Archive | 2020/08/11

Fałszerze i komedia wyborcza. Tak się robiło wybory w PRL

Fałszerze i komedia wyborcza. Tak się robiło wybory w PRL

Józef Krzyk


Wybory do Sejmu 26 października 1952 r. Głosuje operator Polskiej Kroniki Filmowej Karol Szczeciński. W tle godło Polski i portrety prezydenta Bolesława Bieruta oraz sowieckiego marszałka Polski Konstantego Rokossowskiego (Fot. Archiwum Szczecińskich/East News)

Rząd pozbawiony kontroli, mający w ręku prasę, administrację, policję i fundusze państwowe, dysponujący bogatym arsenałem środków nacisku politycznego i gospodarczego wygra każde wybory – komentował w 1947 r. wybory do Sejmu Ustawodawczego emigracyjny publicysta i endek Stanisław Stroński.

*

Wszystkie wybory w PRL były sfałszowane. Bezapelacyjnymi triumfatorami zawsze były partia rządząca oraz jej przystawki – fasadowe ugrupowania, które od lat 50. tworzyły z komunistami Front Jedności Narodu.

Próba sił z szulerami

Do pierwszych powojennych wyborów doszło w styczniu 1947 r., ale preludium do nich było o pół roku wcześniejsze referendum ludowe. Pomysł, raczej niechcący, podsunął komunistom Stanisław Mikołajczyk, lider PSL i wicepremier w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej. Prawdopodobnie łudził się, że nacisk mocarstw zachodnich spowoduje, że Moskwa zgodzi się na demokratyczne wybory w Polsce, co Wielka Trójka uzgodniła w Jałcie.

Jednak gdy w listopadzie 1945 r. komuniści przegrali wybory na Węgrzech i nie pomogła im nawet stacjonująca w tym kraju Armia Czerwona, Polska Partia Robotnicza zdała sobie sprawę, że w uczciwej rywalizacji nie ma szans. Zaproponowała więc Mikołajczykowi start ze wspólnej listy, obejmującej również pozostałe „demokratyczne”, czyli koncesjonowane przez komunistów partie. Ludowcy mieliby dostać 25 proc. miejsc w Sejmie, czyli właściwie jedynie legitymizować władzę komunistów. Mikołajczyk ofertę odrzucił, a gdy rozmowa zeszła na uchwalenie nowej konstytucji, wspomniał, że we Francji odbyło się w tej sprawie referendum.

Komuniści uznali wówczas, że w Polsce może być ono dobrą próbą sił przed wyborami i okazją, by postawić PSL w trudnej sytuacji. Trzy pytania do referendum ułożyło bowiem kierownictwo PPR, ale podpisać się pod nimi mogli właściwie ludzie obu przeciwnych obozów. W żadnym nie wspomniano o komunizmie, ale jedynie o poparciu granicy zachodniej (o wschodniej nie wspomniano), planowanych reformach – głównie nacjonalizacji przemysłu i reformie rolnej oraz o likwidacji Senatu. PSL sam takie hasła wysuwał, ale skoro tzw. Blok Demokratyczny wezwał, by na wszystkie trzy pytania odpowiedzieć „tak”, wiadomo było, że wyników użyje do celów propagandowych. A kiedy generalnym komisarzem referendum został Wacław Barcikowski, I prezes Sądu Najwyższego, stało się jasne, że zostanie ono przeprowadzone pod pełną kontrolą komunistów. Przed wojną Barcikowski bronił przed sądem Władysława Gomułki, a po niej uchodził za posłuszne narzędzie w rękach komunistów.

Z głosowania na mocy dekretu zostali wykluczeni ludzie, którzy w czasie wojny kolaborowali z okupantem lub odpowiadali za przedwojenną „faszyzację” Polski. Te zarzuty komuniści wykorzystywali do dyskredytowania swoich przeciwników, pozbawiając prawa udziału w referendum prawdopodobnie kilkaset tysięcy osób.

Według oficjalnych wyników w referendum ludowym przeprowadzonym 30 czerwca 1946 r. aż 68 proc. obywateli było za zniesieniem Senatu, 77,2 proc. opowiedziało się za reformami proponowanymi przez komunistów, a aż 91,4 proc. głosowało za granicą na Odrze i Nysie Łużyckiej.

W te wyniki mało kto wierzył, ale nie można było ustalić prawdziwych. Opozycja przypuszczała, że były fałszowane już na poziomie komisji obwodowych. Z drugiej strony, gdyby tak się działo, PPR nie dowiedziałaby się nawet, jakie są autentyczne nastroje społeczne.

