Archive | 2022/04/02

Sojusz z Ameryką jest jak małżeństwo z hipopotamem

Stare Kiejkuty. Zdjęcie ilustracyjne. (Stare Kiejkuty. Zdjęcie ilustracyjne. Fot. Przemysław Skrzydło / Agencja Gazeta)


Sojusz z Ameryką jest jak małżeństwo z hipopotamem

Andrzej Brzeziecki


Polska nie mogła i nie może być dla USA równoprawnym partnerem – to kwestia skali. Ważne jednak, by stosunki między oboma krajami były uczciwe. Historia polsko-amerykańskiego sojuszu po 1989 r. to cenna lekcja – zwłaszcza teraz.

.

Gdy opadły już emocje po wizycie prezydenta Joego Bidena, wypunktowano ważne słowa i deklaracje, warto przyjrzeć się, jak w dłuższym okresie Amerykanie traktowali Polskę, którą – jak pisze w swej najnowszej książce John Pomfret – często uważano za najbardziej proamerykański kraj na świecie, nie wyłączając Stanów Zjednoczonych.

Trudno o lepszy moment na wydanie książki Pomfreta „Pozdrowienia z Warszawy. Polski wywiad, CIA i wyjątkowy sojusz” niż teraz, gdy NATO przerzuca swoje siły na wschód, prezydent Biden odwiedza Warszawę, a po krakowskim Rynku spacerują amerykańscy żołnierze, kupują suweniry i rozglądają się za rozrywką. Pomfret, wieloletni korespondent „Washington Post” m.in. w Warszawie, bywając w Polsce, wyrobił tu sobie wiele znajomości, które przydały mu się przy pisaniu tej książki. Ma dla Polski i Polaków wiele życzliwości – docenia nasze zaangażowanie, poczucie wolności, przedsiębiorczość i odwagę. Zarazem być może czasem – jak to Amerykanin – patrzy na Polskę w sposób trochę protekcjonalny.

Kiedyś was udupimy

Pomfret pisał swoją książkę z myślą o czytelniku amerykańskim, dlatego z polskiej perspektywy może wydawać się ona pełna uproszczeń i drobnych błędów, ale cenniejsze od ich śledzenia jest przyjrzenie się, co dla Waszyngtonu oznacza sojusz z Polską. Książka nie jest gruba, trochę ponad 300 stron – to zresztą zaleta, bo nikt w Ameryce nie poświęciłby takiemu „drugorzędnemu mocarstwu” jak Polska więcej niż dwa-trzy wieczory. Większy mankament stanowi to, że Pomfret przypisuje zbyt dużą sprawczość służbom wywiadowczym w dziejach Polski. Wychodzi trochę na to, że ani „Solidarność”, ani potem polscy politycy nie mieli takiego wpływu na sterowaniu Polski na Zachód jak Andrzej Derlatka, oficer SB, który pod koniec lat 80. XX w. zaczął przekonywać przełożonych, że warto szukać partnerów w Ameryce.

Polski wydawca, kupując prawa do książki, zapewne myślał, że najatrakcyjniejsze będą wątki szpiegowskie – operacje „Most”, „Samum”, potem współpraca w Iraku. Rzeczywiście, Pomfret błyskotliwe opisuje zarówno kuluarowe rozmowy, jak i brawurowe akcje w terenie. Jego książka to John le Carré i Ian Fleming w jednym. W dodatku są to historie prawdziwe, których bohaterami są Polacy. Czegóż chcieć więcej?

Okazuje się jednak, że dziś książka Pomfreta nabiera większej wartości dzięki rozdziałom poświęconym jakości sojuszu z Ameryką, który Pomfret nazywa – za Radkiem Sikorskim – małżeństwem z hipopotamem: „na początku jest ciepło i przyjemnie, ale nagle hipopotam przewraca się na plecy i miażdży człowieka, nawet tego nie zauważając”.

Podobnie, choć bardziej dosadnie, ujął to już w 1994 r. Michael Sulick, ówczesny szef warszawskiego biura Centralnej Agencji Wywiadowczej, gdy ostrzegał Polaków: „Jesteśmy teraz w niesamowicie dobrych stosunkach, ale w pewnym momencie was udupimy. Nie tak, jak udupiliby was Sowieci. Będziemy myśleli, że mamy jak najlepsze intencje, że wszystko pójdzie świetnie, lecz mimo dobrych chęci was udupimy”.

