Archive | 2022/04/03

Klaus Bachmann: W niemieckiej telewizji to nie armia rosyjska najeżdża Ukrainę

Rekruci Bundeswehry przygotowują się do ćwiczeń w terenie (Fot. BE&W)


W niemieckiej telewizji to nie armia rosyjska najeżdża Ukrainę

Klaus Bachmann


W polskich mediach – obecnie niemal wszystkich, niezależnie od opcji – Ukraińcy dzielnie i bohatersko walczą i, ku uciesze Polaków, zabijają dużo Rosjan. W Niemczech aspekt militarny jest maksymalnie wyciszony

.

Wiosna 2014 roku. Berlin. Na półwyspie Krym pojawiają się bojownicy w mundurach bez oznak, transporty wojskowe bez numerów rejestracyjnych, żołnierze niewiadomego pochodzenia zajmują budynek parlamentu. Referendum, wniosek o przyjęcie do Federacji Rosyjskiej. W Ługańsku i Doniecku bojownicy napadają na posterunki ukraińskiej policji, autobusy z rosyjskimi rejestracjami wożą „turystów” z Rosji do ukraińskich obwodów, aby tam demonstrowali przeciwko przejęciu władzy przez rząd tymczasowy w Kijowie. Media rosyjskie piszą o faszystowskim puczu w Kijowie. W Moskwie tłumy świętują powrót Krymu do macierzy.

Na ulicach Berlina pojawiają się pierwsze skupiska ludzi, którzy protestują: przeciwko „mainstreamowi mediów”, który przedstawia Rosję jako agresora, przeciwko Stanom Zjednoczonym, które stoją za euromajdanem i „prowokowały Rosję”. W talk-show w publicznej telewizji króluje symetryzm: dwóch dyskutantów broni racji rosyjskich, dwóch ukraińskich. Z tym drugim nurtem jest problem: są w Niemczech znawcy Ukrainy, ale mało medialni i dziennikarze ich nie znają. Obrońcy Rosji są medialni i znani od lat, i wcale nie jest to tylko Gerhard Schröder: Alexander Rahr, który raz występuje jako ekspert towarzystwa polityki zagranicznej (choć jednocześnie pracuje dla Gazpromu), raz jako przedstawiciel jakiejś organizacji pozarządowej, dziennikarka i wykładowczyni Gabrielle Krohne-Schmalz, ale też politycy z pierwszych stron gazet, głównie z SPD – Matthias Platzeck, premier Brandenburgii (SPD), i Klaus von Dohnanyi, były nadburmistrz Hamburga, a nawet poważany były kanclerz Helmut Schmidt, wydawca „Die Zeit”. Wszyscy wzywają do moderacji – nie dlatego, że boją się Rosji czy wojny, po prostu nie widzą żadnej radykalizacji Putina, „rozumieją” jego ogląd świata, uważają, że „Rosja ma prawo strzec swojego bezpieczeństwa”. Kiedy pojawiają się żądania ostrzejszych sankcji, wskazują na moralne i historyczne zobowiązania Niemiec wobec Rosji wynikające z „ogromu zbrodni”, jakich hitlerowcy tam dokonali. Argumenty geopolityczne i moralne całkowicie abstrahują od sytuacji wewnętrznej Rosji.

To jedna strona medalu. Druga strona to stosunek do Ukrainy. Ona nie uchodzi za ofiarę, lecz jest „stroną w konflikcie”. W tym konflikcie Niemcy moderują, najpierw na własną rękę, potem w ramach formatu normandzkiego. Formuła normandzka jest ułomna, ale nie dlatego, że tam nie ma Polski (innych krajów regionu też nie), lecz dlatego, że tam nie ma USA, jedynego państwa, które mogłoby skutecznie negocjować z Rosją. Format normandzki, zamiast rozwiązać konflikt, zamraża go. Dobre i to, bo jest mniej ofiar, Ukraina zyska czas na budowę armii, reformy, wzmocnienie państwa. Ale nie w tym rzecz, lecz w tym, jak niemiecka dyplomacja negocjuje.

