W 2024 roku ponad 45 milionów mieszkańców Afryki było uchodźcami przebywającymi poza swoimi krajami. Podczas gdy większość szukała schronienia na afrykańskim kontynencie, miliony próbowały się dostać do Europy i Azji. Nielegalne migracje do Europy nieco zmniejszyły się w związku z wzmocnioną ochroną granic. (Zdjęcie: statek z afrykańskimi migrantami zatrzymany przez patrol władz Malty. Źródło zdjęcia: Wikipedia)
Koszmarne dziedzictwo kolonializmu
Andrzej Koraszewski
Czy niekontrolowany napływ imigrantów z byłych kolonii może rozsadzić demokracje parlamentarne? Takie obawy nie są pozbawione podstaw. Polski odbiorca medialnej strawy otrzymuje solidne informacje o tym, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, o krwawej wojnie Rosji z Ukrainą, równie dużo (a może nawet jeszcze więcej) ale już znacznie mniej rzetelnych informacji dociera o wojnie w Gazie, o największym dziś froncie wojny (czy raczej wojen) media informują sporadycznie i praktycznie nie istnieje on w świadomości społecznej. A jednak, jak pisze Alberto M. Fernadez, najdłuższy front jest dziś w Afryce i rozciąga się na tysiące kilometrów od Afryki Zachodniej do wybrzeży Oceanu Indyjskiego. To głównie wojna prowadzona przez muzułmańskie grupy terrorystyczne, przez muzułmańskie plemiona, przez zwyczajnych bandytów, korzystających z chaosu. Ofiarami tej wojny są zwykle bezbronni czarni chrześcijanie i animiści. W mediach, jeśli w ogóle coś się pojawia, to doniesienia na dalszych stronach gazet prezentujące tę wielką wojnę jako odrębne konflikty, spory plemienne i waśnie narodowe.
„Gdyby narysować linię od Bamako w Mali przez Demokratyczną Republikę Konga do Cabo Delgado w Mozambiku, odległość wynosiłaby blisko 6500 kilometrów – pisze Fernadez – I chociaż konflikty w Mali, Burkina Faso, Nigerii, Nigrze, Kamerunie, Republice Środkowoafrykańskiej, Demokratycznej Republice Konga i Mozambiku różnią się pod względem lokalnych cech politycznych, ekonomicznych, etnicznych i wojskowych, istnieją pewne bardzo ogólne podobieństwa. Jest to walka między pasterzami a rolnikami, między muzułmanami (nie wszyscy z nich są dżihadystami) a chrześcijanami, między różnymi grupami etnicznymi, między tymi, którzy mają władzę ekonomiczną, a tymi, którzy mają władzę polityczną, walczącymi o ograniczone zasoby.”
Ci którzy interesują się koszmarami Afryki, zwracają uwagę na rolę islamskich centrów (Turcji, Iranu, Kataru), oraz Rosji i Chin, zainteresowanych bogactwami mineralnymi tego kontynentu.
W procesie dekolonizacji Zachód popełnił wszystkie możliwe błędy, a dzisiejsze interwencje bardzo ograniczone i odziane w podejrzane peleryny humanitaryzmu są nie tylko nieskuteczne, ale nierzadko pogłębiają problemy. (Tym których interesuje mechanizm tej zachodniej pomocy polecam nadal aktualną książkę sprzed 34 lat, byłego pracownika ONZ Roberta Klitgaarda Tropical Gangsters: One Man’s Experience With Development And Decadence In Deepest Africa).
Historia dekolonizacji nie jest czymś co interesuje ekonomistów lub polityków. Ich recepta na inwazję imigrantów z byłych kolonii, to zatrzymanie fali uciekinierów. Czasem gdzieś pojawia się jakiś pomruk, że jedynym skuteczny sposobem byłoby uzależnienie jakiejkolwiek pomocy od głębokich reform gospodarczych i społecznych w państwach, z których ludzie masowo uciekają. W samej Afryce kilka krajów zaczęło sobie zdawać sprawę z faktu, że jedyną szansą jest wzmocnienie drobnych rolników, powtórzenie europejskich reform, tych kiedy Unia Europejska była jeszcze gospodarczą wspólnotą, przymuszającą swoich nowych członków do rezygnacji z kultywowania tradycji życia na kradzionym chlebie, gdzie wieś i miasto żyją w różnych epokach historycznych.