Kilka lat później jego słowa okazały się prorocze.

Błędy wasze i nasze

To ważna i wciąż aktualna przestroga. Zwłaszcza dziś, gdy Ameryka musi odpowiedzieć na wyzwanie rzucone przez Rosję w postaci inwazji na Ukrainę. Polska stała się krajem przyfrontowym, co oznacza, że w Waszyngtonie nikt nie będzie się bawił w subtelności i polskiego sojusznika może potraktować dość przedmiotowo i instrumentalnie w imię zasady, że nie czas ratować róż (w postaci np. praworządności w Polsce), gdy płoną lasy…

Pomfret pisze gorzko, że Polska popełniła sporo błędów w relacjach z USA, zbyt angażując się w imię zasady, że Ameryce się nie odmawia. Można śmiało założyć, uważa autor, że Polska „nie weszła w sojusz ze Stanami Zjednoczonymi po to, żeby przetrzymywać więźniów Ameryki i pozwalać, by amerykańscy agenci stosowali wobec nich waterboarding na polskiej ziemi”. Krytycznie podchodzi też do postawy Waszyngtonu wobec wydarzeń w Polsce w ostatnich latach, gdy rozmontowywano instytucje państwa ze służbami na czele i zwalczano oficerów wywiadu pracujących dla poprzednich ekip, a CIA „postanowiła nie krytykować kampanii wymierzonej przeciwko ludziom, którzy jako pierwsi zawiązali sojusz ze Stanami Zjednoczonymi. Jak to możliwe, że ta sama organizacja, która przez lata usiłowała zastraszyć Polskę w związku z losem jednego oficera, Ryszarda Kuklińskiego, nie potrafiła stanąć w obronie całego pokolenia polskich oficerów, gdy byli za starzy, żeby walczyć?”.

„Mówiąc ogólniej, rząd Stanów Zjednoczonych zawiódł Polskę, bo nie chciał potępić poczynań polskich władz polegających na pozbawianiu sądownictwa niezależności i podejmowaniu lokalnych uchwał przeciwko homoseksualizmowi. Stany Zjednoczone i ich przyjaciele w Polsce nie po to się trudzili, by wygrać zimną wojnę, żeby autorytarna teokracja miała zastąpić państwo komunistyczne”.

Kukliński i Zacharski

W książce czytelnik znajdzie sporo znanych nazwisk – nie tylko polityków, ale też szpiegów-literatów, jak Marian Zacharski czy Vincent V. Severski. Są też dawni esbecy, którzy przeszli na dobrą stronę mocy. Pomfret opisuje początki sojuszu z USA jeszcze za czasów SB, nieśmiałe obwąchiwanie się w okresie upadku komunizmu, przełom, jakim były dwie najważniejsze operacje: „Most” – czyli pomoc w przerzucaniu tysięcy radzieckich Żydów do Izraela, oraz „Samum” – wywiezienie amerykańskich agentów z Iraku. Potem są kolejne wspólne akcje: Bałkany, misje Gromu, integracja z NATO, Afganistan, Bliski Wschód, terytorium poradzieckie…

W książce nie brak spraw kontrowersyjnych. O więzieniach CIA wspomniałem. Ważne są także wątki Kuklińskiego i Zacharskiego. Historie obu szpiegów są poniekąd lustrzane.

Pierwszy zdradził PRL i pracował dla Amerykanów – wierząc, że robi to w imię polskiej sprawy. Przed 13 grudnia 1981 r. Amerykanie wywieźli go z Polski. Został skazany w Warszawie zaocznie za zdradę. Waszyngton bezpardonowo domagał się już po 1989 r. ułaskawienia go, uzależniając od tego przyjęcie Polski do NATO. Rządzący akurat wtedy Polską postkomuniści musieli to jakoś przełknąć. Ale także część dawnej opozycji nie była szczęśliwa – bo Kukliński nie współpracował z „Solidarnością”, o stanie wojennym ostrzegł nie ją, tylko obce państwo. Najważniejsze wydaje się jednak zdanie profesjonalistów. A oni pytali: „Jak mają uczyć młodych żołnierzy lojalności wobec państwa, jeśli będzie się traktowało szpiega jak gwiazdę”.

