy świeci słońce, wieje wiatr i do systemu trafia tani prąd „zielony”, dużo kosztuje, ale kosztów tych nie ponoszą producenci energii odnawialnej, lecz przedsiębiorstwa energetyczne, które przerzucają je na społeczeństwo. „Czarną” energetykę obciążają też koszty stałe, przede wszystkim amortyzacja budynków, turbin, maszyn, nic więc dziwnego, że jej prąd jest drogi. Staniałby, gdyby nie do końca uczciwa – bo wciąż w wielu krajach dotowana – konkurencja energetyki „zielonej”.

Na  dłuższą metę transformacja energetyczna zapewni Europie niezależność od importu surowców. Będzie też potężnym ciosem w Rosję, która za Putina nie zmieniła struktury gospodarczej i wciąż jej podstawą jest produkcja i eksport ropy, gazu i węgla. Pozostaje jednak pytanie – jak poradzić sobie w okresie przejściowym. Według danych Eurostatu w 2020 r. UE osiągnęła 22,1 proc.  udziału źródeł odnawialnych w końcowym zużyciu energii brutto – o 2 pkt proc. powyżej celu postawionego przed kilku laty. Liderem jest Szwecja, w której źródła odnawialne dostarczają ponad 60 proc. energii, na ostatnim miejscu Malta – nieco ponad 10 proc.

Ale źródła konwencjonalne wciąż przeważają. 34,5 proc. energii pochodzi z surowców ropopochodnych, 23,7 proc. z gazu, 12,7 proc. z energii jądrowej, 10,2 proc. z węgla kamiennego i brunatnego.

Twój węgiel jest w Chinach

Surowce kopalne dostarczają energii w sposób przewidywalny, o ile są zapewnione ich dostawy. Kryzys energetyczny w Unii zaczął się pół roku przed wojną, a jedną z przyczyn była pogoda w Wielkiej Brytanii i w Europie Zachodniej. Mało dni słonecznych spowodowało zmniejszenie produkcję fotowoltaiki, a brak letnich wiatrów na Morzu Północnym – spadek produkcji energii wiatrowej i suszę w Norwegii, co miało wpływ na wytwarzanie energii wodnej.

Z kolei braki na światowych rynkach węgla kamiennego były w dużej mierze wywołane sytuacją w Chinach. Na Chiny przypada ponad połowa światowego wydobycia. Na kolejnych miejscach są: Indonezja (8,7 proc.), Indie (7,9 proc.), Australia (7,8 proc.) i Stany Zjednoczone (6,7 proc.). Rosja daje jedynie 5,2 proc., choć przed embargiem była ważnym graczem na europejskim rynku i trzecim największym eksporterem (18 proc. światowego eksportu).

W kwietniu 2021 r. prezydent Xi Jinping zapowiedział ścisłą kontrolę przemysłu węglowego w okresie 14. Planu Pięcioletniego (2021-25) i zmniejszenie zużycia węgla w ciągu kolejnych pięciu lat. Lokalne władze działają na rozkaz. Dostały polecenie zmniejszenia emisji CO², więc nakazały kopalniom ograniczać produkcję, nie patrząc na konsekwencje. Chiny, choć są największym producentem węgla, jeszcze więcej go zużywają (ok. 54 proc. światowego zużycia).

Gdy kopalniom zabrakło węgla, zwiększyły import. To natychmiast odbiło się na światowych cenach, tym bardziej że Chiny z powodów politycznych nie kupują surowca w Australii, więc u innych producentów musiały kupować go więcej. W tym roku produkcja węgla w Chinach rośnie, co za jakiś czas spowoduje obniżkę cen, ale co z obietnicami, że do roku 2030 Chiny osiągną szczyt emisji CO², a do 2060 neutralność węglową?