Niemcy usiłują pojednać, chociaż nikt się nie kłóci

Stały element propagandy rosyjskiej to Ukraina jako „głęboko podzielony kraj”, w którym „prorosyjski wschód” walczy z „prozachodnim zachodem”. Według tej narracji separatyzm, dążenie do połączenia z Rosją to tak samo autentyczne i uprawnione tendencje polityczne jak separatyzm kataloński albo flamandzki. Problem w tym, że w świetle sondaży sprzed 2014 roku tendencje separatystyczne w Donbasie są faktycznie nieco silniejsze niż w innych częściach kraju, ale – poza Krymem – mniejszościowe i pokojowe. Nikt nie chce tych regionów oderwać pod Ukrainy, separatyzm w Donbasie to nostalgia starszego pokolenia za ZSRR. Nawet na Krymie, gdzie w latach 90. faktycznie był silny nurt separatystyczny, mieszkańcy poniżej wieku emerytalnego wiedzą, że z rosyjskim paszportem grozi im rekrutacja do wojska. Rosja prowadzi wojny, Ukraina nie. W Rosji rozstrzeliwują parlament, na Ukrainie jest spokój. Dlatego przejęcie władzy w Donbasie i na Krymie musiało się odbywać przemocą, za pomocą „zielonych ludzików”.

Lecz ponieważ kalka o „głęboko podzielonym kraju” zastępuje realną wiedzę o Ukrainie, niemieccy dyplomaci organizują i sponsorują we wschodniej Ukrainie „konferencje pojednania”, na których władze samorządowe, przedstawiciele rządu centralnego, organizacji pozarządowych i administracji obwodowej mają się pojednać. Dziwią się, kiedy nikt nie chce się pojednać, aż dochodzą do słusznego wniosku, że uczestnicy wcale nie są skonfliktowani.

Za tym nieco absurdalnym eksportem niemieckiego „soft power” kryje się poważny problem: w Niemczech każdy coś wie o Rosji i każdy ma jakąś opinię o Rosji. Często to kalki historyczne, nieuporządkowane strzępy zaczerpnięte z filmów, folderów reklamowych agencji turystycznych, seriali, dziwna mieszanka przesądów, lęków, respektu i zwyczajnego kiczu.

Ale to podstawa, na której można budować. Rosyjska propaganda i Russlandversteher mają do czego nawiązać. O Ukrainie nikt nic nie wie. Na jej temat nie ma ani wiedzy, ani narracji, ani nawet kiczu. W Polsce mamy historyczny kicz oparty na Sienkiewiczu, utożsamianie Ukrainy z Galicją, narrację o „nacjonalistach ukraińskich”, o „rezunach Bandery”, o Siczy Zaporoskiej i o Chmielnickim. W Niemczech mało kto wie, gdzie Ukraina leży na mapie.

Kiedy zaczyna się krwawa faza euromajdanu, przylatują niemieccy dziennikarzy z Moskwy (i nieliczni z Polski), bo w Kijowie stałych korespondentów nie ma. Spikerzy w publicznej telewizji wymawiają nazwiska ukraińskich polityków i nazwy miejscowości, jakby one leżały w Rosji. Do dziś nikt nie jest w stanie wymawiać Lwiw, prawie wszyscy uciekają się do „Lemberg”. W debatach telewizyjnych ani razu nie widziałem historyka specjalizującego się w historii Ukrainy, zaprasza się tam polityków pochodzenia ukraińskiego (socjalizowanych w Niemczech) albo, odkąd jeden został merem Kijowa, braci Kliczko, bo mówią dobrze po niemiecku i są celebrytami.

Aż do tej wojny w publicznych debatach dyskutuje się o Rosji z udziałem Rosjan (ambasadora, dziennikarzy z oficjalnych mediów), a o Ukrainie albo z udziałem Rosjan, albo w gronie samych Niemców. „Ukraineversteher” są na uniwersytetach, ale na dyskurs publiczny nie mają żadnego wpływu.

Dla telewizji walki w Donbasie to konflikt między dwiema równoprawnymi stronami. W jednej z nielicznych debat z udziałem ambasadora Ukrainy moderatorka pyta go uszczypliwie: „Ale ukraińska armia strzela też do Rosjan, prawda?”. To ma równoważyć jego twierdzenie, że to Rosja atakuje, a Ukraina się broni.