Zacharski, który przez lata wykradał Amerykanom tajemnice, został tam skazany, a potem wymieniony. W Polsce go doceniono i po 1989 r. awansował w służbach. Amerykanie ewidentnie zagięli na niego parol i dyskredytowali go przez kolejne lata, gdy Polacy mówili: „Ułaskawcie go. Jesteśmy teraz waszymi sojusznikami”. Być może Waszyngton nie mógł darować Zacharskiemu nie tego, że skutecznie szpiegował przez lata w USA, ale tego, że – już złapany – mimo próśb i gróźb nie przeszedł na stronę CIA…

Miało to swój dalszy ciąg w kolejnej kontrowersyjnej sprawie – oskarżenia Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. To Marian Zacharski – któremu CIA nie ufała – miał trafić na Rosjanina Władimira Ałganowa i wyciągnąć z niego informację, że polski premier to rosyjski agent. Dla Zacharskiego, ale też Andrzeja Milczanowskiego, współtwórcy z Krzysztofem Kozłowskim polskich służb, Oleksy to od tej pory rosyjski agent „Olin”. Pomfret zdaje się jednak bardziej przychylać do opinii, że to Ałganow „wkręcił” Zacharskiego, a nie na odwrót. Ostatecznie Zacharski nie dość, że do wywiadu wszedł jako amator, a nie przeszkolony oficer, to jeszcze ma naturę chwalipięty, „któremu brakowało niezbędnej precyzji dobrego oficera prowadzącego. Zawsze się niepokojono, jak by sobie poradził, gdyby miał się zmierzyć z takim profesjonalistą jak Władimir Ałganow”.

Cel Rosjan wydawał się tu oczywisty – Moskwa sprzeciwiała się wejściu Polski do NATO, a skompromitowanie jej premiera w taki sposób wydawało się dobrym pomysłem na storpedowanie integracji z Sojuszem.

W dodatku Pomfret wyraźnie sugeruje, że Milczanowski rzucił publiczne oskarżenie na Oleksego motywowany politycznie. Był człowiekiem Lecha Wałęsy, który właśnie przegrał z Aleksandrem Kwaśniewskim w wyborach prezydenckich. Amerykanie naciskali na Wałęsę i Milczanowskiego, by nie odpalali tej bomby. Na próżno.

Zapewne i Milczanowski, i Zacharski będą chcieli na ten temat się wypowiedzieć po przeczytaniu książki. Mają prawo bronić swych biografii, tak jak Pomfret formułować swe opinie – wszak polskie śledztwo nie potwierdziło oskarżeń wobec Oleksego. Zapowiada się więc ciekawa dyskusja.

Bezpieczeństwo narodowe, czyli czyje?

Są jednak w książce Pomfreta opinie, które zdenerwują i innych polskich ludzi służb oraz polityków. Można się zgodzić, że Polacy popełnili błędy, zbytnio ufając Ameryce i robiąc, jak to miał rzec Sikorski, im laskę. Więzienia CIA są tego najlepszym dowodem, ale można się domyślać, że polskie elity nie byłyby zachwycone, wiedząc, że traktuje się ich nie jak suwerennych partnerów, ale chłopców na posyłki.

Książkę Pomfreta powinni czytać zwłaszcza ci, którym się wydaje, że można stawiać tylko na bilateralny sojusz z USA, a europejscy partnerzy są bez znaczenia.

Autor „Pozdrowień z Warszawy” pisze, że po 1989 r. CIA przyszła zapukać do polskich drzwi nie po to, „żeby pozyskać jednego agenta, lecz całą służbę”, i dodaje w innym miejscu: „Polacy mieli naiwne zaufanie do CIA i traktowali oficerów agencji w Polsce tak, jakby wszyscy byli członkami tej samej służby”. Wysoki oficer CIA wspomina zaś o swych pobytach w Warszawie i w siedzibie MSW oraz służb specjalnych na Rakowieckiej: „mogłem chodzić po całym ministerstwie bez eskorty”. Inny pracownik Langley stwierdzał zaś: „widzieliśmy wyraźnie, że możemy wykorzystywać ich na różne sposoby, bardzo ważne dla kwestii bezpieczeństwa narodowego”.