Rządy wiedzą lepiej, co się zdarzy za 15 lat

W 1892 roku w milionowym Chicago ze światła elektrycznego korzystało jedynie 5 tys. mieszkań. Nic dziwnego – kilowatogodzina kosztowała 20 centów, czyli na dzisiejsze pieniądze około 5 dol. W 1907 korporacja Commonwealth Edison Company, która powstała z fuzji Chicago Edison i Commonwealth Electric, sprzedawała energię elektryczną po 2,5 centa za kWh – trzykrotnie taniej niż w innych amerykańskich miastach. W ciągu 15 lat prywatne firmy wprowadziły technologie, które pozwoliły wielokrotnie obniżyć koszt produkcji prądu. Elektryczność stała się dobrem powszechnie dostępnym nie dlatego, że tak zadecydował rząd, ale kapitaliści goniący za zyskiem. Na tym polegał postęp techniczny trwający przez cały XIX i XX wiek. Nowe technologie wypierały stare, jeżeli wytwarzały taniej, więcej i lepiej. Za postępem technicznym podążał społeczny, gdyż ludzi stać było na kupno produktów wcześniej uchodzących za luksusowe.

Samochody elektryczne mają w Unii wyprzeć spalinowe nie dlatego, że są lepsze, wygodniejsze i tańsze w eksploatacji. Przeciwnie – wymagają częstszego „tankowania”, które trwa znacznie dłużej – od pół godziny do kilkunastu godzin. Mają wyprzeć samochody spalinowe, bo tak zadecydowali politycy i urzędnicy. Być może za 15 lat zwiększy się pojemność baterii, którymi są zasilane, być może znajdzie się sposób na ich szybkie ładowanie, a w eksploatacji okażą się tańsze. Ale to tylko przypuszczenia. Unijne i państwowe regulacje z góry przesądzają, jaka technologia jest odpowiednia, a jaka nie.

Arbitralne decyzje unijnych urzędników

Państwo już w XIX wieku regulowało poziom konkurencji, by nie dopuścić do powstawania monopoli, a stopniowo wprowadzało także regulacje dotyczące bezpieczeństwa technologii oraz ochrony środowiska. W ekonomii powstało pojęcie „kosztów zewnętrznych” (externalities), które ponosi całe społeczeństwo, a nie konkretna korporacja. Przykładem jest korzystanie ze świeżego powietrza, które jest bezpłatne, ale koszty spadają na wszystkich w postaci smogu, szkodliwych gazów emitowanych przez silniki czy spalany węgiel. Aby zredukować negatywne skutki pewnych efektów zewnętrznych, rządy mogą nakładać podatki na towary powodujące te efekty. Podatek taki (zwany podatkiem Pigou  na cześć ekonomisty Arthura C. Pigou) jest uważany za równy wartości negatywnych efektów zewnętrznych. Ma zniechęcić do działań powodujących owe koszty. Dlatego paliwa silnikowe są obłożone akcyzą.

Podobne rozwiązanie można wprowadzić w stosunku do emisji CO², jeżeli uważamy, że jest szkodliwa. Wprowadzenie takiego podatku, najlepiej jednolitego w skali globalnej, miałoby sens, gdyż nie zakłócałoby w znaczący sposób konkurencji między państwami.

Unia Europejska wybrała jednak inną drogę ograniczania emisji. Po pierwsze, wprowadzono system handlu uprawnieniami do emisji, tzw. Emissions Trading System, czyli ETS. Liczba uprawnień jest określona arbitralnie przez biurokratów. Arbitralnie też ETS obejmie transport i budownictwo. Także decyzja o zakazie rejestracji nowych samochodów z silnikami spalinowymi po roku 2035 jest czysto arbitralna, podjęta bez analizy kosztów.

Co jest zielone, a co nie? Decyduje polityka

Transformacja energetyczna wymaga ogromnych inwestycji UE, poszczególnych rządów oraz sektora prywatnego. Przewiduje się wykorzystanie prywatnych funduszy za pośrednictwem różnego rodzaju instrumentów finansowych, dzięki czemu łączne środki, wydane na ograniczanie emisji sięgną 1 bln euro. Takim instrumentem jest  program InvestEU, w ramach którego unijne finansowanie ma formę pożyczek i gwarancji. Środki unijne są lewarowane, to znaczy stanowią zabezpieczenie pożyczek zaciąganych na projekty zgodnych z “Zielonym ładem”.