Udziela się to dyplomatom i politykom: raz po raz wzywają obie strony konfliktu „do zachowania pokoju”, „umiarkowania” i „powrotu do negocjacji”. Podczas niektórych debat w Bundestagu można mieć wrażenie, że Rosja okupuje część terytorium Ukrainy, a Ukraina część terytorium Rosji. Taki symetryzm byłby uprawniony, gdyby Niemcy były neutralnym rozjemcą, tak jak później w wojnie domowej w Libii. Ale Niemcy są członkiem NATO i UE, które nakładają sankcje na Rosję i wspierają Ukrainę.

Z talibami się walczy, z Rosjanami rozmawia

Wiara, że poprzez handel można nie tylko okiełznać Rosję, ale ją nawet stopniowo demokratyzować, że „dialog” jest remedium na każdą agresję i że rozwiązaniem każdego, nawet najkrwawszego konfliktu musi być dyplomacja, łączyła gabinety Schrödera i Merkel. W retoryce, bo w praktyce Niemcy uczestniczyły w siłowych rozwiązaniach kryzysów w Afganistanie, w byłej Jugosławii, w Libii, w Mali, a gdy Rosja anektuje Krym, instruktorzy Bundeswehry szkolą kurdyjskich bojowników i dostarczą im broń przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu.

Najwyraźniej dialog nie jest jedynym sposobem radzenia sobie z Miloszeviciem, talibami, eksbojownikami Kaddafiego i dżihadystami. Ale z Rosją można tylko rozmawiać, choć truje przeciwników za granicą, cenzuruje media, prześladuje organizacje pozarządowe, zamyka niemieckie fundacje w Moskwie, bombarduje Syrię, wspiera partie skrajnie prawicowe i skrajnie lewicowe w Europie i utrzymuje krwawe dyktatury w swoim sąsiedztwie.

Tego – mimo uzależnienia od ropy i gazu – nie da się tłumaczyć interesem ekonomicznym, przynajmniej nie na poziomie państwa. Pod względem inwestycji i obrotów handlowych Rosja dla Niemiec była i jest karłem. W 2013 r. import z Rosji stanowił 2,8 proc. całego importu Niemiec. Z Holandii Niemcy importowały trzy razy więcej, a do niej eksportowały prawie dwa razy więcej niż do Rosji. Handel Niemiec z Włochami, Holandią albo Polską jest większy niż z Rosją, podobnie jest z inwestycjami zagranicznymi. Gdyby to interesy były decydujące, niemieckie rządy i opinia publiczna powinny być proamerykańskie, prochińskie i profrancuskie, bo te kraje odbierają najwięcej niemieckich produktów.

Czego uczą się niemieckie dzieci

Najważniejsza przyczyna, dla której wszystkie niemieckie rządy po 1990 r. siedziały okrakiem na barykadzie między Rosją i Zachodem, to sentymenty historyczne, historyczny i kulturowy kicz, któremu ulegają nawet dziennikarze i intelektualiści krytyczni wobec polityki rosyjskiej. Z tego powodu można było w tej samej stacji oglądać newsy o prześladowaniu Memoriału, zamordowaniu Borysa Niemcowa i ucieczce jego córki do Niemiec – a potem przeżywać rejs po Wołdze z dziennikarzem, który rozprawia o głębokości rosyjskiej duszy, malowniczości krajobrazu, przedstawiając biedę rosyjskiej prowincji jako dowód przywiązania jej mieszkańców do przyrody i prostego życia.

Nic podobnego nie było i nie ma o Ukrainie. Nie ma wycieczek po Dnieprze lub Dniestrze, nie ma reportaży o niekończącej się przestrzeni ukraińskich stepów, a kiedy w jakimś prowincjonalnym niemieckim miasteczku chór kozacki przyciąga tłumy, to zawsze chór rosyjski, koniecznie znad Donu, bo o ukraińskich Kozakach, o ukraińskiej Siczy przeciętny Niemiec nie ma szans się dowiedzieć. Ukraińska kultura wywołuje co najwyżej zdumienie, że w ogóle istnieje. To, że Rosja jest wielka, wieczna i zasługuje na respekt, nie ulega wątpliwości. Retoryczne pytanie, czy Ukraina w ogóle istnieje jako państwo, zadał po aneksji Krymu nikt inny niż były kanclerz Helmut Schmidt.