Oczywiście rodzi się pytanie, o bezpieczeństwo jakiego narodu chodzi, a podobnych opinii i przykładów ukazujących polską naiwność w książce jest sporo. Trudno powiedzieć, czy tak było od początku. Twórcy niepodległej Polski – jak premier Tadeusz Mazowiecki i Krzysztof Kozłowski, który od wiosny 1990 r. przejmował MSW – z pewnością nie byli tak bezrefleksyjnie proamerykańscy. Rozróżniali sojusz i zbieżność interesów Polski i Ameryki od ich automatycznego utożsamiania. Polacy nie dali się zwerbować USA, ale zaczęli z nimi współpracować – tak przynajmniej to wygląda z polskiej perspektywy.

Sojusznicy za friko

Potem jednak mogło być różnie. Paradoksalnie to postkomuniści pokroju Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego byli bardziej gorliwi w wysługiwaniu się jankesom – by przypodobać się im i wybielić swoją przeszłość.

USA rzeczywiście traktowały czasem Polaków jak najemników i pomagierów. Amerykanie potrafili kadzić i szermować wielkimi słowami, wiedząc, że nic tak nie działa na Polaków jak łopoczące sztandary i zapewnienia o braterstwie, wolności i solidarności.

W książce Pomfreta jej polscy bohaterowie mówią, że czasem wykonywali pewne rzeczy za friko, w imię idei.

Z drugiej strony ten paternalistyczny stosunek amerykańskich agencji i amerykańskiej dyplomacji okazywał się także zgubny dla USA. Polacy nie gęsi i swoje dobre analizy też mają – gdyby Amerykanie ich słuchali uważniej, może nie popełniliby tylu błędów, tropiąc Osamę bin Ladena czy kompromitując się przy odbudowie Iraku.

Pomfret nie ma wątpliwości, że sojusze są niezbędne, a polsko-amerykański przyniósł wiele korzyści, lecz przekonuje, iż obie strony mają sporo do przemyślenia.

Zapewne wojna rosyjsko-ukraińska jest najlepszym pretekstem, by zabrać się do odrabiania tych lekcji już teraz.


Pozdrowienia z Warszawy. Polski wywiad, CIA i wyjątkowy sojusz
John Pomfret
Tłum. Łukasz Müller
Znak 2022


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Decision on the Danube

Decision on the Danube

SUSAN RUBIN SULEIMAN


Fidesz election billboard in Mosonmagyarovar displays, from left, leader of the opposition Péter Márki-Zay, former Prime Minister Ferenc Gyurcsány, and Prime Minister Viktor Orbán. Hungary will hold its parliamentary election on April 3, 2022.TOMAS TKACIK/SOPA IMAGES/LIGHTROCKET VIA GETTY IMAGES

I reclaimed my Hungarian citizenship just in time to vote in Sunday’s historic election

.

For the first time in my long life, I will be voting on Sunday in a Hungarian election. That’s because after talking about it for years without much action, in the fall of 2020, when there was little else to do, I finally jumped through the necessary bureaucratic hoops to obtain my Hungarian passport. Born in Budapest but having left the country as a young child in 1949 (at the time, my family was declared “stateless,” refugees from the Holocaust and from communism), I was entitled to reclaim my Hungarian citizenship, provided I could furnish my birth certificate, my mother’s birth certificate, and my parents’ marriage certificate, among other pieces of paper. I did.

Last June, the passport arrived in the mail: Deep red like all the European Union passports, it bears Hungary’s emblem, the shield of Saint Stephen, on its cover, along with the words ÚTLEVÉL (Passport) and Magyarország (Hungary). In earlier, more democratic times, official documents named the country Magyar Köztársaság, Hungarian Republic, but one of the Orbán government’s many changes to the constitution since 2010 was dropping “Republic” from the country’s name. Inside, my own name looks strange to me: Suleiman, Zsuzsanna Magdolna, my first and middle names just as they appear on my birth certificate.

I am now the owner of two passports, my split identity embodied in the red and the blue. The red one entitles me to stand in the shorter “EU Passports” line at Charles de Gaulle Airport in Paris, a precious advantage to travelers. More importantly, it also allows me to vote in the parliamentary elections on April 3. Having written extensively over the past few years about the autocratic tendencies of the Orbán regime, which has been in power since 2010, I treasure the opportunity to cast a vote—all the more so because, for the first time since then, it looks like Orbán’s party, Fidesz, will face a well-organized opposition. According to recent polls, the opposition candidates present a real challenge to the party in power.

