Archive | 2021/01/04

Wywiad z Janem Rochwergerem


Wywiad z Janem Rochwergerem

Ewa Koźmińska-Frejlak


W dniu 28.08.2019 w wieku 103 lat zmarł nasz wieloletni pracownik i kolega Jan Rochwerger. Chcielibyśmy przypomnieć rozmowę, jaką z panem Janem przeprowadziła nasza pracowniczka naukowa Ewa Koźmińska-Frejlak. Wywiad ukazał się w czasopiśmie „Midrasz” w 2005 r.

Czy mógłby pan w skrócie opowiedzieć, jak pan trafił do wojska w czasie II wojny światowej? Chciałabym także prosić o kilka słów na temat pańskiego życia i rodziny przed wojną…

Moja rodzina była religijna. Pamiętam, że matka w sobotę zapalała świece. Z ojcem chodziłem do Templa, chociaż się buntowałem przeciwko temu. Bar micwę miałem w Templu, dostałem wtedy od doktora Ozjasza Thona modlitewnik – niestety przepadł. Miałem brata młodszego o siedem lat. Ojciec był z zawodu technikiem ceramikiem. Po wybuchu wojny uruchamiał cegielnie na Ukrainie, na terenach, które dawniej należały do Polski. Zmarł, jak dowiedziałem się po wojnie, na zapalenie nerek, w szpitalu. Brata udało się ulokować w Przemyślanach u rakarza. Tam chodził do szkoły. Co się z nim stało później, kiedy wybuchła wojna z Niemcami – nie wiem. Matka mieszkała w Samborze, była tam tak zwaną bieżenką, to znaczy uchodźczynią – tak samo jak ojciec i ja. Pewnego dnia została wezwana do sądu. Oskarżono ją o nielegalne przekroczenie granicy. Dostała wyrok – sześć miesięcy. Odsiedziała je gdzieś pod Kijowem. Do Lwowa wróciła po sześciu miesiącach już jako pełnoprawna obywatelka sowiecka. Nie obowiązywał jej ani zakaz pobytu w miastach wojewódzkich, ani zakaz swobodnego mieszkania w pasie granicznym. Osiedliła się więc we Lwowie. Po raz ostatni widziałem się z nią chyba w drugim dniu wojny, miałem wtedy wyjazd służbowy z Sambora do Lwowa. Już po wojnie wstąpiłem do Lwowa, pamiętałem wtedy, gdzie mieszkała moja matka. Od jej sąsiadki dowiedziałem się, że zabrano ją na Piaski. Mnie, nawiasem mówiąc, wtedy słowo Piaski nic nie mówiło, a to było miejsce, gdzie Niemcy rozstrzeliwali lwowskich Żydów. W 1939 roku znalazłem się na Kresach. Dotarłem do Równego, stamtąd pojechałem do Lwowa, gdzie starałem się o przyjęcie na uniwersytet, chciałem kontynuować studia. Miałem ukończone trzy lata chemii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Podobno jednak zginęły dokumenty, a moim jedynym dokumentem sprzed wojny był indeks, który zabrałem, uciekając z Polski. Po jakimś czasie ukończyłem kurs kolejowy i zacząłem pracować na kolei w dyrekcji lwowskiej. Kiedy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, ewakuowaliśmy się z Sambora. Po drodze, chyba spod Kołomyi, przyszła wiadomość, że są pociągi, które trzeba ewakuować, ale nie ma obsługi. Zgłosiłem się między innymi i ja, a ze mną jeszcze jeden Żyd. Nazywał się Beer Mosze. Prowadziliśmy wspólnie pociąg, nie pamiętam już, do jakiej stacji. Później wróciliśmy do swojego ewakuacyjnego pociągu, którym dotarłem do Stalingradu. Tam dostaliśmy uposażenie, zdaje się za trzy miesiące, i dano nam do wyboru – zostać na kolei i nasączać progi kolejowe jakimiś chemikaliami, żeby je zabezpieczyć, albo iść do kołchozu. Jeden z ewakuowanych, Rosjanin, też kolejarz, poradził mi, żeby raczej iść do kołchozu, bo tam zawsze będzie co jeść. A więc poszliśmy do kołchozu.