Po części to skutek prostego faktu, że w najnowszej historii Europy Rosja odgrywała większą rolę w koncercie mocarstw. O carycy Katarzynie Wielkiej, Piotrze Wielkim i Mikołaju II niemieckie dzieci uczą się w szkole. O Rusi Kijowskiej, utworze „Słowo o wyprawie Igora” i Jarosławie Mądrym nie dowiadują się nic. Niemiecka polityka historyczna rezerwuje bowiem dla obu narodów dość szczególne miejsce.

Duża część socjaldemokratów i praktycznie cała skrajna lewica swój dawny podziw dla obozu postępu i sprawiedliwości społecznej przeniosły na Rosję Jelcyna, Putina i Miedwiediewa, wypierając przy tym ostrą krytykę socjaldemokratów, socjalistów i komunistów w Republice Weimarskiej wobec rewolucji bolszewickiej. Skrajna lewica rokrocznie obchodzi rocznicę zabójstwa Róży Luksemburg przez skrajnie prawicowych członków Freikorps, ale woli zapomnieć, że ta sama Róża Luksemburg krytykowała prześladowania oponentów i dysydentów przez bolszewików. Do dziś do lewicy nie dotarło, że wojna Putina to awantura wszczęta przez bardzo wąskie i wyłącznie męskie grono zgorzkniałych, nacjonalistycznych starców, którzy przekreślają przyszłość otwartych na świat młodych Rosjan i Ukraińców. Analiza genderowa, tak popularna w Die Linke, całkowicie zawiodła: w systemie politycznym Ukrainy, od rządu, przez media, aż do wojska, młode kobiety odgrywają o wiele większą rolę niż w Rosji, gdzie władze prześladują feministki, ludzi LGBT, promują szowinizm i wspierają za granicą patriarchalne partie. Wielu lewicowców nie widzi na Ukrainie oddolnych ruchów, pluralizmu w mediach i w kulturze, lecz wyłącznie pułk Azow.

Bo w II wojnie Ukraińców popierali faszyści

Uwielbienie Rosji jako kontynuatorki rosyjskiego imperium przez konserwatystów jest podobnie wybiórcze: kiedy po dymisji Bismarcka z kanclerstwa Niemcy przestali upatrywać w Rosji partnera gwarantującego równowagę sił w Europie, z prorosyjską tradycją konserwatywną zaczął konkurować nowy nurt, który patrzył na Rosję jako na giganta o glinianych nogach, który pod presją konfliktów narodowościowych może się w każdej chwili rozpaść. On odpowiada za to, że Druga i Trzecia Rzesza starały się wspierać irredenty w Rosji. W tych momentach niemiecka polityka zaczęła dostrzegać Ukrainę i Ukraińców – nie jako podmiot, ale jako narzędzie do rozbicia Rosji, pozbawienia jej dostępu do czarnoziemu i tworzenia strefy buforowej. To sprawiło, że po II wojnie proukraiński nurt w niemieckiej polityce jest zdyskredytowany, a ukraiński ruch narodowy pojawia się wyłącznie w kontekście kolaboracji z nazizmem i współudziału w Holocauście. Ten wątek pojawia się po 2014 r. w prorosyjskich publikacjach: w konflikcie rosyjsko-ukraińskim racja musi być po stronie Rosji, ponieważ dwa pokolenia wstecz naziści popierali Ukraińców przeciwko Rosji.

To brzmi nieco groteskowo, ale odwołuje się do innego, znacznie bardziej popularnego poglądu, zgodnie z którym Niemcy muszą okazać Rosji Putina wdzięczność, ponieważ Niemcy hitlerowskie kiedyś napadły na ZSRR, ZSRR wyzwolił Niemcy od nazistów, a potem zgodził się na zjednoczenie Niemiec. Ten aspekt przewija się przez wypowiedzi i przemówienia polityków z prawa i z lewa, tak jakby Ukraina, druga pod względem ważności republika związkowa, nie miała nic wspólnego z ZSRR. Dopiero teraz dziennikarze i politycy odkrywają, że geopolityczna słabość Ukrainy była też wynikiem presji Zachodu, aby przekazać Rosji cały wspólny radziecki arsenał jądrowy.

Rosyjscy Niemcy nie są prorosyjscy

To wybiórczy podziw dla Rosji Putina jako Rosji w ogóle, utożsamianie Rosji z ZSRR i pomylenie Putina z Gorbaczowem mieszają się w przypadku niektórych krajów związkowych z interesami.