Możemy się zastanawiać nad pytaniem, co polski uczeń wie o Afryce. Dopiero co były długie dyskusje czy zachować, czy usunąć W pustyni i w puszczy z listy obowiązkowych lektur szkolnych. Ostatecznie usunięto i chyba słusznie. Podobno licealistom niektórzy nauczyciele zalecają Jądro ciemności Conrada. Jak wielu potrafi się przedrzeć przez prozę pisaną w końcu XIX wieku, w tłumaczeniu pozostawiającym dziś wiele do życzenia? Conrad opisywał sceny, które widział osobiście pływając w młodości jako oficer na statku na rzece Kongo:
„Czarne kształty czołgały się, leżały siedziały między drzewami, opierając się o pnie, tuliły się do ziemi — to widzialne, to przesłonięte mętnym półmrokiem — we wszelkich możliwych pozach wyrażających ból, zgnębienie i rozpacz. Rozległ się znowu wybuch miny w skale i ziemia wzdrygnęła się lekko pod moimi nogami. Praca posuwała się naprzód. Praca! A tutaj było miejsce, gdzie niektórzy jej wykonawcy usunęli się na ziemię, żeby umrzeć.
…zobaczyłem twarz tuż koło mojej ręki. Czarny szkielet leżał wyciągnięty na ziemi, opierając się ramieniem o drzewo; jego powieki podniosły się z wolna i zapadłe oczy spojrzały na mnie, olbrzymie i nieprzytomne; w głębi orbit zatliło się jakby ślepe, białe światełko i gasło powoli. Wyglądał na młodego — prawie chłopiec. Nie miałem pojęcia, co bym mógł zrobić dla niego, i tylko podałem mu suchar. Palce biedaka zamknęły się powoli wkoło suchara i trzymały go — był to ostatni ruch, jaki dostrzegłem, ostatnie spojrzenie.”
Być może niektórzy nauczyciele podsuwają swoim uczniom Heban Kapuścińskiego.
Prawdopodobnie niewielu ma szanse dowiedzieć się o wojnie w Sudanie, o głębszej analizie tego, co dzieje się na czarnym kontynencie nie ma co marzyć. Historia powojennej Afryki jest białą plamą, prawdopodobnie nawet dla studentów historii gospodarczej.
Kraje afrykańskie, podobnie jak kraje azjatyckie zdobywały niepodległość wbrew woli mocarstw kolonialnych, ich przywódcy często byli pod wpływem propagandy komunistycznej, bez umiejętności zarządzania. Powstawały niepodległe kraje będące sztucznymi zlepkami wrogich plemion, bo trzeba zachować granice byłych kolonii.
W Afryce ginęły dziesiątki milionów ludzi, ale to była „zimna wojna”. Nazwy takie jak Katanga czy Biafra młodym ludziom dziś nic nie mówią i nie ma się czemu dziwić. Symbolem Afryki czasów dekolonizacji stali się ludzie tacy jak Idi Amin czy Joseph-Désiré Mobutu. Świat zachodni patrzył z podziwem na Nelsona Mandelę, ale ani przez chwilę nie interesował się pierwszym prezydentem Botswany, który zdołał przeprowadzić proces dekolonizacyjny, zachowując z kolonialnej tradycji to, co najlepsze, chroniąc kraj przed pokusą radzieckiego socjalizmu i przeprowadzając strukturę społeczną Botswany od kamienia łupanego do współczesności. Seretse Khama pokazał, że pokojowa dekolonizacja Afryki była możliwa, ale ta droga została odrzucona zarówno przez rządy rozpadających się mocarstw kolonialnych, jak i przez afrykańskich polityków, którzy zbyt często dochodzili do władzy przez przewroty wojskowe i utrzymywali władzę, dzięki wsparciu już to ZSRR, już to Zachodu.
Czy Zachód mógł rozmontować kolonializm inaczej? Dziś to pytanie jest bez znaczenia. Deng Xiaoping doskonale wiedział, że uwolnienie kraju od obłędu komunistycznej gospodarki wymaga najpierw wyzwolenia chłopów od socjalizmu. Wiedział to również Michaił Gorbaczow, ale nie zdobył wystarczającego poparcia, ani nie był wystarczająco brutalny, żeby rozprawić się z przeciwnikami. W Afryce zwyciężali ci, którzy umieli zawierać kontrakty na dostawy broni w zamian za obietnice dostępu do minerałów. Czy politycy zachodni mogli się domyślać, że to droga do globalnej katastrofy?
W marcu 1930 roku londyński „Times” opublikował list otwarty afrykańskiego działacza z Kenii. Uczeń kolonialnej misyjnej szkoły, Jomo Kenyatta, próbował przekonać brytyjskich polityków, że bez reform dojdzie w Afryce do straszliwego rozlewu krwi. Jego pięciopunktowy program reform mówił o konieczności zabezpieczenia praw do wynajmu ziemi dla czarnych rolników, poprawę możliwości edukacyjnych dla czarnej ludności, zniesienie podatku podymnego, przedstawicielstwo czarnej ludności w Radzie Legislacyjnej, a wreszcie swobodę praktykowania tradycyjnych zwyczajów (takich jak obrzezanie dziewczynek).