Tajemnicę wyjaśnił prawie pół wieku później Nikita Pietrow, rosyjski historyk związany ze stowarzyszeniem Memoriał, który wykorzystał chwilowe otwarcie archiwów Kremla za czasów Borysa Jelcyna. Według jego ustaleń fałszowaniem referendum zajęła się grupa z sowieckiego ministerstwa bezpieczeństwa państwowego (MGB) dowodzona przez płk. Arona Pałkina. Okazało się, że porażka komunistów była znacznie wyższa, niż wynikało z fragmentarycznych danych, którymi dysponowali w 1946 r. politycy PSL – np. za likwidacją Senatu w poszczególnych obwodach było zaledwie od 1 do 15 proc. głosujących. Ludzie Pałkina sfałszowali protokoły z prawie 6 tys. obwodowych komisji, a z pozostałych 5 tys. – prawdopodobnie funkcjonariusze polskiego Urzędu Bezpieczeństwa.

Z kolei z tzw. archiwum Bieruta, które zbadał prof. Andrzej Paczkowski, wynika, że „tak” na pytanie o likwidację Senatu odpowiedziało 26,9 proc. głosujących. Najmniej, bo tylko 13,5 proc., w województwie krakowskim, dlatego po kraju krążyła plotka, że komuniści zamierzają za karę wysiedlić mieszkańców Krakowa.

Leć pan do Churchilla

Kolejka po karty do głosowania w jednym z lokali wyborczych podczas wyborów do Sejmu Ustawodawczego w 1947 r. Agitacja za głosowaniem na komunistów trwała aż do momentu wrzucenia kart do urn – wyborcy na ubraniach mają przyczepioną trójkę, czyli numer listy tzw. Bloku Demokratycznego utworzonego przez PPR i jej przystawki Fot. IPN

Referendum uzmysłowiło komunistom, że całą procedurę wyborczą muszą mieć pod kontrolą. Uznali też, że muszą zastraszyć przeciwnika, dlatego milicja i UB aresztowały ok. 50-60 tys. ludzi, głównie powiązanych z PSL. W dziesięciu spośród 52 okręgów w kraju wyborcy w ogóle nie mogli głosować na partię Mikołajczyka, ponieważ pod różnymi pretekstami unieważnione zostały listy kandydatów.

Nadużycia były możliwe, ponieważ członków komisji powoływały zdominowane przez komunistów wojewódzkie rady narodowe. To oni w praktyce decydowali nie tylko o wynikach wyborów, ale nawet o tym, kto zostanie do nich dopuszczony. Ordynacja przewidywała, że prawa do głosowania mogą być pozbawione osoby współdziałające z antykomunistycznym podziemiem, a w czasie wojny z oczywistą szkodą dla narodu polskiego czerpały korzyści ze współpracy gospodarczej z władzami okupacyjnymi. O tym, kto się tego dopuścił, decydowały władze. Zdarzało się, że z głosowania wykluczano całe wioski, ale nie z powodu kolaboracji, tylko dlatego, że silne wpływy miał tam PSL.

Opozycja, widząc, że wybory nie są uczciwe, chciała utrudnić komunistom ich sfałszowanie. Sposobem kontroli prac komisji miało być podawanie do publicznej wiadomości wyników z poszczególnych obwodów i okręgów. Ale komuniści nawet na to się nie zgodzili: wyniki zbiorcze ogłaszał generalny komisarz, który dostał na to aż 12 dni. – Leć pan ze skargą do Churchilla – śmiał się Gomułka z protestującego przeciwko takiemu rozwiązaniu Mikołajczyka.

Na wybory nieufnie patrzyła emigracja. Najdosadniej o intencjach rządu pisał w londyńskim „Przeglądzie Polskim” endek Stanisław Stroński: Nie po to został nam narzucony, by kapitulował przed opinią i oddał władzę w polskie ręce. Zamiarem jego jest trwać wbrew wszystkiemu i doprowadzić do końca dzieło zniszczenia i ujarzmienia kraju.

Według danych, które ludowcom udało się zebrać w stu obwodach (spośród 6 tys.), na listę tzw. Bloku Demokratycznego, czyli PPR i jej akolitów, padło 27 proc. głosów, a na PSL – 63 proc. Oficjalne wyniki były odwrotne: Blok – 80,1 proc., PSL – 10,3. Reszta przypadła Stronnictwu Pracy oraz secesjonistom z PSL.

Konsekwencją tej farsy był wybór na prezydenta Bolesława Bieruta, który składając przysięgę, wypowiedział nawet formułę „tak mi dopomóż Bóg”. Nielegalny „sejm” wybrał nielegalnego „prezydenta” – komentował emigracyjny „Dziennik Polski”. A rząd londyński stwierdził: Wolność w Polsce przestała istnieć. Niepodległość Rzeczypospolitej stała się fikcją, przesłanianą kłamliwymi pozorami.