Ze względu na dawne więzi gospodarcze NRD z ZSRR sankcje na Rosję po aneksji Krymu odbijały się asymetrycznie na wschodzie Niemiec i na Bawarii – to tłumaczy, dlaczego premierzy Bawarii, Brandenburgii, Turyngii, Meklemburgii-Pomorza Przedniego i Saksonii często opowiadali się za ich wygaszaniem. Ale w przypadku wschodnich landów jest coś więcej: sondaże pokazują, że nieufność wobec Berlina, wobec establishmentu, mediów i uchodźców idzie w parze z poparciem dla Rosji. Nie tylko w Polsce antyszczepionkowcy są często prorosyjscy – skrajna prawica, zwolennicy prawicowo-populistycznej Alternatywy dla Niemiec i demonstranci PEGIDY mają tak autorytarne poglądy, że zamordyzm Putina im imponuje bardziej niż liberalny, zdecentralizowany ład RFN. Za to „rosyjscy Niemcy” – emigranci, którzy w różnych okresach, głównie podczas rozpadu ZSRR, emigrowali z Rosji i Kazachstanu na „niemieckich papierach” – są mniej podatni na rosyjską propagandę, niż głosi stereotyp. Sondaż z 2016 r. ujawnił prorosyjskie tendencje tylko u 17 proc. ankietowanych emigrantów z Rosji. Większość jest apolityczna, nawet jeśli nadal żyje bardziej w rosyjskiej niż w niemieckiej kulturze.

Lobbysta mija sekretarza stanu

Niemiecka i polska opinia publiczna bardzo dużo uwagi poświęcały spektakularnym przypadkom rosyjskiego lobbingu. Na wieść o kolejnych wyczynach byłego kanclerza Schrödera i jego kolejnej żony internauci dostają piany, a media chętnie rozgłaszają wypowiedzi skrajnie prawicowych i lewicowych posłów, którzy powielają rosyjską propagandę. Jeszcze na początku marca, kiedy już 145 państw na świecie potępiło Rosję, kiedy cywile umierali w Kijowie i Mariupolu pod bombami, poseł do Bundestagu z ramienia AfD oznajmił w „Komsomolskiej Prawdzie”, że „w Niemczech żadnej demokracji nie ma”.

Lecz to przykłady odosobnione, choć spektakularne, a autorzy takich wypowiedzi nigdy nie mieli wpływu na politykę rządu. Dotąd Die Linke współrządziła jedynie na szczeblu landów, nigdy nie miała przedstawiciela w rządzie federalnym, a AfD jest wszędzie w opozycji.

Problem jest gdzie indziej. Lobby Control, jedna z największych organizacji monitorujących lobbing, opisuje go tak: „Brak przejrzystości prowadzi do tego, że przy kontrowersyjnych projektach jak Nord Stream II w centrum uwagi stoją jedynie pojedyncze osoby, jak Schröder, a nie cała sieć lobbystyczna włącznie z politykami różnych partii”. Kiedy w połowie lat 80. jeden z największych niemieckich lobbystów został zatrzymany pod zarzutem korupcji, zrelatywizował swoje czyny jako „pielęgnowanie bońskiego krajobrazu”: rozdawał gotówkę na prawo i na lewo, aby swojej firmie zapewnić przychylne ustawodawstwo i posłuch w odpowiednich ministerstwach. Tu jest pies pogrzebany i dziś: nie w skrajnych występach pojedynczych polityków, lecz w systematycznym „pielęgnowaniu krajobrazu berlińskiego” przez rosyjski przemysł gazowy i Kreml. Nie trzeba wertować tajnych dokumentów, można to obserwować na ulicach Berlina. Idąc od ministerstwa spraw zagranicznych do urzędu kanclerskiego, miniemy kilka dyskretnych, ale niezmiernie wpływowych organizacji zajmujących się „przyjaźnią”, „współpracą”, „dialogiem” i „porozumieniem” między Niemcami i Rosją, wszystkie w bardzo eleganckich biurach w ekstremalnie drogich nieruchomościach. I tak blisko ośrodków decyzji, że z ministrami i sekretarzami stanu lobbyści mogą się spotkać po drodze do pracy.