Mówi pan cały czas w liczbie mnogiej…

Wtedy już byłem sam. Chciałem jeszcze wspomnieć, jakie znaczenie w owym czasie miał mundur kolejarski. Byłem uchodźcą, nie przysługiwało mi prawo pobytu w pasie granicznym, miastach wojewódzkich i tak dalej, a ja normalnie, w ramach swojej pracy, byłem co najmniej dwa razy w tygodniu na samej granicy. Mundur kolejarza był święty. Kontrole pograniczników w pociągach osobowych były bardzo ścisłe, ale mnie nikt o nic nie pytał. Nigdzie nie mieszkałem, nigdzie nie byłem zameldowany. Korzystałem z domów dla kolejarzy – to się u nich nazywało koszary. Jeżeli miałem przerwę nocną w służbie, szedłem tam i dostawałem pokój, czystą bieliznę. Przespałem się i znowu na służbę. Gdy przyjeżdżałem do Lwowa, mieszkałem w tym samym miejscu, co w czasie nauki. To było częściowo zniszczone seminarium prawosławne, właściwie to była duża sala, gdzie mieszkali sami uchodźcy. Pewnego dnia dowiaduję się, że na dole jest NKWD i zabierają wszystkich. Trudno – myślę, przecież nie będę się chował, znajdą mnie… Wychodzę w tym mundurze i oni ani słowa! Kołchoz nazywał się “Swietłyj Jar”. Mieszkałem u Rosjan. Pracowałem najpierw w polu, później nauczyłem się paść bydło, cielaki. W końcu awansowałem na magazyniera, co mnie nawet trochę zdziwiło. Co prawda wtedy już bardzo dobrze opanowałem rosyjski, ale jednak byłem uchodźcą. Po pewnym czasie dotarła do mnie wiadomość, że formuje się Wojsko Polskie. Napisałem podanie – bez odpowiedzi, po jakimś czasie drugie podanie – także bez odpowiedzi. Dowiedziałem się, że powstaje wojsko czeskie. Ponieważ urodziłem się w Czechach, postanowiłem zaryzykować. Dostałem więc wezwanie do Stalingradu do Wojenkomatu. Przyznam się, że trochę się bałem tej rozmowy. Oficer mi powiedział, że fakt, iż urodziłem się w Czechach, nie znaczy, że jestem Czechem. Odrzucił moje podanie. W tym czasie Niemcy zbliżyli się do Stalingradu. Rozpoczęła się bitwa o Stalingrad. Z przewodniczącym kołchozu miałem umowę, że w razie konieczności ewakuacji kołchozu pognam bydło za Wołgę. Pewnego dnia wezwali mnie do gminy, do wioskowej władzy. Stanąłem przed oficerem, prawdopodobnie z tak zwanego zagriad-otriadu, to znaczy z oddziału, który miał oczyszczać linię frontu z “niepożądanych elementów”. Zaczęła się rozmowa – co, jak, gdzie i tak dalej. Mówię, że jestem tu już od czterdziestego pierwszego roku, że nie jestem jakimś przybłędą, że tutaj pracowałem, że mogę nawet przynieść dokumenty, że pracowałem na kolei. Kazał mi iść po dokumenty i jeszcze raz się stawić.