Specjalistka z Moskwy

Następne wybory, 26 października 1952 r., zostały sfałszowane przez specjalną grupę funkcjonariuszy MBP kierowaną przez Anatola Fejgina i Michała Taboryskiego, szefów kluczowych departamentów w resorcie. Prawdziwe wyniki nie są znane. Ogłoszono, że 99,8 proc. głosów padło na jedyną listę kandydatów zgłoszoną przez Front Narodowy. Kulisy tego „zwycięstwa” po ucieczce z Polski opisał Józef Światło, zastępca Fejgina.

Wyjawił, że resortowej grupie fałszerzy pomagała przysłana z Moskwy agentka, specjalistka w przerabianiu i podrabianiu dokumentów.

Uczyła ich m.in. wywabiać pismo z dokumentów, podrabiać podpisy, dobierać najlepszy do tego celu papier oraz pióra i atrament.

Tych, którzy wykazali większe zdolności, nauczyła szybciej, innych wolniej. Ale mimo to wszyscy w końcu nauczyliśmy się tej sztuki tak, że przed wyborami gotowe były wszystkie protokoły okręgowych komisji wyborczych z pieczęciami i podpisami. Trzeba było tylko wpisać cyfrę – wspominał Światło.

Nazajutrz po wyborach specgrupę odwiedził wiceminister bezpieczeństwa Roman Romkowski, który oświadczył, że głosowanie przebiegło po myśli władz, więc fałszowanie nie jest potrzebne. Światło był przekonany, że to tylko gra: Spojrzeliśmy tylko po sobie i zrozumieliśmy od razu, o co chodzi. Skoro sfałszowane protokoły były już gotowe, to najwidoczniej Bierut wolał wstawić cyfry w Biurze Politycznym aniżeli u nas. Tam są ludzie z jego punktu widzenia bardziej zaufani i grono wtajemniczonych może być mniejsze. Z ogłoszonych wyników wyborów okazało się, że nasze przypuszczenia były słuszne.

Komisje trzymać w garści!

Następne wybory miały się odbyć 16 grudnia 1956 r. Taki termin jeszcze przed Październikiem wyznaczyła Rada Państwa, jednak głosowanie trzeba było przesunąć, bo w ciągu kilku tygodni wszystko się zmieniło: Gomułka objął władzę, a radzieckie czołgi stacjonujące w Polsce jechały na Warszawę. 24 października, w dniu słynnego przemówienia „towarzysza Wiesława” na placu Defilad, Sejm zmienił ordynację wyborczą. Od poprzedniej różniła się istotnymi drobiazgami. Ta z 1952 r. przewidywała, że liczba kandydatów na liście nie może być większa od liczby miejsc do obsadzenia w danym okręgu. Natomiast nowa dopuszczała, że kandydatów może być więcej niż miejsc, ale nie więcej niż o dwie trzecie.

Teoretycznie nawet stalinowska ordynacja z 1952 r. pozwalała zarejestrować w okręgu więcej niż jedną listę wyborczą, ale w praktyce było to niemożliwe, ponieważ prawo ich zgłaszania miały jedynie PZPR i koncesjonowane przez nią organizacje. Jako żart traktowano więc paragraf, który precyzował, że kolejność umieszczenia list na karcie do głosowania zależy od terminu zgłoszenia ich w komisji wyborczej. Twórcy ordynacji niespecjalnie starali się maskować to, że wybory to fikcja, bo na liście nie trzeba nawet nikogo wskazywać, żeby głos był ważny.

Dopuszczenie przez ordynację z 1956 r. na listę większej liczby kandydatów miało jednak ten skutek, że mandaty obejmowali ci, którzy dostali najwięcej głosów. Ale tylko raz ta zasada znalazła zastosowanie. W wyborach, które ostatecznie odbyły się 20 stycznia 1957 r., w okręgu nowosądeckim Jan Antoniszczak jako jedyny nie uzyskał wymaganej bezwzględnej większości, więc konieczna była druga tura. Antoniszczak już do niej nie przystąpił, ale krzywda mu się nie stała – w latach 60. był prezesem klubu sportowego Cracovia, starostą w Nowym Sączu i Żywcu, wiceprezydentem Krakowa oraz dyrektorem Zjednoczenia Wapnia i Gipsu.

Wybory z 1957 r. zakończyły natomiast karierę byłego premiera Edwarda Osóbki-Morawskiego. Naraził się Gomułce, więc trzy dni przed wyborami został skreślony z listy do Sejmu. Ordynacja na to wprawdzie nie pozwalała, ale I sekretarz, tak jak jego poprzednicy, nie przejmował się za bardzo literą prawa.