Zasadniczą sprawą są kryteria uprawniające poszczególne kraje i firmy do dotacji lub kredytów gwarantowanych przez InvestEU. Ten system kryteriów zwany jest „zieloną taksonomią”. Inwestorzy otrzymują informacje, w jakie przedsięwzięcia opłaca się inwestować, jakich mogą się spodziewać zwrotów z inwestycji i jakie są perspektywy przychodów. Prywatne firmy są zobowiązane ujawniać wszystkie kluczowe dane niezbędne do oceny, w jakim stopniu ich inwestycje spełniają kryteria „zielonej taksonomii”.

Ale sama „zielona taksonomia” nie jest efektem analiz naukowych, które określałyby optymalną ścieżkę przechodzenia od „czarnej” do „zielonej” energetyki, ale politycznych targów. Niemcom zależało, by w okresie przejściowym dopuszczone były inwestycje w energetykę opartą na gazie, gdyż przed rosyjską agresją mieli zapewnione dostawy dość taniego paliwa. Arbitralnie podjęli decyzje o zamknięciu do końca 2022 r. wszystkich elektrowni jądrowych, choć było to zupełnie sprzeczne z celami klimatycznymi. Z kolei Francuzi, którzy rozbudowali energetykę jądrową i katastrofy nuklearnej się nie boją, naciskali, by w okresie przejściowym to właśnie atom odgrywał zasadniczą rolę. Oczywiście liczą na to, że nowe elektrownie budowane w Unii będą korzystały z ich technologii.

Energetyka jądrowa rzeczywiście nie emituje CO², ale wymaga znacznej ilości cementu i stali, a przy ich produkcji CO² rzecz jasna powstaje. Co więcej, wyeksploatowane elektrownie mogą stanowić zagrożenie dla środowiska, nawet jeśli nie dojdzie do katastrofy. W dodatku ich budowa wymaga nie tylko nakładów, ale też czasu, po upływie którego może się okazać, że wiele parametrów ekonomicznych zmieniło się i projekt jest nieopłacalny. Lub też politycy unijni zadecydują, że elektrowni jednak ma nie być.

Środowiska ekologów są zatem podzielone. Niemieccy Zieloni popierali decyzję o zamknięciu elektrowni, polska lewica, też bardzo „zielona”, optuje za budową w naszym, a bardzo lewicowa Razem wystąpiła nawet z propozycją dzierżawy elektrowni niemieckich.

Jak trwoga to do węgla  

Zdaniem ekspertów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, jeżeli Rosja całkowicie wstrzyma sprzedaż gazu do Europy, PKB Unii obniży się w 2023 r. o 0,2 proc. – o ile kraje Unii będą współpracować  w przezwyciężaniu kryzysu – lub o blisko 3 proc., jeżeli współpracy zabraknie. Już w 2017 r. Unia przyjęła regulację 2017/1938, która wprowadziła zasadę solidarności: państwa mają obowiązek dostarczania gazu sąsiadowi, by zaspokoić potrzeby gospodarstw domowych i  podstawowych usług socjalnych w przypadku poważnego kryzysu.

Politycy unijni zapewniają, że za kilkanaście lat w Europie nie będzie elektrowni opalanych surowcami kopalnymi. Jednocześnie przedstawiają awaryjne plany na najbliższe miesiące. Niemiecki parlament na początku lipca uchwalił nadzwyczajne przepisy pozwalające reaktywować elektrownie węglowe.  Posunięcie zostało opisane jako „bolesne, ale konieczne” przez ministra gospodarki Roberta Habecka i ma poparcie czołowych Zielonych w rządzie koalicyjnym. Wciąż nie wiadomo, czy Niemcy przedłużą działanie trzech jeszcze czynnych elektrowni atomowych, gdyż politycy uparli się, że w Niemczech są one niebezpieczne. Tymczasem we Francji elektrownie atomowe zwiększają moc. Połowa z 56 czynnych reaktorów znajduje się w pobliżu granic z sąsiadami.

Europa zastanawia się też, jak uniezależnić się od dostaw z Rosji, nawet jeżeli skończy się wojna. Jak stwierdził kanclerz Scholz: Gazprom i Rosja przestały być wiarygodnym dostawcą surowców energetycznych. Kraje Unii już ogłosiły plany budowy gazoportów – dwa powstaną w Niemczech – i położenia gazociągów z Hiszpanii i Portugalii, które mają zapewnione dostawy z Afryki Północnej. Trzeba też budować nowe magazyny gazu. Czyli – w najbliższych latach konieczne są znaczne inwestycje w sektorze gazowym, a jednocześnie za kilkanaście lat sektor ten ma być wygaszony.