Gdy zabierałem swoje rzeczy, dostałem od gospodarzy torbę sucharów, dopiero później zrozumiałem dlaczego. Wróciłem i pod eskortą odesłano mnie do powiatowego miasta, gdzie oficer zarzucił mi, że jestem niemieckim spadochroniarzem. To, że miałem dokumenty, nie przesądzało sprawy, bo – jak dowodził – ojciec miał na imię Adolf, przed I wojną światową rodzice mieszkali w Krakowie, więc byli obywatelami austriackimi, Austria teraz to kolonia niemiecka, więc wszystko jasne… Wezwał żołnierza, który mnie odprowadził do Stalingradu, do więzienia. Dostał rozkaz, by strzelać, jeżeli będę próbował uciekać. Na dziedzińcu więzienia pełno było zatrzymanych. Zacząłem się dopominać o rozmowę z komisarzem – miałem dobre wyobrażenia o Związku Sowieckim, o komisarzach. W końcu dostałem się do komisarza, przyzwoitego człowieka. Przedstawiam mu całą swoją historię. Podniósł słuchawkę i obdzwonił różne komisariaty milicji w Stalingradzie. Wreszcie zgodzili się mnie przyjąć w komisariacie kolejowym. I znowu rozmowa, znowu pokazuję dokumenty, a ci mówią – idź z powrotem. Chciałem, żeby dali mi dokument, bo jak wrócę, znowu mnie zaaresztują, pomyślą, że uciekłem, nie wiadomo, co się stanie. Oni na to, że nie dostanę żadnego dokumentu. Odparłem, że nigdzie się stąd nie ruszę. To taka trochę śmieszna sytuacja. W końcu mi napisano, że zostałem doprowadzony, sprawdzony i odesłany, nawiasem mówiąc – na świstku papieru, ale z pieczątką rzecz jasna. Wróciłem do wioski. Gospodarze byli zdziwieni, przyzwyczaili się, że jak się trafia do takich organów, to się już nie wraca. Dalej pracowałem w kołchozie, z tym, że otrzymałem paszport – normalny dowód osobisty obywatela sowieckiego…

A musiał pan się zadeklarować jako obywatel sowiecki czy wpisano to panu automatycznie?

Wpisano automatycznie i przysłano mi. Po tym napisałem kolejne podanie, tym razem do Ludowego Wojska Polskiego, do armii Berlinga. Wezwali mnie i dotarłem do Sielc, gdzie odbywało się coś w rodzaju targu niewolników, to znaczy wszyscy stawali w szeregu, wchodzili oficerowie sowieccy i wybierali, kto do jakich oddziałów. Ja trafiłem do kompanii rusznic przeciwpancernych. Przyjechało razem ze mną, z różnych stron, kilku Żydów, ale zostali odesłani. Mnie się udało, może dzięki temu, że miałem ukończoną szkołę średnią, już rozpoczęte studia wyższe…

A tamci zostali odesłani…

Nie wiem, ale przypuszczam, że mieli za dużo chętnych, więc mogli przebierać. Trafiłem do kompanii rusznic. Dowódcą był chyba kapitan, Rosjanin o pięknym polskim nazwisku – Kostia Pińkowski. Prawdopodobnie miał polskie korzenie i dlatego trafił do wojska polskiego. Tak zaczęła się moja służba w Wojsku Polskim, przez Lenino, szereg kursów różnego rodzaju. Najpierw I Dywizja, później X Dywizja, jako dowódca kompanii rusznic przeciwpancernych, kurs Akademii Sztabu Generalnego, Sztab Generalny, no i 1967, 68 rok. Potem zostałem skierowany na komisję lekarską…