O tym, co władza myśli o wolnych wyborach, świadczy instrukcja, którą szefom terenowych struktur partyjnych wydał Edward Ochab: Przede wszystkim należy zapewnić sobie istotny wpływ, codzienny wpływ na okręgowe komisje wyborcze. Nie mogą one beztrosko zarejestrować zgłoszonych list wyborczych, nawet jeśli tam będzie dziesięć pieczątek i sto podpisów. Okręgową komisję wyborczą trzeba codziennie mieć na oku i w gruncie rzeczy trzymać w garści, chociaż nie może to przybierać form administracyjnych czy rzucających się w oczy, czy dających podstawę do rozróbki przeciw partii.

O co chodzi w wyborach?

O tym, że to władza decyduje, kto ma zostać posłem, przekonali się studenci Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Łodzi, którzy bezskutecznie prosili, by na liście do Sejmu umieścić rektora tej uczelni prof. Zygmunta Izdebskiego. Demonstrowali nawet na ulicy i interweniowali u Zenona Kliszki, bliskiego współpracownika Gomułki, ale nic nie wskórali.

W podobny sposób komuniści traktowali kilkuosobowe koło Znak, które w 1957 r. utworzyli w Sejmie posłowie ze środowiska świeckich katolików. Przy każdej okazji słyszeli jednak, że już sama ich obecność w ławach poselskich to łaska ze strony władz. A gdy w 1976 r. poseł Znaku Stanisław Stomma nie poparł wprowadzenia do konstytucji zapisów o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim i przewodniej roli PZPR, w następnych wyborach już nie mógł startować.

Nadzieja, że Październik ’56 zmienił coś na lepsze, okazała się płonna. Polacy przekonali się o tym kilka dni przed wyborami w 1957 r., gdy Gomułka wezwał ich do głosowania bez skreśleń. Skreślanie określił jako zamach na niepodległość. „W wyborach nie chodzi o to, czy rząd ludowy i nasza partia wespół z innymi partiami Frontu Jedności Narodu nadal utrzymają władzę. PZPR nigdy nie odda władzy reakcji i restauratorom kapitalizmu w Polsce” – grzmiał w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki.

Prasa agitowała, by głosować jawnie, a zniesmaczona Maria Dąbrowska pytała w dzienniku, czy można zaczynać budowanie praworządnej demokracji od jej złamania: Czy to nie jest powrót do zasady „cel uświęca środki”? Czy to nie jest złamanie morale narodu? Gdy państwo zaczyna „naprawę” od oszustwa, to zwalnia obywateli od obowiązku lojalności.

Wstydu nie mają

W podobny sposób wybory komentował w swoim dzienniku Mieczysław Rakowski, naczelny tygodnika „Polityka”: Oczywiście wygraliśmy bezapelacyjnie. Mało kto korzystał ze skreśleń. Kabiny były zresztą tak ustawione, że trudno było do nich dotrzeć – pisał z sarkazmem w marcu 1961 r. W podobnym tonie komentował wybory z marca 1980 r.: Na listy Frontu Jedności Narodu głosowało ponad 99 proc. wyborców. Szalona frekwencja i szalone poparcie! Moi współtowarzysze po prostu wstydu nie mają.

Rakowski zastanawiał się, dlaczego Gierek, który zapewne znał prawdziwe nastroje i dane z głosowania, zdecydował się na fałszerstwo: Widocznie sztab uznał, że w związku z fatalną sytuacją polityczną w kraju trzeba „bić po oczach” i pokazać narodowi, że na nic jego demonstracje. Wyniki będą takie, jakie my ustalimy. I dodawał: Boję się jednak, że nadejdzie dzień, kiedy społeczeństwo wystawi nam przykry rachunek za pogardę, z jaką się do niego odnosimy. Nadszedł szybciej, niż się Rakowski spodziewał – niespełna pół roku później zaczął się Sierpień.

Plakat nawołujący do bojkotu wyborów w 1980 r. Fot. Wojtek Łaski/East News

Wybory za Gomułki i Gierka różniły się jedynie rosnącą – w oficjalnych protokołach – frekwencją. W 1957 i 1961 r. wyniosła ona ponad 95 proc., później była coraz większa, by w 1980 r. osiągnąć aż 98,87 proc. W przypadku tych ostatnich wyborów fałszerstwo musiało być najgrubsze, bo demokratyczna opozycja wezwała do ich bojkotu. Udział w tej przykrej farsie ubliża godności obywatelskiej i ludzkiej – ogłosił Komitet Obrony Robotników. W Warszawie, gdzie ulotek z takimi hasłami rozrzucono najwięcej, do urn według szacunków poszło tylko 75 proc. uprawnionych.