To samo dzieje się z innymi surowcami energetycznymi. Koncerny paliwowe nie wiedzą, czy mają inwestować w poszukiwanie i eksploatację gazu i ropy naftowej, czy nie, gdyż zanim inwestycja się zwróci, politycy zarządzą, że od roku takiego i takiego elektrownie emitujące CO² mają być zamknięte.

Przed kilkunastu laty znaczne pokłady gazu ziemnego zostały odkryte we wschodniej części Morza Śródziemnego. Ale na razie eksploatuje je tylko Izrael, który stał się energetycznie samowystarczalny, a nawet eksportuje niewielkie ilości. Cypr i Grecja , które również kontrolują ten obszar, dopiero do wydobycia się przymierzają. Na przeszkodzie, poza sporami politycznymi, stanęli ekolodzy i zniechęcające sygnały z Brukseli.

Ogłoszona w 2014 r. Europejska Strategia Bezpieczeństwa Energetycznego promowała import gazu ziemnego z regionu Morza Śródziemnego jako sposób na dywersyfikację i zmniejszenie zależności politycznej od Rosji. Ale w ostatnich latach przeważyła chęć przyspieszenia transformacji energetycznej. Ten zwrot zbiegł się z pierwszą agresją Rosji w Ukrainie. Powinna ona uruchomić w Unii dzwonki alarmowe.

Tymczasem, jak piszą trzej niemieccy eksperci od energetyki Moritz Rau, Günter Seufert i Kirsten Westphal w opracowaniu „Wschodnia część Morza Śródziemnego jako cel transformacji energetycznej UE” (ukazało się 10 lutego, dwa tygodnie przed ponowną agresją Rosji): „Dekarbonizacja gospodarek państw członkowskich, do której dąży UE, spowoduje spadek europejskiego zapotrzebowania na gaz ziemny w perspektywie średnio- i długoterminowej. Dlatego import gazu ziemnego ze wschodniej części Morza Śródziemnego nie jest już uważany za szczególnie istotny. Zamiast tego Bruksela i Berlin patrzą z większym zainteresowaniem na ogromny potencjał regionu w zakresie energii słonecznej i wiatrowej oraz na perspektywy współpracy w zakresie handlu energią odnawialną i importu wodoru”.

Innymi słowy, eksperci namawiali jeszcze w lutym kraje mające bogate złoża gazu, by o nich zapomniały i budowały panele słoneczne. Dziś oczywiście sytuacja jest inna i być może Grecja i Cypr dostaną unijne wsparcie na budowę gazociągów, ale można było to załatwić co najmniej przed pięciu laty.

Brak węgla, który grozi nam najbliższej zimy, to także do pewnego stopnia skutek zaniechań inwestycji w górnictwie węglowym. Dla  kolejnych polskich rządów warunkiem brzegowym transformacji górnictwa było utrzymanie spokoju w kopalniach.

Związki zawodowe nie godziły się na zwolnienia grupowe czy na prywatyzację kopalń.

W efekcie zatrudnianie było obniżane powoli, poprzez naturalne odejścia górników, wydajność pracy pozostawała niska, a spółki węglowe niewiele inwestowały.  W roku 2020 kopalnie zanotowały ponad 6 mld zł straty, w 2021 1,16 mld, a w pierwszych czterech miesiącach roku bieżącego zysk ponad 2 mld zł – lecz przy cenie zbytu czterokrotnie większej niż w 2020 r.

Taka polityka spowodowała, że kopalnie nie mogą dziś szybko zwiększyć produkcji, dostosowując ją do sytuacji na rynku.  A mogłyby być rentowne i elastycznie reagować na zmieniający się popyt. W 2016 roku australijski GreenX Metals (dawniej Prairie Mining) chciał wybudować dwie kopalnie węgla na Lubelszczyźnie, uznając, że to opłacalny projekt. Został zablokowany przez polską administrację i sprawa trafiła do międzynarodowego arbitrażu.

