„Samotność krytyka” rozmowa z Marcelem Reich-Ranickim „POLITYKA” nr 22 / 2000
https://tesinblog.wordpress.com/about/
Rozmowa z Marcelem Reich-Ranickim liderem niemieckiej krytyki literackiej, autorem bestsellera „Moje życie”
Urodził się pan we Włocławku, w 1920 r., do Niemiec wyjechał pan w wieku dziewięciu lat i do 18 roku życia przeczytał pan praktycznie całą klasykę niemiecką. Dlaczego nie polską?
W życiu człowieka decydujące są lata dojrzewania. Literatura, którą wówczas się czyta, pozostawia najgłębsze, najbardziej trwałe ślady. Przybyłem do Berlina mając 9 lat, znając oba języki, polski wówczas nawet lepiej niż niemiecki. Chodziłem do renomowanego gimnazjum, w którym zacząłem bardzo szybko i bardzo dużo czytać. Było to związane z sytuacją Żyda w hitlerowskich Niemczech. W szkole byłem traktowany przyzwoicie, sprawiedliwie, ale wraz z innymi żydowskimi kolegami nie braliśmy udziału w szkolnych wycieczkach, zabawach, uroczystościach. Miałem więc dużo czasu, który poświęciłem lekturze. Czytanie sprawiało mi przyjemność.
Czyli lektura jako środek przeciw izolacji?
Dla mnie była to niezwykle trudna sytuacja. Cała klasa przecież, poza nami, żydowskiego pochodzenia, brała udział w politycznych zdarzeniach, wszyscy niemieccy koledzy szkolni byli w Hitlerjugend. Między nami była wielka przepaść. Cały swój wolny czas poświęcałem lekturze, z niemieckiego byłem najlepszy w klasie. Z mojego hobby wyrósł potem mój zawód.
W 1938 r. został pan deportowany przez nazistów do Polski. Powrócił pan do kraju, którego pan nie znał, który był panu obcy, na który patrzył pan niechętnie.
To prawda, do Polski nie przyjechałem dobrowolnie. Polska była mi bardzo obcym krajem, polskim władałem źle. Nie znałem polskiej literatury. Mój brat miał przyjaciela, który chciał ze mną po niemiecku konwersować. W zamian uczył mnie historii polskiej literatury. Czytałem dużo i szybko spostrzegłem coś, w co wierzę i dzisiaj: najlepsze co polska literatura stworzyła to liryka. Liryka, liryka i jeszcze raz liryka.
W książce „Moje życie”, która wychodzi właśnie po polsku, pisze pan, że krytyka literacka jest zawsze polemiką, że krytyk walczy o jakąś literaturę albo jest przeciw niej. O jaką literaturę pan walczył i nadal zabiega?
Krytyk literacki nie jest sędzią. Ja jestem prokuratorem, który w imieniu literatury oskarża książkę i autora. Ale jestem i obrońcą, który broni autora, jeśli jest zdania, że jego książka jest dobra. Walczę o literaturę, która mnie nie nudzi. To jest w ogóle najważniejsze, by książka mnie nie nudziła. Jeśli zapyta mnie pan, kto według mnie jest największym pisarzem niemieckim XX wieku – to nie ma wątpliwości: Tomasz Mann. To jest mój autor, pisałem o nim już w Polsce przed 50 laty, w „Nowej Kulturze”, „Twórczości”.
Pisze pan dość sceptycznie o relacji krytyk-pisarz.