Gomułka za kotarą

Trzy razy z rzędu PZPR według oficjalnych danych uzyskała 55,5 proc. głosów i 255 mandatów. Władza niespecjalnie więc się starała, by ktoś wyniki wyborów traktował poważnie. Zmieniało się tylko nastawienie do nich prominentów. Sensacją wyborów 1972 r. był podobno Gomułka, który niepomny tego, że gdy rządził, wzywał do głosowania bez skreśleń, wszedł w lokalu wyborczym za kotarę. Wychodzi na to, że cała jego gadanina o ideologii niewiele była warta. Chodziło jedynie o władzę – komentował Rakowski. Drugim, który – jak to określił naczelny „Polityki” – postąpił jak ostatni dureń, był Ochab: wziął kartkę wyborczą, na oczach wszystkich przekreślił ją na krzyż i dopiero wtedy wrzucił do urny.

Ochab, podobnie jak Gomułka, był już na bocznym torze, więc chciał pokazać Gierkowi, co o nim myśli. Oczywiście prasa nie pisała wtedy o takich gestach.

Wybory w 1972 r. skomentował w dzienniku również Stefan Kisielewski – od 1957 do 1965 r. poseł Znaku: Ten naród jest poniżany, a wcale o tym nie wie – jedną z form poniżenia są właśnie te „wybory”. Ja w nich udziału nie wezmę – niech chociaż ktoś ocala jakoś „honor”. To nie są żadne wybory, lecz upokarzająca komedia, bo kandydaci z góry są wyznaczeni i mianowani.

Rakowski uważał, że wielu ludzi zdawało sobie sprawę z tego, że uczestniczy w komedii. Traktowali wybory jak rytuał, w którym wypada wziąć udział, żeby się nie narazić władzy. W gruncie rzeczy wiedzą o tym również rządzący i na ich dobro należy zapisać, że nie kazali aparatowi się wysilać w okresie tzw. Kampanii – komentował w latach 70.

Podobnie stosunek do wyborów oceniał Andrzej Kijowski, krytyk literacki: chłop, który u siebie na wsi poszedłby głosować albo nie poszedłby, zależnie od opinii swojej i otoczenia, ewentualnie ze strachu, przesiedlony do miasta idzie głosować, żeby użyć swego statusu miejskiego, społecznego. Odziewa siebie i całą swoją rodzinę odświętnie w nowe rzeczy i ciągnie jak na odpust z dzieciakami z paradą.

Dwa razy tak

Pierwsze wybory, w których oficjalna frekwencja nie była prawie stuprocentowa, to te z 1985 r. Z dziennika Rakowskiego wynika jednak, że jej wysokość została ustalona na naradzie u gen. Wojciecha Jaruzelskiego, I sekretarza PZPR. „Poniżej 75 proc. zejść nie wolno, byłoby to wysoce niekorzystne” – rzucił do słuchaczy. Na tę uwagę zareagować miał Kazimierz Cypryniak, szef wydziału polityczno-organizacyjnego w Komitecie Centralnym: „Muszę jeszcze pojechać do kilku województw, żeby pododawali po kilka procent”. I frekwencja rzeczywiście wyniosła 78 proc.

Opozycja szacowała, że prawdziwa sięgnęła 66 proc., a w dużych miastach – Wrocławiu, Gdańsku, Krakowie i Warszawie – do urn poszła tylko połowa uprawnionych.

Dwa lata później, 27 listopada 1987 r., ekipa Jaruzelskiego zorganizowała referendum, które miało wysondować, czy społeczeństwo zgodzi się na zaciskanie pasa. Pytania były dwa: czy zgadzasz się na radykalny program uzdrowienia gospodarki oraz czy popierasz rządowy pomysł na demokratyzację. Zachęcała, by głosować na tak.

Na Śląsku dowcipkowano, że w 1947 r. było „trzy razy tak”, teraz jest „dwa razy tak”, a następnym razem będzie „guten tag”.

Władza sama zastawiła na siebie pułapkę, ustalając, że wyniki referendum uzna za wiążące, jeśli na oba pytania pozytywnie odpowie większość uprawnionych. Według oficjalnych danych do takiego wyniku zabrakło niewiele. W referendum miało wziąć udział 67 proc. uprawnionych, spośród których mniej więcej dwie trzecie zagłosowało na tak. W tej sytuacji rządzący uznali, że zaciskanie pasa jest zbyt ryzykowne, i nie odważyli się na radykalne reformy.