„Zielone” nie takie zielone

Sceptycznie nastawieni do transformacji energetycznej obserwatorzy podkreślają, że ciągniony rachunek, to znaczy uwzględniający proces produkcji, eksploatacji, a na koniec złomowania elektrowni opartych na źródłach odnawialnych, może pokazać, że efekt netto w postaci redukcji emisji CO² jest znacznie mniejszy, niż się sądzi. Weźmy energię wiatrową. Łopaty turbin wiatrowych są produkowane z lekkich materiałów, takich jak stopy aluminium, którego produkcja wymaga dużych ilości energii lub kompozyty z włókna szklanego. Turbina wiatrowa ma też inne elementy, np. wieżę, na której osadzony jest wirnik, której wyprodukowanie też wymaga energii. Dochodzi do tego energia zużywana na transport materiałów i ich montaż. Krótko mówiąc, podobnie jak w przypadku konwencjonalnych elektrowni, farma wiatrowa zaczyna na minusie, zanim wygeneruje pierwszy wat.

Energia słoneczna  ma podobne problemy. Produkcja paneli słonecznych składających się z ogniw fotowoltaicznych, które z kolei są wykonane z materiałów półprzewodnikowych, takich jak krzem, jest energochłonna i generuje toksyczne odpady. Dopiero niedawno udało się wyprodukować ogniwa wystarczająco cienkie i mające na tyle długą żywotność, że przynoszą więcej energii, niż zużywa się jej na wyprodukowanie. Ale i tak potrzebują kilku lat, by dawać czystą energię netto.

Panele słoneczne mają trwałość około 20 lat. Zawierają szkodliwe pierwiastki, takie jak ołów i kadm. Istnieje ryzyko, że po wyeksploatowaniu wiele z nich trafi na wysypiska, gdyż utylizacja jest nieopłacalna. To za kilka lat może stać się poważnym problemem ekologicznym.

„Zielona energetyka” spowodowała gwałtowny wzrost zapotrzebowania na miedź, której cena wzrosła od 2000 roku sześciokrotnie. Czystą miedź, używaną do kabli, niezbędnych w wiatrowych i solarnych elektrowniach, otrzymuje się poprzez elektrolizę – proces niezwykle energochłonny.

Ile to będzie kosztować?

Firma doradcza McKinsey oszacowała koszty przejścia światowej gospodarki ma neutralność emisyjną do 2050 roku. Opublikowany w styczniu raport skupia się na naturze i skali transformacji w czterech obszarach: popycie,  alokacji kapitału, kosztach  i miejscach pracy.

W analizowanym  scenariuszu zmniejsza się popyt na  produkty o wysokiej emisji, gdy wykorzystanie produktów o niskiej emisji stwarza możliwości utrzymania gospodarczej dynamiki na odpowiednim poziomie. Do 2050 r. produkcja ropy i gazu  byłaby odpowiednio o 55 proc. i 70 proc. niższa niż obecnie. Produkcja węgla do celów energetycznych zakończyłaby się do 2050 r.

Popyt na samochody z silnikami spalinowymi ustanie, gdy sprzedaż samochodów z napędem elektrycznym wzrośnie z 5 proc. w 2020 r. do praktycznie 100 proc. w 2050.

Zmniejszy się też zapotrzebowanie ma wysokoemisyjne białko z wołowiny i jagnięciny na rzecz niskoemisyjnej  żywności, takiej jak drób.

Zapotrzebowanie na energię  w 2050 r. byłoby ponaddwukrotnie większe niż obecnie. Lecz produkcja wodoru i biopaliw wzrosłaby ponaddziesięciokrotnie.

Aby osiągnąć wtedy globalną zeroemisyjność, konieczne będą skumulowane wydatki rzędu 275 bln dol. Część kapitału obecnie przeznaczanego na aktywa o wysokiej emisji zostałaby wydana na aktywa niskoemisyjne. Te 275 bln dol. to około 9,2 bln dol. rocznie, czyli co roku należałoby wydawać około 7,5 proc. globalnego PKB. Wydatki wzrastałyby z około 6,8 proc. obecnie do około 9 proc. PKB w latach 2026-30, po czym zaczęłyby spadać.