Bo to wygląda tak: jeżeli krytyk chwali książkę, to pisarz jest zadowolony i uważa, że krytyk jest mistrzem swojego fachu. Ale dziwna rzecz: autorzy są zdania, że jak pochwaliłem jedną książkę, to mają już abonament, że pochwalę też każdą następną. Kiedy sobie pozwolę napisać krytycznie – koniec z przyjaźnią. Jestem zaprzyjaźniony od lat z Siegfriedem Lenzem, tylko że ja nie piszę o jego książkach. Pisałem o nim oczywiście wielokrotnie, jak miał urodziny, ale nigdy o jego książkach. I to uchroniło naszą przyjaźń. Krytyk jest figurą samotną, takie jest moje doświadczenie. To ma związek także z moją mentalnością i temperamentem. Rok po powtórnym przyjeździe do Niemiec powiedziałem do żony, że będę pisał krytyki tak jak nikt przede mną: jasno i prosto. Dobra książka, ponieważ…, zła książka – bo… Albo odniosę sukces, albo spadnę na samo dno. Naturalnie, wielu autorów przy tym zraniłem. W moim przekonaniu było to konieczne. Chociaż wszystko to jest bardzo niebezpieczne. Człowiek zgani jakiegoś pisarza, to ma w nim wroga – aż do pozytywnej recenzji za ileś tam lat. Ale jak pochwali jakiegoś – to ma setki wrogów, jego kolegów.
Czy książka w tak medialnym społeczeństwie, jakim są Niemcy, jeszcze się liczy?
Na książkach się nie znam. Często mówię to moim kolegom wydawcom, że nas dzieli jedno, oni kochają książki, a ja literaturę. To jest zupełnie coś innego. Literatura piękna o poważnych walorach artystycznych nie odgrywa wielkiej roli w kształtowaniu opinii publicznej. Jeśli pisarz chce wywrzeć wielki wpływ, to powinien pisać złe, atrakcyjne książki z jakimiś tezami, które uważa za istotne. Ale dobra literatura, która posługuje się nowymi środkami wyrazu, zawsze jest dostępna tylko dla mniejszości.
Günter Grass twierdzi jednak, że pisarz ma obywatelskie powinności.
Ja mam na to inny pogląd niż większość. Tak jak adwokat czy lekarz, również i pisarz ma prawo wypowiadać się w sprawach politycznych, publicznych. Ale powinności takiej nie ma. W latach 1967-68 bardzo wielu pisarzy niemieckich zwróciło się w stronę polityki. Efekt był taki, że nie przybyło nam wcale dobrych polityków, z całą pewnością natomiast straciliśmy kilku pisarzy.
Pisze pan w swojej książce, że Niemcy XX wieku mają dwie twarze: Hitler i Tomasz Mann, a zlekceważenie którejkolwiek z nich będzie miało straszne skutki.
Tak. Dwa największe dzieła w historii literatury niemieckiej: „Buddenbrokowie” i „Czarodziejska góra” powstały przed nazizmem. To są szczyty powieści niemieckiej, na które doświadczenia hitleryzmu nie miały żadnego wpływu. Hitleryzm i jego zbrodnie, to co przeżyłem, czego doświadczyłem, nie pomniejszyły w moich oczach wartości i jakości dzieł Goethego, Schillera, Heinego czy Tomasza Manna. Więcej – czy dlatego, że Niemcy mordowali Żydów, że Hitler odegrał tak straszną rolę, miałem przestać wierzyć w Beethovena albo Bacha, albo Brahmsa?
Ale musiał pan przecież wytłumaczyć sobie jakoś tę straszliwą dwoistość: z jednej strony Goethe i Tomasz Mann, z drugiej, wkraczający z gramofonem do getta Niemcy i akt rzezi na narodzie żydowskim.