Four years ago, Fidesz won a supermajority in Parliament even though it received less than 50% of the actual votes—a quirk in Hungary’s election rules that, like America’s electoral college system, can similarly override the popular vote. Fidesz’s victory was due in large part to the still hot-button issue of the 2015 migrant crisis, which it exploited through a long-running campaign against George Soros, whom it portrayed as the architect of a “plan” to overwhelm Christian Europe with refugees “from Africa and the Middle East” (read: Blacks and Muslims). Its two-thirds majority allowed Fidesz to push through a number of important constitutional changes to its advantage.

The other reason for Fidesz’s victory in 2018 was that the opposition parties were splintered, allowing for a “divide and conquer” strategy. Calls for a coalition of the opposition parties against Fidesz, notably by the highly respected philosopher Agnes Heller, fell on deaf ears back then, largely because the left-leaning parties could not bring themselves to form an alliance with the right-wing party, Jobbik. Founded in 2003, Jobbik in its early years was notorious for its racist and rabidly nationalist pronouncements. Starting in 2017, however, it began to moderate its positions, so that today it is considered to be to the left of Fidesz. Jobbik’s most rabid members broke off from the party after the 2018 elections and founded their own party, Our Homeland (Mi Hazánk), which is polling at about 3%-4% in the upcoming elections. Jobbik, meanwhile, has become what one Hungarian friend calls “presentable in good society” (szalonképes). It is now the second-ranking member, in terms of numbers, of the six-party coalition that constitutes the united opposition, known as “United for Hungary” (Egységben Magyarországért, or EM). Agnes Heller, who survived the Holocaust as a teenager and died in 2019 at age 90, must be turning happily in her grave. She always believed that a united opposition against Fidesz was necessary, even if it meant an alliance with Jobbik.

Aside from Jobbik, the other members of the alliance are all left or left-leaning. The largest member is the DK (Democratic Coalition) party, split off from the Socialists, whose head is the former Socialist Prime Minister Ferenc Gyurcsány (2004-09). Then there is the Socialist Party (MSZP) itself, which is now smaller than Jobbik and is allied with a tiny party named Párbeszéd (Dialogue); Momentum, a largely urban, liberal party formed in 2018 that attracts many young people and intellectuals; and the Green party, LMP (the acronym stands for “Politics Can be Different”).

Excluded from the alliance, and not expected to receive enough votes to enter Parliament (a minimum of 5% of the total vote is required), are the ultra-right “Our Homeland” party and the surreally named “Hungarian Two-Tailed Dog Party” (MKKP), whose slogan is “Eternal Life, Free Beer, Reduced Taxes,” and whose absurdist humor has an actual following (about 2%), largely because of its anti-corruption stance critical of the Orbán regime. In a January 2022 poll, Fidesz (with its partner KDNP, a Christian Democratic party) stood at 38%, while the united opposition had 36%. In February the numbers shifted somewhat in Fidesz’s favor, 39% to 32% respectively. In both polls, 20% of respondents declared themselves undecided.

Clearly, then, the undecideds will decide the election. One clever move by the opposition alliance was to designate a prime minister candidate, Péter Márki-Zay, who it hopes will appeal to a large swath of voters, including the rural and small-town electorate that has consistently voted for Orbán. Although Fidesz has tried to paint Márki-Zay as a socialist and “Gyurcsány’s man” (the former prime minister is unpopular among many voters, who remember the corruption under his watch), it’s almost comical to think of the coalition candidate as a left-winger.

Unaffiliated with any party (he recently founded a movement he calls “Everybody’s Hungary Movement”), Márki-Zay, 49, is a Roman Catholic from a conservative family, the father of seven children, an electrical engineer, and a marketing specialist who also holds a doctorate in economic history from a Hungarian university; he spent five years in Canada and the United States, working for large corporations. Perhaps most importantly from the opposition’s perspective, he is not seen as a big-city intellectual, despite his years abroad and his fluency in several languages. He was born and raised in a small southern city on the Great Hungarian Plain, whose name is virtually unpronounceable by any but “true” Hungarians. The population of Hódmezővásárhely (Hoed-mezuh-vah-shar-hey) is approximately 45,000; compared to cities like Debrecen (population 200,000), Miskolc (165,000), or Szeged (162,000), not to mention Budapest (1.8 million), Hódmezővásárhely is practically an oversized village. Márki-Zay has been its mayor since 2017, when he was drafted to run in a by-election after the sitting mayor died, and was reelected in 2018. That has been his only political experience until now.