Mówi pan już o okresie powojennym…

To był 1967 czy 1968 rok – skierowano mnie na komisję. Komisja lekarska stwierdziła, że jestem w pełni zdrów, zdatny do służby wojskowej. Zaproponowano mi, bardzo elegancko się ze mną obeszli, stanowisko poza Warszawą, stanowisko, które – byłem wtedy już w stopniu pułkownika dyplomowanego – według mojego rozeznania mógł pełnić jakiś podoficer po szkole podstawowej. Zresztą wtedy wiadomo było, że z Warszawy nikt nie będzie się chciał ruszyć. Nie mogłem odmówić, ale napisałem odwołanie, że uważam, iż z moją praktyką, wyszkoleniem i tak dalej bardziej przydałbym się na innym stanowisku. Dostałem odpowiedź – oni nie widzą takiego miejsca. Zwolniono mnie do rezerwy. Kiedy dowiedziałem się, że mnie zwalniają, rozmawiałem po linii partyjnej, nieważne, z kim. Mówię: “Przecież zwalniacie mnie tylko dlatego, że jestem Żydem”. Nikt mi nie odpowiedział. Potem szukałem pracy, zaproponowano mi stanowisko w jakimś zakładzie na Ochocie albo jeszcze dalej, ale jak się dowiedziałem, że tam prowadzą produkcję między innymi dla wojska – już wtedy byłem zorientowany, jaki jest stosunek do tych zwalnianych “syjonistów” – to zrezygnowałem. Wiedziałem, że jak się tam zgłoszę, to mnie odrzucą. W tamtym okresie spotkałem na ulicy generała Skibińskiego, którego znałem jeszcze z Akademii Sztabu Generalnego. Pyta mnie: “Co robisz?”. “Nic, zwolnili mnie…”. A on na to: “Zwolnili cię, bądź szczęśliwy, że teraz nie stawiają tak jak dawniej gdzie indziej – pod ścianę”. Później trafiłem do Żydowskiego Instytutu Historycznego. Namówił mnie do tego profesor – ówczesny docent – Marian Fuks, który tam pracował. Od tego czasu pracuję w Instytucie.

Od którego roku?

Nie pamiętam dokładnie, ale to był chyba sześćdziesiąty dziewiąty rok.

Wspominał pan o różnych podejmowanych przez pana próbach dostania się do wojska. Co pana ciągnęło do wojska?

Co mnie ciągnęło?… Całe życie w Polsce – wychowany byłem w Polsce, związany z kulturą polską. Myśmy nie mieli w gimnazjum wydzielonej lekcji wychowania obywatelskiego, ale to wychowanie obywatelskie, nazwijmy – miłość do Polski, wpajano w ucznia w czasie lekcji polskiego, geografii, historii. Nie uczono mnie – kochaj Polskę, ale tę miłość do kraju jakoś przekazywano. Nic dziwnego, że czułem się Polakiem! Do wojska przed wojną nie poszedłem dlatego, że studiując na uniwersytecie, miałem kategorię “B”, dostałem odroczenie. Potem, kiedy trafiłem do tej wioski pod Stalingradem, najbliższy Polak był w odległości trzystu, czterystu kilometrów. Chciałem wrócić do Polski…

A czy w kołchozie ktoś wiedział o pańskim żydowskim pochodzeniu?

Ich to nie interesowało. Traktowali mnie jak Polaka – bieżeńca z Polski. Było wiadomo, że nie jestem prawosławny. Przyznam jednak, że nie zetknąłem się ani razu z pytaniem, aluzją – niczym, co by wskazywało, że traktują mnie jakoś inaczej. Trafiła do tego kołchozu żydowska rodzina z Mołdawii. On był z zawodu blacharzem. Mówił po żydowsku. Żydowski o tyle rozumiem, że znam niemiecki, czytam – powoli, ale czytam w jidysz…

A w domu u pana po jakiemu się mówiło?

Po polsku, ale tak jak chyba w wielu domach, kiedy rodzice chcieli, żebym czegoś nie zrozumiał, mówili po żydowsku.

A później, już w wojsku, czy zetknął się pan z jakimś innym traktowaniem wynikającym z żydowskiego pochodzenia?