Ponieważ zmniejszyłyby się wydatki na technologie wysokoemisyjne, wzrost rocznych wydatków netto wyniósłby ok. 3,5 bln dol. To połowa globalnych zysków przedsiębiorstw, 1/4 łącznych dochodów podatkowych i 7 proc. wydatków gospodarstw domowych.

Koszty produkcji, które odzwierciedlają zmieniające się koszty operacyjne i kapitałowe dla nowych inwestycji, również zmieniłyby się wraz ze wymianą lub modernizacją aktywów o wysokiej emisji. A wszelkie zmiany w kosztach produkcji mogą wpłynąć na koszty dóbr konsumpcyjnych. Konsumenci mogą zmierzyć się z wyższymi cenami. Szczególnie zagrożone są gospodarstwa domowe o niskich dochodach.

Transformacja w kierunku zerowej emisji CO² prowadzi do realokacji siły roboczej. McKinsey szacuje, że powstanie około 200 mln miejsc pracy, a 185 mln zostanie utracone. Te zmiany przebiegać będą różnie w różnych krajach i regionach. Mogą prowadzić lokalnie do wzrostu bezrobocia lub deficytu rąk do pracy.

Problemem może być transformacja nieuporządkowana polegająca na tym, że spowolnienie działalności wysokoemisyjnej nie będzie skoordynowane z rozwojem niskoemisyjnej. Taka transformacja może powodować wysokie koszty gospodarcze i negatywne reakcje, które ją opóźnią.

Daleko za Chińczykami

Mimo gigantycznych kosztów ponoszonych w celu obniżenia emisji CO² w latach 2010-19 całkowita globalna emisja  wzrosła z 33,1 do 38 gigaton i przewiduje się, że jeszcze wzrośnie. Na Chiny przypada 30,34 proc. światowej emisji, na Stany Zjednoczone 13,43 proc., na Indie 6,83 proc., na Rosję 4,71 proc. W Unii najwięcej emitują dwutlenku węgla Niemcy – 1,85 proc. światowej emisji, a cała UE, doliczając Wielką Brytanię, Norwegię i Szwajcarię – niespełna 9 proc. Cała unijna emisja jest mniejsza niż przyrost emisji w Chinach w latach 2010-21.

Nawet jeżeli Chiny dotrzymają zobowiązań dotyczących emisji, to pozostaje kilka krajów, które do niczego się nie zobowiązują.  Rosja emituje więcej niż połowę tego, co Unia z Wielką Brytanią, Norwegią i Szwajcarią. W jej interesie leży zatrzymanie globalnej transformacji energetycznej, a także szkodzenie krajom rozwiniętym. W tym roku znacznie zwiększyła sprzedaż surowców energetycznych do Chin i Indii, będzie produkowała towary energochłonne – jak aluminium – po cenach dumpingowych. Embargo na import tych towarów z Rosji wcześniej czy później zostanie zdjęte.

Znacznymi emitentami CO² są także kraje rozwijające się: Iran, Indonezja, Arabia Saudyjska, Afryka Południowa, Meksyk, Brazylia i Turcja. Na każdy przypada ponad 1 proc. światowej emisji (więcej niż emituje Wielka Brytania), a łącznie emitują ponad 10 proc. W najbliższej dekadzie zwiększą emisję, gdyż uważają, że muszą nadrobić dystans do krajów bogatych.

Europejski program „Fit for 55″ przewiduje obciążenie opłatami za emisję gazów cieplarnianych transportu oraz budownictwa, a to znaczy, że Europejczycy zapłacą drożej za paliwa, bilety kolejowe i samolotowe, za użytkowanie mieszkań. Za jakiś czas wyższe opłaty wymuszą oszczędności, a także zmiany technologiczne. Ale w krótkim i średnim obniży się poziom życia Europejczyków, w niewielkim stopniu wpływając na emisję globalną.

Kraje rozwijające się będą jechały w najbliższych dekadach na gapę – bilety za walkę z globalnym ociepleniem zapłacą mieszkańcy krajów bogatych. Emisja CO² nie spadnie, a jeżeli rzeczywiście wpływa na ocieplenie klimatu, proces ten będzie postępował.