Organizacje pozarządowe monitorujące lobbing i ochronę środowiska od dawna śledzą powiązania przemysłu gazowego ze światem polityki. Dzięki temu wiemy, kto i dlaczego forsował uznanie gazu za „technologię przejściową” transformacji energetycznej albo opóźniał rozbudowę farm wiatrowych. Te same raporty można jednak też wykorzystać do ujawnienia powiązań świata polityki z Kremlem i rosyjskimi spółkami energetycznymi. Lobbing za gazem to niemal to samo co lobbing za Rosją i wszędzie, gdzie się szuka interesów gazowych, natrafia się na Gazprom. Rzadko to powiązanie bezpośrednie, często spółki stojące za Nord Stream II po prostu pączkowały, tworząc spółki córki, które zakładały instytuty naukowe, a te organizowały spotkania decydentów i lobbystów albo opracowywały studia i raporty, z których wynika ekologiczna i klimatyczna wyższość gazu nad atomem i odnawialnymi rodzajami energii.

Minister zamawia analizę w spółce Nord Stream II

Niektóre z tych firm miały nawet umowę o doradztwo z ministerstwem gospodarki. Ostatni minister gospodarki i jeden z najbliższych polityków Merkel, Peter Altmaier, zamówił nawet „naukową” analizę w spółce Nord Stream II, która prognozowała wzrost popytu na gaz ziemny. Ujawniła to Umwelthilfe, wielka organizacja ochrony środowiska. Altmaier, obecnie poseł chadecji, nie jest marginesem, kilkanaście lat pracował w samym sercu władzy jako minister gospodarki, szef urzędu kanclerskiego i minister ochrony środowiska.

Jedna z tych spółek, założonych m.in. przez Gazprom, to Zukunft Gas z budżetem 10 mln euro rocznie, w której radach konsultacyjnej i nadzorczej zasiadali chadecy i socjaldemokraci. Wśród nich Friedbert Pflüger, znany chadek, były sekretarz ministerstwa obrony, rzecznik CDU ds. rozbrojenia i były rzecznik prezydenta Richarda von Weizsäckera. W latach 90. często bywał w Polsce, gdzie wspierał przyjęcie Polski do NATO. Ostatnio był partnerem w kancelarii prawnej, która doradzała Nord Stream II.

Politycy, którzy zasiadają w radach Zukunft Gas, zasiadają też w Forum Rosyjsko-Niemieckim, Gospodarczym Forum Rosyjsko-Niemieckim i w niemiecko-rosyjskiej izbie handlu zagranicznego. W ten sposób w Berlinie i w stolicach wielu krajów związkowych powstał biotop, w którym współistnieją wpływy rosyjskie, gospodarcze interesy, polityka zagraniczna i interesy partyjne. Wszystko jest przeważnie legalne (kilka śledztw w sprawie korupcji chadeckich polityków dotyczy Kazachstanu, nie Rosji), ale na tyle nieprzejrzyste, że nawet Lobby Control nie może ustalić, kiedy np. Friedbert Pflüger występuje jako były polityk, a kiedy jako naukowiec lub lobbysta. W raportach Lobby Control i Corporate Europe Observatory przewijają się nazwiska byłego niemieckiego ambasadora w Polsce Franka Elbego, posłów FDP, byłego komisarza UE Günthera Öttingera i byłego ministra spraw zagranicznych Sigmara Gabriela.

Kilkanaście godzin z kanclerzem

Można taką listę rozpisać na kilka stron albo zrobić z niej kolejną demaskatorską książkę. Nie w tym rzecz. Lobbing jest tak stary jak polityka i prorosyjskie czy gazowe lobby nie różnią się zbytnio od innych grup nacisku. Pies jest pogrzebany gdzie indziej: ten lobbing jest w rękach kilku dużych koncernów handlujących i inwestujących w Rosji, które zawsze miały otwarte drzwi do urzędu kanclerskiego. To jest główny powód prorosyjskiej polityki niemieckich rządów: nie interesy gospodarcze Niemiec, lecz interesy wąskiej grupy dużych koncernów.