‘Let Hungary Belong to All of Us!’MARKIZAYPETER.HU

In his TV appearances, Márki-Zay comes across as forthright and well-spoken, an energetic and attractive candidate who affirms his love of Hungary even while proclaiming his solidarity with the European Union, which Orbán prides himself on defying (while simultaneously accepting its generous subsidies). Márki-Zay, along with the rest of the opposition coalition, regularly attacks the Orbán regime for its corruption and its infringement of democratic norms, both of which have been amply documented. Since the 2018 election, the governing party, with its two-thirds majority, has sought to take over the judiciary and the universities, in addition to completely quashing the free press. It has not fully succeeded until now, but has accomplished many of its goals toward what Orbán calls “illiberal democracy.” According to Márki-Zay, the “silent majority” in Hungary, to which he is appealing, is only silent because it is afraid.

According to Márki-Zay, Hungary’s ‘silent majority’ is only silent because it is afraid.

The opposition’s other strategy that may prove successful is its distribution of various parliamentary candidates from different parties according to the political preferences of each district. In the northeast, around the city of Debrecen, for example, an area known for its conservatism, many of the opposition candidates are from Jobbik, while in the areas around Budapest the candidates tend to be from Momentum or the DK. Whereas in earlier elections these parties would have split the opposition votes among themselves, the broad opposition coalition allows them to back each other, despite their real political differences. As a kind of coalition anthem, they have adopted Patti Smith’s “The People Have the Power,” which is often sung at rallies (in Hungarian, of course). Patti Smith, for her part, has sent them a video of encouragement.

Still, it would be a mistake to underestimate the campaigning power of Fidesz. Among its tried and true campaign methods is that of the “national consultation,” designed to mobilize voters around a perceived impending threat by asking them pointed questions that already contain an answer. In the run-up to the 2018 election, for example, voters were sent a questionnaire in the mail about the threat of migrants. A typical question ran as follows: “Are you in favor of Soros’ plan to flood Europe with African and Middle Eastern refugees, forcing sovereign nations to accept them and give them money? Answer Yes or No.”

This year, the subject has changed but the tactic remains the same. In the April 3 election, voters will be presented with a referendum (more consequential, and binding, than a mere national consultation) consisting of four questions on the subject of “child protection”: Question 1: Are you in favor of teaching minor children in educational institutions about sexual orientation, without their parents’ consent? Question 2: Are you in favor of popularizing sex change treatments for minor children? Question 3: Are you in favor of introducing minor children to unlimited sexual content in the media that will influence their development? Question 4: Are you in favor of presenting media content about sex change? Not to be outdone by the absurdity of the Fidesz questions, the Two-Tailed Dog Party has recommended that voters choose both YES and NO on each one.

‘Let’s Protect the Children!’ campaign poster from the Orbán government

In fact, the issue of “child protection” (from LGBTQ issues) was already exploited by the government last year, when it passed a law against sex education in schools, provoking an outcry and accusations of bigotry from the European Union. The law conflated nontraditional sexual orientation, specifically homosexuality, with pedophilia. But just as George Soros proved to be an effective scapegoat in 2018, with posters to match, so the scapegoating of LGBTQ people should prove effective this year. That at least appears to be the hope of the Orbán government, which has plastered huge posters all over the country showing a mother holding her little girl close to her chest. “Let’s Protect The Children!” runs the headline above the photo; below it is the message, “Let’s vote No on April 3.”

Perhaps the biggest unknown at the moment is how the war in Ukraine will affect voters, especially among the undecideds. On the one hand, Orbán’s longtime pro-Russia stance and his proclaimed admiration for Vladimir Putin—which he is now having to walk back—may turn voters toward the opposition coalition, whose members are loudly and unanimously affirming solidarity with Ukraine. (At a recent coalition campaign meeting, every candidate wore a blue and yellow ribbon.) Orbán, for his part, has to walk a tightrope, approving of sanctions against Russia as a member of the EU but also trying to reassure Fidesz’s base, to which he has been preaching a pro-Russia message for many years.