Zastanawiałem się nad tym wielokrotnie, ale to jest bardzo trudne dla mnie pytanie. Przecież w okresie berlińskim, w latach 1936-1938, w latach tego strasznego antysemityzmu, moi koledzy z gimnazjum zachowywali się nienagannie. Pytałem się siebie – dlaczego? Dla nich „żydostwo” było pojęciem abstrakcyjnym. Słyszeli od nauczycieli, że największym nieszczęściem ludzkości i przede wszystkim narodu niemieckiego jest Weltjudentum, i pewnie się z tym zgadzali. Ale oni tego nie przenosili na swoich kolegów, którzy siedzieli obok w ławkach, od których nierzadko ściągali na klasówkach, na Rosenbauma czy Rosenberga. Tak ja to sobie tłumaczę. A przy tym cała ta kwestia antysemityzmu i niemieckiego rasizmu jest niezwykle skomplikowana. Mogę posłużyć się tylko przykładem. Otóż nie można sobie wyobrazić niemieckiej literatury bez Kafki, niemieckiej muzyki bez Gustava Mahlera czy Arnolda Schönberga, psychologii bez Zygmunta Freuda, fizyki bez Alberta Einsteina – no może dosyć. To przecież wszyscy Żydzi i to Żydzi z obszaru języka niemieckiego. To jest ta ogromna rola Żydów w kulturze niemieckiej XIX i XX wieku – tu do lat 30. Rola ogromna, podobnej Żydzi nie odegrali nigdzie, ani we Francji, ani w Anglii. Także krytyka literacka od 1900 do 1930 r. to w dwóch trzecich Żydzi. I konstytucja pruska napisana w większości przez prawników żydowskiego pochodzenia.
Na ile poprzez język, narzędzie literatury, poznać można duszę jakiegoś narodu?
Jeśli już cokolwiek służyć może do poznania duszy narodu, to oczywiście literatura. Czego ja się dowiedziałem o Polakach czytając ich literaturę? No bardzo prędko zrozumiałem, bo to nietrudno, jaką rolę w psychice narodu polskiego odgrywa romantyzm. Ale Polska to kraj katolicki, to świat katolicki, ten świat był mi zupełnie obcy, zatem to nie jest tylko sprawa języka.
Co zatem przeszkadza w odbiorze polskiej literatury na Zachodzie?
Wspaniała liryka i dramaty poetyckie są niezwykle trudne do przetłumaczenia. Ale to nie jest tylko przypadek polskiej literatury. Niech się pan zapyta niemieckiego znawcy, kto dla niego uosabia literaturę rosyjską, odpowie Tołstoj i Dostojewski, Rosjanin powie – Puszkin. Tymczasem Puszkina nikt tu nie zna.
Sądzi pan, że polska literatura pozostanie niedostępna dla zachodniego czytelnika?
No nie, tak nie można powiedzieć, niech pan nie przesądza o przyszłości polskiej powieści, może nastąpi jej rozkwit i wtedy znajdzie ona wielu niemieckich czytelników. Dotychczas ich nie ma. Wiem, wiem, Gombrowicz, Schulz – no tak, ale nakłady ich książek, dwa, trzy tysiące egzemplarzy. Tylko dla wąskiego grona. Sam przyczyniłem się do sukcesu powieści Andrzeja Szczypiorskiego „Piękna pani Seidemann”. No dobrze, ale sam pan Szczypiorski, który jest zdolnym pisarzem, nie wmawia sobie, że jest to wielka literatura. Powodzenie tej książki w Niemczech łączy się z tym, że Szczypiorski potrafił dać coś, czego w Niemczech nie ma, a mianowicie rozrywkową powieść na poważnym poziomie intelektualnym, z silną, dobrą krytyką społeczną, także krytyką epoki, także krytyką Niemców, która jest dla nich pełna zrozumienia. To jest ten sukces. Ale jeśli chce się wiedzieć, do czego jest on zdolny, co on potrafi, to trzeba sięgnąć do książki „Msza za miasto Arras”, być może najlepszej książki, jaką napisał. Gdy umarł Andrzejewski, no niby też tu tłumaczony, to żeby przypomnieć, kim był, trzeba było pisać o filmie „Popiół i diament” Wajdy, który tu był jakoś w kręgach intelektualnych znany. W ciągu tych 40 lat nie spotkałem tu ani jednego człowieka, nikogo tu nie poznałem, a obracam się przecież w kręgach wykształconych, literackich, kto słyszałby nazwisko Juliusz Słowacki. Trochę słyszano o Mickiewiczu, bo był na obiedzie u Goethego, raptem dwie godziny, ale był. A Norwid?