Jak pokazują wyciągi z list delegacji urzędu kanclerskiego i MSZ, z ministrem i z kanclerzem przedstawiciele tych koncernów latają niemal wszędzie: na Bliski Wschód, do USA, do Chin, do Moskwy. Podczas podróży siedzą kilkanaście godzin w samolocie z kanclerzem albo ministrem. To sytuacja, o której zwykli lobbyści, spędzający lata na posiedzeniach komisji i grup roboczych w Brukseli, mogą tylko marzyć. Ale na tym nie koniec. Raporty pokazują też bardzo żywy efekt „drzwi obrotowych”: politycy po odejściu z urzędu przechodzą na lepiej płatne posady doradcze i do rad nadzorczych, a dyrektorzy koncernów kandydują do Bundestagu albo zaczynają pracować w ministerstwach.

W tym polityczno-biznesowym biotopie w Berlinie krzyżują się wpływy rosyjskie, chińskie (dość nieśmiałe) i amerykańskie. Paradoksalnie rzecznicy współpracy transatlantyckiej i rzecznicy Nord Stream II to często te same osoby, jak pokazują przykłady Pflügera (CDU) i Gabriela (SPD). Jednego państwa nie było i nie ma w tym biotopie: Ukrainy.

Ambasador Melnyk kontra setki lobbystów

W Berlinie nie ma ani Forum Niemiecko-Ukraińskiego, ani organizacji lobbystycznych Ukrainy, które mogłyby się porównać z niemiecko-rosyjskim biotopem.

Jest za to ukraiński człowiek orkiestra, ambasador Andrij Melnyk, który mówi biegle i prawie bez akcentu po niemiecku, nie boi się ani kamer, ani sprzeciwu i który niczym karabin maszynowy wypuszcza oskarżenia, apele, woła o pomoc, a kiedy niemiecki rząd coś robi dla Ukrainy, to natychmiast go chwali i żąda, aby robił dwa razy więcej. Melnyk jest wszędzie: w Bundestagu, w telewizji, w talk-show, w tabloidach, wszędzie tam, gdzie są mikrofony, kamery, demonstranci. Stosuje moralny szantaż, odwołując się do niemieckiego poczucia winy: Niemcy są wdzięczni ZSRR za zjednoczenie? Ukraina też należała do ZSRR. Niemcy mają wyrzuty sumienia, bo Hitler napadł na ZSRR – na Ukrainę też napadł. Armia Czerwona wyzwoliła Niemcy od nazistów? Wiedzą Niemcy, ilu czerwonoarmistów było Ukraińcami?

W ten sposób do Niemiec powoli dociera przekaz, który w USA przechylił szalę na korzyść Ukrainy – narracja, która kładzie nacisk na rolę Ukrainy jako ofiary obcych totalitaryzmów.

W tej narracji ukraińskie ofiary niemieckiej okupacji, Wielkiego Głodu w latach 30. i panowania ZSRR są ważniejsze niż SS Galizien albo UPA. Łatwo rozpoznać w tej narracji pióra Anne Applebaum i Timothy’ego Snydera: Rosja jako największe europejskie zagrożenie dla wolności i Ukraina jako ofiara totalitaryzmów. W ostatnich ośmiu latach wpisało się to świetnie w ponadpartyjny konsensus antyrosyjski, jaki łączy znaczną część Republikanów z Demokratami, i który podważył jedynie Trump. Teraz ta narracja zakorzenia się powoli w niemieckim dyskursie o Ukrainie i zlewa się w dyskurs, w którym Ukraina jest ofiarą.

Jak Waszyngton stał się ukraiński

W polskich mediach – obecnie niemal wszystkich, niezależnie od opcji – Ukraińcy dzielnie i bohatersko walczą i, ku uciesze Polaków, zabijają dużo Rosjan. W Niemczech aspekt militarny jest maksymalnie wyciszony, dominuje narracja, która przedstawia Ukrainę i Ukraińców jako ofiary wojny. Telewizja nie pokazuje walczących żołnierzy, lecz cierpiących, uciekających, umierających uchodźców, płaczące kobiety, dzieci, staruszków w schronach, bombardowane szkoły. Putin jest agresorem, ale to nie jego armia nawiedza Ukrainę, lecz mityczna „wojna”. Ona jest bezosobowa, nieuchwytna, jest losem, złem absolutnym. W Polsce ta wojna jest sprawiedliwa, jeśli wygra ją Ukraina. Dlatego Polacy demonstrują przeciwko Rosji, a Niemcy przeciwko wojnie.

Ale razem z tym paternalistycznym dyskursem przenika do mediów niemieckich narracja amerykańska.