On the other hand, it’s possible that undecided voters will turn toward the party in power in April, on the grounds that it’s not safe to change horses in the middle of a major international crisis. Orbán is helped by the fact that the EU, which has caused Hungary trouble recently over regulatory infringements pertaining to human rights, is now too busy with the Ukraine crisis to pursue punitive actions against a member state—not to mention that Orbán may have exacted promises from the EU in exchange for his support of the union’s sanctions against Russia. At the very least, however, the united opposition can hope to prevent Fidesz from obtaining another supermajority, thus preventing any more “illiberal” changes to the constitution.

As readers have undoubtedly guessed by now, my own vote on Sunday is not undecided. I am grateful to have a chance to express my opinion as a newly documented citizen of my native country, where, despite its autocratic tendencies, elections have so far been free and fair. Even “illiberal democracy” in Hungary is better than the totalitarianism that prevailed until 1989. For one thing, it makes possible a hope for peaceful change.


Susan Rubin Suleiman is professor emerita at Harvard University and the author, most recently, of The Némirovsky Question: The Life, Death, and Legacy of a Jewish Writer in Twentieth-Century France.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


‘Diversity Is Definitely There’: Former Miss Iraq Sarah Idan Defends Israel Against ‘Apartheid’ Charge

‘Diversity Is Definitely There’: Former Miss Iraq Sarah Idan Defends Israel Against ‘Apartheid’ Charge

Shiryn Ghermezian


Former Miss Iraq Sarah Idan taking a selfie with students from Yeshiva College in Johannesburg, South Africa. Photo: Instagram.

Former Miss Iraq Sarah Idan dismissed claims that Israel is practicing “apartheid,” a charge frequently levied by anti-Zionist activists, while visiting South Africa this week.

Speaking with South African radio personality Bafana Modise, the human rights activist and former beauty queen spoke about her personal experience witnessing coexistence between Arabs and Jews in Israel.

“I didn’t see any apartheid [in Israel],” Idan said, noting that Israeli Arabs hold “high government positions,” including as members of Knesset and ambassadors to foreign countries. “Diversity is definitely there.”



Modise likewise criticized the claim, saying, “I’ve been there more than twice, I’ve never seen apartheid there.”

Idan also argued in the interview that the Israeli-Palestinian conflict is not comparable to the situation in apartheid-era South Africa.

“What amazes me is that the people use this term but what happened in South Africa was done by the government against its own people. What we have in Israel is a war between two nations,” she explained. “How can you use the word apartheid in Israel? They’re two different nations. They’re two different governments. How can you apply that term to the country? All Arabs who live in Israel have exactly the same rights as Israelis.”

Idan, the founder and CEO of the NGO Humanity Forward, is currently in South Africa to speak with students about human rights, freedom of speech, mental health, and women’s empowerment. She also focuses on the struggles women experience in Iraq, and how she and her family faced death threats and had to flee the country after she shared a photo with Miss Israel at the Miss Universe pageant in 2017. She elaborated on the ordeal in an op-ed last week for South Africa’s Mail & Guardian.

“From the way my family and I were treated, and by what I have learned since then, I have come to recognize that those calling most loudly for punitive action to be taken against Israel are not pro-peace nor are they even pro-Palestinian,” she argued.

Rather, they are “simply anti-Israel, and that so far as the relationship between Arabs and Israelis is concerned, this is deeply rooted in the antisemitic belief systems taught in Muslim countries and which are continually reinforced by biased media,” she wrote.

Idan said her experiences inspired her to promote “peace between Muslims and Jews, Arabs and Israelis, in the Middle East and beyond” through her NGO Humanity Forward. The Miss Universe experience “and what happened to me thereafter have shown me that negotiating peace for Israel and Palestine is not a betrayal of the Arab cause but a vital step to end conflict and suffering for both peoples,” she reflected.

Idan’s comments come as anti-Zionists activists stage Israel Apartheid Week demonstrations in South Africa, a campaign that seeks to rally support for boycotting the Jewish state. A mural unveiled at the University of Pretoria (Tuks) by the South African Union of Jewish Students (SAUJS), which promotes reconciliation through dialogue, was defaced on Tuesday with the slogan, “From the river to the sea, Palestine will be free.” The chant is often used to call for establishing a Palestinian state from the Jordan River to the Mediterranean Sea, in lieu of Israel.

The mural was painted by South African students as part of the “Heal Over Hate” campaign launched this year by SAUJS and StandWithUs.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com