Poza tym, że odesłano tych kilku… Ale wtedy nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego ich nie przyjęto. Człowiek jest czasami mądry po szkodzie. W wojsku – nie. Na kursach był taki zwyczaj, na kursie w Rembertowie w każdym razie, że po zbiórce wieczorem była komenda “do modlitwy” i kto chciał, ten się modlił. Występowało wtedy kilku kursantów, katolików i modliło się. W gimnazjum, w klasie maturalnej, było nas wszystkich razem może dwunastu, trzynastu. W tym czterech Żydów i jeden prawosławny. Nauczyciele nie robili żadnej różnicy. Gdy pracowałem w Sztabie Generalnym, naszymi przełożonymi byli przedwojenni oficerowie. W moim wydziale był jeszcze jeden Żyd, a reszta to byli nie-Żydzi, młodzi oficerowie Ludowego Wojska Polskiego lub oficerowie sanacyjni. Moim bezpośrednim przełożonym był Staff – brat Leopolda. Przełożonym wydziału był generał Heliodor Cepa – oficer sanacyjny, wspaniały człowiek. Inni oficerowie, z którymi miałem luźny kontakt, nigdy nie dawali nam nic odczuć. Nie odczuwało się tego… W końcu byli to kulturalni ludzie i jeżeli nawet mieli zastrzeżenia co do Żydów, to tego nie okazywali i nie wypowiadali. Dopiero w 1967, 1968 roku. Obracałem się w zamkniętym środowisku. Co prawda nie żydowskim – katolickim, ale nikt mi nie dawał do zrozumienia – a, ty jesteś Żydem… Zresztą niestety wielu moich kolegów, Polaków katolików, z owego czasu umarło i wszyscy mieli pogrzeb świecki.

Miał pan przed wojną jakieś zdecydowane przekonania polityczne?

Nie należałem do żadnej organizacji – ani syjonistycznej, ani lewicowej. Pamiętam, jak w czasie studiów na Uniwersytecie, podszedł do mnie jakiś student i mówi: “Słuchaj, daj składkę na MOPR”. Pytam: “A co to jest?”. On mówi, że dla wspomożenia rodzin więźniów. Dałem 50 groszy, wtedy to było dużo, ale poprosiłem go o pokwitowanie, bym mógł je pokazać następnemu, który przyjdzie i też poprosi o składkę. MOPR to była Międzynarodowa Organizacja Pomocy Rewolucjonistom, oczywiście nielegalna. Tak więc w kwestiach politycznych byłem niewyrobiony. W domu czytywało się “Nowy Dziennik” – gazetę syjonistyczną. Wisiała u nas skarbonka Keren Kajemet le Israel. Interesowałem się wtedy problemami religii i przeczytałem nawet dosyć dokładnie książkę Cunowa Pochodzenie religii i wiary w Boga. Książka naświetla pochodzenie religii z intelektualnego, lewicowego punktu widzenia. Generalnie więc myślę, że miałem nastawienie lewicowe, dostrzegałem niesprawiedliwość, gdzieś to we mnie tkwiło, ale specjalnie się tym nie przejmowałem.

A czy będąc w wojsku, należał pan do partii?

Przede wszystkim, kiedy skończyłem kurs kolejowy we Lwowie, musiałem wstąpić do Związku Zawodowego. Nie było mowy, żeby nie wstąpić. Do PPR wstąpiłem w wojsku. W podaniu napisałem, że chcę budować socjalizm na całym świecie. Widocznie byłem internacjonalistą, nie nacjonalistą polskim – nie wspomniałem tam o budowie socjalizmu w Polsce, tylko na całym świecie.

Do PPR wstąpił pan jeszcze w czasie wojny czy już po?

To było w czasie jednego z kursów wojskowych po wojnie.

A czy razem z odejściem z wojska oddał pan legitymację?

Zostałem w partii po prostu z bierności.

Czy tuż po wojnie, kiedy pan wrócił do Polski, miał pan jakieś kontakty z życiem żydowskim?