No ale przecież w ostatnich 20 latach mamy dwoje noblistów – Czesława Miłosza i Wisławę Szymborską.
Pozwoli pan, że powiem szczerze. Szczerze, naprawdę. Obrażą się na mnie pewni ludzie w Polsce, ale muszę powiedzieć prawdę. Czesław Miłosz: Nobel i żadnego znaczenia. Wznowiono wprawdzie tę jego książkę „Dolina Issy”, ale bez Nobla by tego nie zrobili. Szymborska – Nobel i wpływ – zero. W obu przypadkach żadnego znaczenia. Bo czytelnicy, publiczność to wymagające towarzystwo – nie można ich zmusić do czytania tego, co chcieliby redaktorzy, krytycy i politycy. Czytają to, co im się podoba. Szczypiorski im się podoba, to go czytają. A przy tym Szymborską to była w Niemczech wielka niespodzianka, że dostała Nobla. Raczej mówiono, że jeśli poeta z Polski, to Zbigniew Herbert. Powiedziano mi dlaczego akurat ona, a nie Herbert, ale to nie jest temat naszej rozmowy. Tu nie tylko jakość poezji odegrała rolę. Sprawa z Noblem to w ogóle trudna sprawa. Przecież to idzie według krajów. W 1999 r. było jasne, że Nobla musi dostać Niemiec.
I dostał go Günter Grass.
To wielki stylista, jego język jest oryginalny, jędrny, szczególny. Najważniejsza w jego twórczości jest tzw. Gdańska trylogia, druga część „Kot i mysz” – wręcz znakomita. Późniejsze pisarstwo Grassa – straszne, zwłaszcza ostatnie książki, chociaż i w nich można spotkać jeszcze dobre rozdziały.
W pańskich wspomnieniach, które opisują doświadczenia trudnego, niebezpiecznego wieku XX, delikatną kreską podejmuje pan także sprawę antysemityzmu. Doświadczył pan go wszędzie, także w Polsce.
Gdybym podjął pańskie wyzwanie, nie byłbym, obawiam się, dostatecznie obiektywny, ponieważ przez antysemityzm Polaków wiele wycierpiałem. W czasie okupacji było w Polsce aż nadto wiele okazji, by go doświadczyć. O niektórych napisałem w swojej książce. Nie zapominam jednak i nigdy nie zapomnę, że wojnę przeżyliśmy z żoną na Gocławku dzięki pomocy, schronieniu, jakie znaleźliśmy w rodzinie polskiego robotnika. Wybaczy pan, ale generalnie, nie nadaję się do odpowiedzi na pytanie o charakter polskiego antysemityzmu.
Rozmawiał MAREK ORZECHOWSKI, Bonn
Marcel Reich-Ranicki. ur. w 1920 r. we Włocławku; pisarz i najbardziej wpływowy niemiecki krytyk literacki, słynący ze zjadliwego pióra i kontrowersyjnych wystąpień telewizyjnych. Dzieciństwo spędził w Polsce, potem wyjechał z rodzicami do Niemiec, skąd go deportowano z powrotem do Polski w 1938 r. Kilka lat spędził w getcie warszawskim, skąd udało mu się uciec. Był przez chwilę w wojsku polskim, pracował w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwie Spraw Zagranicznych. W 1958 r. wyjechał z Polski i osiedlił się we Frankfurcie n. Menem. Pracował jako krytyk w tygodniku „Die Zeit”, w 1974 r. został kierownikiem działu literackiego „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Autor krytycznoliterackich esejów, redaktor wielu literackich antologii, współpracownik „Encyclopaedia Britannica”.
POLITYKA nr 22 (2247), 27 maja 2000