Korzystałem m.in. z opracowań: Andrzeja Paczkowskiego „Od sfałszowanego zwycięstwa do prawdziwej klęski”, Andrzeja Rzeplińskiego „Niewolne wybory parlamentarne. Doświadczenia polskie 1947-1989” oraz Andrzeja Friszkego „Czas KOR-u. Jacek Kuroń a geneza Solidarności”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Spinoza in Warsaw: Fragments of a Dream

Spinoza in Warsaw: Fragments of a Dream

Yoysef Tunkel | Allan Nadler


Yoysef Tunkel’s ribald satire, Shpinoza in Varshe: Fragmenten fun a Kholem, first appeared in 1927 in the Warsaw Yiddish daily Der Moment and was reprinted in a 1934 collection of his essays, A gelekhter on a zayt (All Kidding Aside). Nineteen twenty-seven was marked in the Jewish world with an abundance of commemorations of the 250th anniversary of Baruch Spinoza’s death. Unsurprisingly, secular Jewish organizations sponsored most yortsayt events feting the Jews’ most notorious and celebrated heretic.

What did the austere philosophy and life of a 17th-century excommunicated Portuguese Jew who had renounced both Judaism and the Jewish people have to do with early 20th-century Yiddish intellectuals? In the first place, most secular Yiddishists had been “banished from their fathers’ tables” for having departed from Orthodoxy; their identification with Spinoza is easy to understand. Moreover, both the Yiddish and Hebrew biographies of Spinoza emphasized the farfetched notion that his refusal to be baptized indicates that Spinoza never ceased to consider himself a Jew. This may be nonsense, but it was romantic and comforting nonsense for generations of secular Jews. Another reason for Spinoza’s popularity may actually have more to do with his philosophy. For Jews living in tumultuous and uncertain times, experiencing constant displacement, violent persecution, and deep existential anxiety, Spinoza’s insistence that everything is subject to natural law and that the universe proceeds in a fixed and determined manner, regardless of how chaotic things may appear, must have provided a different kind of comfort.

Polish/Yiddish poster advertising an appearance by Yoysef Tunkel (Der Tunkeler), along with singer Anna Wysok,
Kutno, Poland, 1925. (Courtesy of YIVO.)

The essay by Der Tunkeler, as Tunkel was known, imagines Spinoza resurrected from the dead and endeavoring to make it among Warsaw’s Yiddish intelligentsia, whose leading lights—many of them self-proclaimed Spinozists—are unimpressed with him. They are unwilling to publish him or even listen to him to at conferences about his own philosophy. Spinoza ends up visiting newspaper after newspaper (each of them a thinly disguised satire of an actual Warsaw Yiddish paper) in a vain attempt to serialize the Ethics, ending in a madcap finale at a scandal sheet. Tunkel’s ironic takedown of would-be Spinozists is of a piece with his skeptical portraits of “high Yiddish culture” in interwar Poland. But the delightfully absurd scenario also satirizes Spinoza himself, specifically his rejection of the existence of a separate and eternal soul, or any other element of transcendence in the universe (not to speak of his humorlessness). The philosopher’s posthumous adventure begins with a letter to the poet and editor Melech Ravitch. Ravitch (néZekharye-Khone Bergner) was the first Yiddish poet to invoke Spinoza as an authority for his own radical secularism. Ravitch’s debut collection of poems, Shpinoze: Poetisheh Pruven (1918) brilliantly rendered the five parts of the Ethics into five poetic motifs in keeping with each part’s central theme. In February of 1927, Ravitch published a long article, Benedikt d’Espinoza Sub Specie Poesia, which took up the entire front page of Warsaw’s weekly literary Yiddish magazine, Literarishe Bleter. Der Tunkeler could not resist the temptation to respond.

Having rested in his grave for 250 years, Baruch Spinoza came to the conclusion that just lying around like that was without telos (takhlis)Every now and then, one ought to get up if only to look around and find out what has been going on in the realm of undying eternity. Having arisen, the first thing he did was to grab a newspaper, in which he happened to read that on that very same day the world was celebrating his jubilee yortsayt.

“How gracious,” he thought to himself, “that the world has not forgotten me; it seems that I decided to resurrect myself at precisely the right time. But now I must give some thought as to my travel plans. Amsterdam is no longer a spiritual center for the Jews, but Warsaw is; I’ll just have to make my way to Warsaw.” He immediately composed a brief letter to Melech Ravitch:

Dear Friend! According to what I have heard, you’ve climbed in the world quite well, but on account of my merits, through your readings and poems. For this, I forgive you. And have no fear that I will be coming to squeeze you. All I would like to ask of you is that you send me a few zlotys so that I can make my way to Warsaw. I’ve heard it said that Warsaw has become quite the grand Jewish center, where I will be able to find more than a few colleagues—say doctor/professors, philosophers—and similarly enlightened folks.
With philosophical wishes,
Your [friend] Borukh

Here is how Melech Ravitch responded:

Of course, docomeand travel here, my dear colleague Spinoza, and it is my hope that you will be able to settle in and make a living. Unfortunately, the truth is that right now we happen to have here a plethora of guests: [Zev] Jabotinsky, Shmaryahu Levin, Elisheva, [Chaim] Tchernovitch, Bistritsky, [Vasily] Grossman and many, many more. Nevertheless, I do trust that you remain sufficiently popular so that you have not become entirely oblivious among us (bay undz). It is such a shame, a big shame really, that you did not give us a year’s prior notice so that we might have been able to commission an article of yours for the Varshever shriftn. We might even have found a nice place for you between Professor Leo Finkelstein and Dr. Glicksman. But, as they say, better late than never. Do come.
I await you, as your devoted colleague and friend,
Melech Ravitch

Within days Spinoza found himself hanging around in the Literary Club, schmoozing with its members, every now and then bumming a cigarette in exchange for bringing personal regards from Kant, Hegel, Plato, and Schopenhauer.

During the evenings, he would attend lectures about Spinoza; he would sit, listen, and shrug. Hearing all that was being said about Spinoza but without being able to comprehend what anyone was going on about, simply unable to take it all in with his limited imagination. He did try to intervene a few times in order to insist that he never wrote this, and never intended that. However, the chairmen always stifled him: “Calm down, Mister Spinoza! You’ve been a dust-dweller for the past 250 years, so you must have forgotten what you wrote. When we scholars make a statement, we know of what we speak.”

And so, Spinoza endeavored to receive, at the minimum, a modest honorarium, a cut from the ticket sales for all these many Spinoza-soirées and lectures. . . . The least they could do was help him out. . . . After all, during the entire period that he had remained dead, he didn’t have any need to approach anybody, but now that he had arisen, he required something modest, just in order to live. The community’s “board” answered that they were in no position to give him any money; moreover, surely all the publicity they were giving him should be enough. If not, let him go to the Union of Opticians . . . but Spinoza persisted in sending detailed statements with requests to receive at the very least minimal honoraria, a cut from his translators, his publishers, and those many lecturers.

This matter was then referred to the Professional Council, but by the time they even began considering his petition, Spinoza had already begun slowly to die of starvation. He then decided that he would have to try to find some work from the Warsaw press. With his Ethics under one arm and his
Theological-Political Tractatus under the other, off he went, drifting directionless from one editorial office to the other. His first stop was in the headquarters of the Yarmulke. “And who might yoube?” he was asked by the editor in chief of the Yarmulke.

“Why, I am Spinoza!”

Spinoza? What? The same Spinoza upon whom  a cherem was placed?”

“Yup.”

“And on top of that, I’ve been told that you published a Hebrew Grammar!”

“Uh-huh.”

“In that case, be well and get lost . . . mmm . . . well actually, you could hang around with us, but only on the condition that you renounce all of your idiotic ideas and write editorials for us against the Zionists and other evil sinners, may their names be blotted out.”

So, Spinoza picked up his Ethics and the Tractatus and went straight over to the offices of the Big Moment, whose editor welcomed him very cordially. “Sit, sit, Mr. Spinoza, a distinguished guest. Your name is referred to quite often in certain features of our paper.”

“You mean in connection with my [philosophical] writings, correct?”

“Well, not exactly, it is only in our quizzes and crossword puzzles that your unusual name is  quite regularly employed.”

“Well then, perhaps you would consider my Ethics for publication?”

“Your Ethics?” the editor began to chuckle, “let me tell you the truth. Your Ethics cannot be published in our pages for a whole bunch of reasons; to begin with, it is way too long for a daily newspaper like ours to serialize; the best we could possibly do is boil it down to two or three summaries, but only if they include corrections since we certainly do not agree with many of your theorems. The best possibility would be to convince a journal to run it, for it is in no way appropriate for any daily newspaper. However, here is one thing we can do: in tomorrow’s paper we will run a warm note about you.”

A very distinguished guest visits the editorial room of Der Groyser MomentYesterday, the distinguished Spinoza—who is visiting Warsaw in connection with certain literary matters—came to visit our offices. This eminent guest spent some time engaged in spiritually rich exchanges with the paper’s staff.

With that, Spinoza’s audience with the editor ended abruptly, and with his Ethics in hand, he wandered over to the editorial room of Nekhtiger tog (Yesterday’s Today).

“Warm welcome,” the editor of the Nekhtiger Tog greeted him. “I assume you have arrived with your delegation?”

“No, I come alone.”

“From Palestine or America?”

“No, no, from Holland.”

Then, in a suspicious tone, the editor asked him, “and, eh, just now, where exactly did you come from?”

“From the offices of Der GroyserMoment.”

“Ah, so it appears you went to them before coming to us, heh? I assume that the editor over there was not pleased with you. So, what do you want from us?”

“I have brought you a work for publication.”

“What does this work deal with? The Jewish Agency?”

“What sort of thing is that?”