Raczej nie. Jedynie – jeśli życie żydowskie rozciągnąć bardzo szeroko – to miałem kontakty z oficerami, o których wiedziałem, że byli Żydami. To były kontakty towarzyskie. Utrzymywanie ich było trudne, dlatego że się rozjechali, już nie mówię później, do Izraela, za granicę, ale po Polsce. Zresztą czułem się obywatelem Polski, a kwestia, czy jestem Żydem z pochodzenia, czy nie jestem, bo matka i ojciec byli Żydami – dla mnie nie odgrywała żadnej roli. Żydem poczułem się dopiero, kiedy mnie za niego uznano, powiedziano mi – jesteś Żydem. Nie było ważne, czy się uważam za Żyda, Polaka, Chińczyka czy Eskimosa, ale że uważają mnie za Żyda. Mój rosyjski dowódca, Pińkowski, mawiał: “Jak ci mówią, że jesteś pijany, to idź i połóż się spać. Jak ci mówią, że jesteś Żydem – to jesteś”. Chociaż gros moich znajomych, chociażby sąsiedzi, nie robi w tej kwestii żadnych aluzji, z ich strony nic mnie złego nie spotyka.

Pańskie pochodzenie – jak rozumiem z wcześniejszych pana wypowiedzi – nie blokowało awansów przed 1968 rokiem?

Nie.

Wspominał pan kilkakrotnie o swoim stosunku do religii, bardziej intelektualnym niż emocjonalnym. Czy tak pozostało?

Jestem niewierzący, choć szanuję tych, którzy wierzą. Obojętne, czy to są Żydzi, katolicy czy prawosławni, to jest ich sprawa. Zastrzegłem sobie, żeby mnie pochowano na cmentarzu żydowskim, ale bez rabina.


Źródło: „MIDRASZ” nr 1 (93)/2005


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


More False Claims: Israel and Palestinian Diabetes Rates

More False Claims: Israel and Palestinian Diabetes Rates

Adam Levick


View of the United Nations Relief and Works Agency (UNRWA) building in Rafah in the southern Gaza Strip. Photo: Abed Rahim Khatib / Flash90

Blogger Elder of Ziyon posted recently about a webinar held by The Lajee Center, an NGO centered in the Aida UNRWA camp, that featured Health for Palestine Director Dr. Bram Wispelwey arguing that Israel was responsible for high levels of diabetes among Palestinian “refugees.”

However, of greater concern, is the fact that several months ago, the London Review of Books (LRB) published a blog post by Dr. Wispelwey (“Underlying Conditions,” April 18) where he made the same accusation.

Here are the relevant passages:

At nearly 18 per cent officially, and probably higher, the prevalence of diabetes among Palestinian refugees in the West Bank is one of the highest in the world. The official rate in Gaza is 16 per cent. Among adult citizens of Israel, it’s 7.2 per cent

Decades of living in overcrowded refugee camps and a rapid transition to cheap and readily available high calorie foods, in part a result of the neoliberal economic changes that came with the Oslo Accords, have led to an explosive increase in obesity and diabetes among PalestiniansAs in other parts of the world, the prevalence of the disease is linked to land dispossession, structural violence, colonial domination and oppression. [emphasis added]

First, Elder put the charge in context by citing a report from the World Diabetes Foundation showing that the Palestinian diabetes rate, nearly 18%, is similar to other Middle Eastern countries. Additionally, this graph shows that wealthy oil-producing Gulf countries with high levels of expenditures on public health, such as Saudi Arabia and Kuwait, are among those states with higher levels of diabetes than Palestinians.

If the LRB contributor was to make a serious argument about the cause of high levels of diabetes among Palestinians, he would have at least had to acknowledge that other, far wealthier states in the region similarly have a high prevalence of the disease.

But this would have required real research, and forced him to consider that cultural or sociological factors, and individual lifestyle choices regarding diet and exercise within the MENA region may explain such high Palestinian morbidity rates.

But, as the passages above show, no serious research was conducted.

For instance, Wispelwey claims that living in “overcrowded refugee camps” and “neoliberal economic changes that came with the Oslo Accords” led to “readily available high calorie foods,” which resulted in increased diabetes rates. Yet, he doesn’t offer any empirical evidence to demonstrate a correlation between these phenomena, nor any data showing lower levels of diabetes before the Oslo Accords.