Zimno też zabija

Z raportu McKinseya wynika, że uporządkowane odejście od produkcji wysokoemisyjnej może być opłacalne, tworzyć nowe miejsca pracy, a nowe produkty – takie jak samochody bezemisyjne  – mogą być tańsze i wygodniejsze. Oczywiście o ile pojawią się rozwiązania, których dziś jeszcze nie ma, na przykład bardziej pojemne i tańsze baterie. A może przyszłością jest jednak wodór, a rozwój branży samochodów elektrycznych okaże się ślepą uliczką. Warto te sprawy przemyśleć i, jak mawiają Francuzi, dać czasowi czas.

Kłopot w tym, że dotychczas transformacja odbywa się pod naciskiem histerycznych głosów o bliskim końcu świata. Stąd się biorą stachanowskie zobowiązania redukcji emisji CO² w Unii, która nie powstrzyma ocieplania klimatu.

Zdaniem Brendy Shaffer, wykładowczyni w US Naval Postgraduate School i ekspertki ds. energetyki, Komisja Europejska przekształciła politykę energetyczną w podzbiór polityki klimatycznej. Niewiele uwagi poświęcała bezpieczeństwu dostaw i cenom energii, gdyż europejscy przywódcy działają pod presją aktywistów. Efekty widzimy dziś, gdy nastąpił niespodziewany kryzys wywołany rosyjską agresją. Nawet jeżeli zmiany klimaty są groźne, to rozwiązaniem nie są działania irracjonalne, które pociągać będą znaczne koszty, nie dając odpowiedniego efektu.

Warto też przyjrzeć się kasandrycznym przepowiedniom. Według raportu zamieszczonego w prestiżowym „The Lancet” („Globalne, regionalne i krajowe obciążenie śmiertelnością związane z nieoptymalnymi temperaturami otoczenia w latach 2000-2019″), w badanym przez naukowców okresie notowano w skali globalnej 5,1 mln zgonów rocznie związanych z nieoptymalną temperaturą. Z tego 4,6 mln zgonów związanych było ze zbyt niskimi temperaturami, a 0,5 mln ze zbyt wysokimi. Od okresu 2000-03 do 2016-19 nadwyżkowe zgony spowodowane zbyt niskimi temperaturami spadły o 0,51 pkt proc., a spowodowane zbyt wysokimi temperaturami wzrosły o 0,21 pkt proc. W sumie ocieplenie klimatu spowodowało spadek zgonów wynikających z nieoptymalnej temperatury o 0,30 pkt proc.

Kłania się niedoceniana dziś książeczka XIX-wiecznego francuskiego ekonomisty „Co widać i czego nie widać”. Widzimy ludzi głodujących i umierających z powodu suszy, nie widzimy tych, którzy nie umarli z powodu zbyt niskich temperatur.

To badanie, jak większość badań naukowych, może być zakwestionowane. Można też przyjąć, że w pewnym momencie proporcje się odwrócą, gdy średnia temperatura ziemi wzrośnie nadmiernie. Lecz na razie nie ma powodu do paniki. A transformacja ku zeroemisyjności powinna przebiegać w tempie dyktowanym przez ekonomiczną efektywność i nowe wynalazki. Lepsze technologie powinny zastępować gorsze. Gdy proces ten jest sztucznie przyspieszany, istnieje ryzyko wybrania błędnych rozwiązań technologicznych i organizacyjnych, które ostatecznie opóźnią, a nie przyspieszą transformację energetyczną. Decyzje podejmowane przez polityków i urzędników pod naciskiem aktywistów, a często lobbystów z pewnością nie są optymalne.

Niewykluczone, że w najbliższych dekadach zostaną opracowane nowe technologie niskoemisyjne, które okażą się lepsze od tradycyjnych. Może uda się wynaleźć skuteczne sposoby magazynowania energii, dzięki którym niestabilne dziś źródła – wiatr i promienie słoneczne – staną się stabilne.

Prof. Jan Popczyk, wybitny specjalista od systemów energetycznych, uważa, że problem może rozwiązać rynek, na którym swobodnie kształtowałyby się ceny energii, nieustannie zmieniające się i dopasowujące popyt do podaży, a także inteligentne liczniki sterujące poborem energii. Kto wie, może to właściwy kierunek transformacji.