“You don’t know? A ‘philosopher’ who doesn’t even know about the Jewish Agency is not someone we can publish.”

“But it’s a good book, my Ethics. Ask around, and you will be told that there are some pretty good ideas there.” “Fine, you know what? We will allow its publication, but on the condition that you add a chapter that deals with some political provocation.”

Well, that shidduch came to naught, so Spinoza went straightaway to the editors of the Horepashnik (Working Class). After having lain in the earth for 250 years, followed by a long day of running all around town, a fatigued Spinoza was only able with great difficulty to climb the stairs to the building’s fifth floor, where the editors of the Horepashnik gave him a mixed greeting. Friendly, on account of his great struggles, and unfriendly on account of his petit bourgeois thought:

“It pleases us to make your acquaintance; you should know that you were the first to articulate the ideology of our Master[Berlin educator, Heinz] Galinski of our ‘Universalist School’ . . . and so we are in accord with you. We have long been inculcating it in our children. And we have refashioned our folklore in this very spirit. In our ranks, we now declare, ‘If Nature wills it, brooms can fly, Oh Nature, Nature, send some rain, for the children’s gain’; Oh Nature, taste my kompot.

“Granted that this last line lacks rhyme, but it is so deeply in accord with our Weltanschauung that we decided to forsake the poetic aspect. . . . Ah yes, comrade Spinoza, we have much in common; just as you did with the Orthodox in Amsterdam, we have had to put up with a lot from the Warsaw Shomer-Shabbes Society. And yet, we still cannot publish your Ethics. First, because it has a scientific orientation, and we have our own staff writer who runs a piece every Shabbes in the domain of the sciences. Moreover, we heard it said that in your writings you refer from time to time to peoplehood, Jerusalem and so forth, which suggests that it may be the case that you have had an influence on Moses Hess, Ahad Ha’am and others of their ilk . . . but there is one thing we may be able to do for you. Leave your copy of the Ethics with us, and we will hand it over to our comrade Yankev Patt, who will edit and transform it into a book appropriate for children, more suitable for publication in our Horepashaynikl (Little Labor’leh.)”

At that, Spinoza threw himself right out the fifth-floor window and found himself lying in a state of despair, with the Ethics still under his arm. But then, quite suddenly, he noticed in the distance a house with a sign, reading, “Editorial Offices of the Red Grasshopper.”

Yet another editorial office, he thought; one mustn’t tempt fortune, and so he went on in. “Hoorah! A sensation,” the grasshopper-group shouted out upon seeing Spinoza.

“What good stuff can you tell us, Mr. Spinoza?” asked one of that group who specialized in stories about philosophical personalities, thanks to his close acquaintance with Tolstoy and Gandhi.

“I have brought you works for publication in your paper.”

“What are these works called?” asked the editor in chief.

Ethics and Theological-Political Tractatus.”

“We don’t run that kind of stuff. Perhaps you have some novel theses, say about promiscuity, flirtations, women’s legs, haircuts à la garcon?”

“Nope.”

“Really not? Well, in that case, we ourselves will transform you into a sensation, right boys?”

And so he gave the command to his grasshopper-gang to get right down to work. The following fantastical story appeared, under three large headings:

After being dead for 250 years, he has been resurrected!!!He had been excommunicated for polygamy!!!

Now he’s a forger of phony diamonds made of glass here in Warsaw!!!

Yesterday, in the offices of the Red Grasshopper, where there is constant tumult and exciting news on millions of topics—there suddenly appeared a man with the name Baruch Spinoza, who had been lying in a cemetery for 250 years. On his way here from Holland, he was kidnapped by a group of pimps in the white slavery trade. He was rescued by the lovely Amalia, who resides at 7 Karmelitzka Street, who soon bore him a child with two heads: one human skull and the other made of cabbage. But it then was revealed that this “Amalia” was, in fact, the [male] assistant beadle of Nozik’s shul. This matter is currently under investigation by the criminal justice authorities.

And then three photographs were appended to this piece, as this important guest was captured by camera from the front, side, and back of his head. Once published, they patted Spinoza on his shoulder and suggested that he leave. Spinoza saw clearly that there was nothing for him to do, so he traveled back to Holland and returned to his eternal rest.


Yoysef Tunkel (1881–1949) was a Yiddish writer and humorist. Born in Belorussia, he published 30 books in his lifetime. He died in New York City.

Allan Nadler – is the Wallerstein Professor Emeritus of Comparative Religion and former director of the program in Jewish studies at Drew University.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Maya Sickle, 8½, talks about growing up Israeli

Maya Sickle, 8½, talks about growing up Israeli

21SEE VIDEO NETWORK


In the last of our Independence Day video series, Maya tells us about her life in Israel, and describes how this Independence Day she’ll be making blue-and-white cupcakes.

 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com