Even more clumsily, the LRB contributor posits that the prevalence of diabetes is linked to “land dispossession, structural violence, colonial domination and oppression” — yet he offers no evidence to connect the two. And, even if we were to accept the writer’s accusation about Israeli “colonialism” and “structural violence,” data in the chart above shows the states with the highest levels of the disease have no such political dynamics present.

At the end of the day, all we have is an evidence-free, politically-motivated assertion suggesting Israeli responsibility for high Palestinian diabetes rates — sophomoric anti-Israel agitprop dutifully published by editors at an influential British literary magazine.


Adam Levick serves co-editor of CAMERA UK, an affiliate of the Committee for Accuracy in Middle East Reporting in America (CAMERA), where this article first appeared.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


IVC: 2020 was a record year for Israeli tech

IVC: 2020 was a record year for Israeli tech

ZEV STUB


Money / (photo credit: INGIMAGE / ASAP)

Despite the global crisis, Israeli tech companies raised a record $9.9 billion in 578 deals, according to the 2020 Israeli Tech Review published by IVC and Meitar Law Offices.

Those numbers represent an increase of 27% in volume and a 14% increase in the number of deals compared to 2019. The numbers were bolstered by seven large deals worth more than $200 million each, compared to three such large deals in 2019.

The findings parallel those published in a competing report by PwC Israel earlier in the week.

“While in 2020, primarily due to the COVID-19 pandemic, we saw a significant decline in the M&A activity of Israeli companies, we simultaneously experienced an increase in financing rounds by Israeli and foreign investors, in the number of deals as well as the capital invested,” said the report’s authors. “Specifically, financing among growth companies showed a significant increase, as did the total number of rounds. The above demonstrates the maturity and development of the Israeli high-tech industry, manifested, among other things, in the increased number of companies that have crossed the billion-dollar valuation (unicorns).”

“Besides, in 2020, we saw a significant increase in financing by Israeli tech companies on the capital market, partly due to low-interest rates and the general hesitation in the markets in light of COVID-19. SPAC deals also experienced significant growth in 2020, as in the US, it was a record-breaking year in the number of SPAC offerings and the overall amounts raised in these offerings.”

“According to the pipeline we observe, this trend will continue in 2021, and many of the large companies that have matured in recent years will examine the option of public capital markets for continued growth and development. We believe that it will lead to an increase in M&As in these companies, where traded shares will be used as currency,” the report said.
There were 371 VC-backed deals worth $8.7 billion during the year, compared to $6.52 billion in 320 deals in 2019. Investments in early rounds declined in the first two quarters due to the COVID-19 crisis. However, the numbers picked up in the third and fourth quarters.

Some 121 publicly-traded hi-tech companies raised $6.6 billion during the year, compared to $2 billion by 68 companies in 2019. The most significant trend observed among investors was the focus on existing portfolio companies and increased follow-on investments, the report said.

Mature growth companies raised record amounts in 2020, continuing the trend observed over the past two years. Total investments in growth companies were $8.33 billion. Early-stage companies raised $1.6 billion in 2020.
There was a significant decrease in mergers and acquisitions, as 93 companies netted $7.8 billion, after 143 M&As raised $14.24 billion in 2019. As in 2019, US-based corporations accounted for 90% of all M&As.

There were 18 IPOs by Israeli tech companies on local and foreign capital markets in 2020, with a total offering of $1.6 billion. Israeli public companies’ activity on the capital markets was $6.55 billion (including IPOs, follow-ons and RDs, PIPEs, equity, and debt) in 121 deals compared to $1.95 billion raised in 68 deals in 2019.

“2020, which was and continues to be impacted by COVID-19, is ending on a strong note and with hopes for continued activity in financing and offering and renewed increase in M&As,” the report concluded.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com