List wywołał burzę w szklance wody i nawet kilka osób postanowiło udzielić czarnemu autorowi odpowiedzi. Kwestia prawa do wynajmu ziemi była poza wszelką dyskusją, w sprawie edukacji polecono mu rozmowy z Kościołem Szkockim, który miał monopol na oświatę tubylców w Kenii, nie było również mowy o dyskusji na temat podatków i reprezentacji politycznej, więc skoncentrowano się na zasadnej krytyce jego obrony barbarzyńskich obyczajów.
Kenyatta postanowił studiować w Londynie antropologię i uczył się później o życiu seksualnym dzikich u Bronisława Malinowskiego, zaś możliwy rozpad kolonialnego imperium, w tym czasie jeszcze w żaden sposób Brytyjczyków nie niepokoił.
Joseph Conrad pisze o ckliwym raporcie kolonialnego zbrodniarza Kurtza:
Zaczynał się od dowodzenia, że my, biali, na osiągniętym przez nas szczeblu rozwoju musimy z natury rzeczy wydawać się im (dzikim) istotami nadnaturalnymi — „zbliżamy się do nich z potęgą, jak gdyby bóstwa” — i tak dalej, i tak dalej. „Przez prosty wysiłek woli możemy rozwinąć dodatnią działalność o potędze iście nieograniczonej”, itd. itd. Od tego punktu wznosił się coraz wyżej i uniósł mnie z sobą. Przemoc była wspaniała, choć, wiecie, trudna do zapamiętania. Wywołała we mnie obraz jakiegoś egzotycznego Bezmiaru rządzonego przez wzniosłą Dobrotliwość. Porwał mnie zapał. Był to skutek bezgranicznej potęgi wymowy — słów — płomiennych, szlachetnych słów. Żadne praktyczne wskazówki nie przerywały magicznego toku zdań, chyba że uznamy za rozwinięcie metody coś w rodzaju notatki przy końcu ostatniej strony, notatki nagryzmolonej niepewną ręką widać dodanej znacznie później. Była bardzo prosta, i u końca tego wzruszającego wezwania do wszelkich altruistycznych uczuć gorzała, jaśniejąca i przeraźliwa jak błyskawica wśród pogodnego nieba: „Wytępić te wszystkie bestie!”
Pogarda dla nie całkiem ludzi, samouwielbienie, bezkresne zadufanie wychowanych na kradzionym chlebie nie kończy się wraz z rozpadem kolonialnych mocarstw.
Na długo przed upadkiem komunizmu w Polsce słyszałem z ust skądinąd inteligentnego i sympatycznego człowieka, dowcip o powtórnym ujarzmianiu krajów przedwcześnie wyzwolonych. W kontekście szalejącego barbarzyństwa w krajach, które tak niedawno wybiły się na niepodległość w Afryce i Azji, to odrażające marzenie o powtórnym ujarzmianiu wydawało się niemal zrozumiałe i niemal humanitarne.
Zachód ani nie umiał, ani nie chciał wymuszać zmian, które pozwalałyby na zmniejszenie dolegliwości życia w piekle, nie zdając sobie sprawy z faktu, iż przyczynia się do tego, iż setki milionów ludzi marzy o przeniesieniu się do byłych mocarstw kolonialnych bez konieczności zmiany własnej kultury.
Dziś rozmiary nieszczęścia częściej dostrzegają ci uciekinierzy z byłych kolonii, którzy porzucili kulturę swoich społeczeństw, akceptując i broniąc wartości Oświecenia, niż ci, którzy udają, że nadal walczą z kolonializmem i proponują demokracji parlamentarnej samobójstwo.
Dla doświadczonego, emerytowanego dyplomaty, jakim jest Alberto M. Fernadez, pierwszym celem Ameryki i reszty Zachodu powinno być zatrzymanie muzułmańskiej inwazji i powstrzymanie chaosu w Afryce (nawet kosztem współpracy z Rosją). Fernandez proponuje dyplomację na rzecz reform i współpracy. On jednak również wydaje się nie zauważać tego, że celem (i to w samoobronie) jest przebudowa podzielonych społeczeństw, w których część żyje w średniowieczu, a część karmi się odpryskami nowoczesności. Świat, w którym posiadanie karabinu daje lepsze perspektywy dostępu do żywności niż posiadanie kawałka ziemi, to świat, który przeniesie swoje piekło do naszego schludnego ogródka.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com