KOPALNIE ŹLE ZAMYKANE

Brak węgla, który może spowodować niedogrzanie tysięcy mieszkań w sezonie zimowym, jest dla opinii publicznej zaskoczeniem. Przez lata rządzący Polską politycy twierdzili, że węgla mamy dużo – miało go wystarczyć na 200 lat – a czasami, że za dużo. Okazuje się jednak, że w tym roku może zabraknąć kilku milionów ton, głównie węgla używanego przez gospodarstwa domowe.

Polskie kopalnie przed nadzwyczajną zwyżką cen węgla, z jaką obecnie mamy do czynienia, przynosiły straty. W roku 2020 było to ponad 6 mld zł, w roku ubiegłym już „tylko” 1,16 mld zł, a w pierwszych czterech miesiącach roku bieżącego pojawił się zysk – ponad 2 mld zł – przy cenie zbytu czterokrotnie wyższej niż w 2020. Ceny wkrótce spadną i znów kopalnie będą pracować na stratach.

To skutek polityki kolejnych rządów, które ustępują wobec żądań związków zawodowych. Te zaś nie godzą się na gruntowną restrukturyzację, powiązaną ze zmniejszeniem zatrudnienia, ani też na prywatyzację kopalń. Po prywatyzacji mogłoby się bowiem okazać, że kopalnia może pracować z zyskiem, jeżeli się ją doinwestuje, zmniejszy zatrudnienie i wyposaży w nowoczesne urządzenia.

We wrześniu 2020 roku przedstawiciele rządu i związków zawodowych podpisali porozumienie dotyczące tempa transformacji górnictwa węgla kamiennego. Zgodnie z przyjętymi zapisami umowy likwidacja kopalń będzie trwała do 2049 r. Na odchodzenie od węgla naciska Unia Europejska, choć Niemcy wciąż eksploatują elektrownie węglowe, także te, które wykorzystują wyjątkowo „brudny” węgiel brunatny. Naciski Unii dotyczą także pomocy publicznej dla kopalń, a bez tej pomocy nie miałyby one pieniędzy na wypłaty dla górników. Rząd tłumaczy Brukseli, że pomoc publiczna ma na celu zamykanie kopalń, a ta na razie przymyka na to oko.

Kopalnie są więc wygaszane stopniowo, górnicy powoli odchodzą na emeryturę, ich wydajność jest coraz niższa i nikt nie myśli o tym, że proces ten może być bardziej efektywny. W dodatku polska energetyka i ciepłownictwo wciąż są oparte na węglu, a ponieważ wydobycie w Polsce z roku na rok spada, uzależniliśmy się od importu, zwłaszcza z Rosji. Rząd zrobił niewiele, by to zmienić.

O kuriozalnej sytuacji, do jakiej doszło w kopalni Krupiński, opowiedział przed komisją senacką Andrzej Długosz, prowadzący firmę PR-ową Cross Media. Jej klientem była notowana na giełdzie we Frankfurcie spółka HMS Bergbau, która próbowała zbudować za prywatne pieniądze kopalnię węgla kamiennego w Polsce, wykorzystując istniejącą jeszcze wówczas infrastrukturę kopalni Krupiński przeznaczoną do likwidacji.

– Zamiast 200 mln zł za infrastrukturę, 5 tys. miejsc pracy i 3,5 mln ton węgla budżet wydał 600 mln zł na zasypanie kopalni – mówił Długosz.

Podobna sytuacja miała miejsce w okręgu lubelskim, gdzie w 2016 roku australijska spółka GreenX Metals (dawniej Prairie Mining) chciała wybudować dwie kopalnie węgla, uznając, że to opłacalny projekt. Została zablokowana przez polską administrację i sprawa trafiła do międzynarodowego arbitrażu.

Prywatny kapitał mógł zwiększyć potencjał kopalń węgla kamiennego i wziąć na siebie ryzyko związane z koniecznością zamknięcia kopalń za jakiś czas. W sytuacji nadzwyczajnej, takiej, jaką mamy dziś, dobrze zorganizowane kopalnie mogłyby szybko zwiększyć wydobycie, dostosowując się do rosnącego popytu. Wydobywany przez nie węgiel pozwoliłby ograniczyć import tego surowca. Rząd pod naciskiem związków zawodowych do tego nie dopuścił i dziś wszyscy mamy kłopot.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com