Jej sukces nie bierze się znikąd. Tak jak w Berlinie powstał niemiecko-rosyjski biotop, tak w Waszyngtonie powstał amerykańsko-ukraiński. Po 2014 r. ukraiński sektor naftowy, oligarchowie i dyplomacja zaczęli inwestować w kancelarie prawnicze, firmy lobbingowe, lansować swoje narracje w mediach, robili podchody do senatorów i kongresmenów. Ta sieć przetrwała ataki Trumpa na Zełenskiego i Bidena i dziś zbiera owoce. W samym tylko 2021 r. lobbyści zalewali polityków, media i think tanki czterokrotnie większą liczbą petycji, listów i wiadomości niż największa zagraniczna grupa nacisku w Waszyngtonie, za którą stoi Arabia Saudyjska. Ukraiński lobbing był skuteczniejszy niż rosyjski, mimo że firmy pracujące na rzecz Ukrainy wydały na to około 2 milionów dol., a rosyjskie 35 milionów.

W Berlinie, gdzie działa jedna agencja reprezentująca interesy ukraińskiego i polskiego lobby gazowego, ukraiński lobbing był w tym czasie prawie niewidoczny. W Stanach Ukraińcy lobbowali za poparciem dla Ukrainy, za sankcjami przeciwko Nord Stream II i przeciwko Rosji, a teraz na rzecz strefy zakazu lotów i większych dostaw broni. Kiedy administracja Bidena wycofała sankcje przeciwko Nord Stream II, Ukraińcy namierzyli 300 członków Senatu i Izby Reprezentantów z listami, w których obalili każdy z argumentów Bidena oddzielnie, spotykali się z dziennikarzami, domagali się więcej poparcia dla Ukrainy i usztywnienia stanowiska administracji wobec Rosji. Główne role w tej kampanii przypadły think tankowi Atlantic Council, republikańskiemu Heritage Institute i fundacji Wiktora Pinczuka, jednego z najbogatszych oligarchów. W Stanach ta kampania trafiła na żyzną glebę, bo ukraiński soft power krzyżował się z interesami przemysłu zbrojeniowego i sektora gazowego, który liczy na to, za czym lobbował już Trump: że Europejczycy odetną tani rosyjski gaz i zaczną kupować droższy skroplony z USA.

Oni są tacy jak my?!

W jedną dobę Putin przewrócił niemieckie myślenie do góry nogami. Nowy rząd zrezygnował z dywidendy pokoju na rzecz bezprecedensowego programu remilitaryzacji. Może liczyć na poparcie opozycyjnej chadecji, która będzie pilnowała, aby środki przeznaczone na modernizację Bundeswehry nie wędrowały na „cywilne cele”, jak pomoc rozwojowa, dyplomacja kulturalna albo kolejne „konferencje pojednania”.

Zmianę, którą zapowiedział kanclerz Scholz, popiera duża większość ankietowanych. Jeśli Rosja dalej będzie eskalować, na przykład bombardując zachodnią Ukrainę, niszcząc Odessę albo stosując broń biologiczną, chemiczną albo taktyczną jądrową – nikt nie będzie się już zastanawiać nad społecznymi skutkami zaostrzenia sankcji. Wtedy Niemcy przestaną demonstrować przeciwko wojnie i zaczną marznąć za Ukrainę.

Ukraina już zostanie w zbiorowej pamięci Niemców. Przed wojną leżała gdzieś na wschodzie Europy, jak Białoruś, Mołdawia albo Kazachstan. Teraz mamy „wojnę w środku” albo nawet w „sercu” Europy. W ten sposób Ukraina została przesunięta na zachód i należy teraz do Europy.

Wojna utopiła też berliński biotop: rzecznicy porozumienia, dialogu i „politycznych rozwiązań” chowają głowę w piasek i czekają, aż szturm się uspokoi. Niektórzy, jak posłanka Lewicy Amira Mohamed Ali, przyznają się do błędu. Partia rozważa wykreślenie z programu postulatu wyjścia Niemiec z NATO. Matthias Platzeck, były premier Brandenburgii, ustąpił jako przewodniczący Forum Niemiecko-Rosyjskiego i przyznał, że się kompletnie mylił. Mniej wiarygodny okazał się występ premier Meklemburgii-Pomorza Przedniego, która założyła specjalną fundację, aby ominąć amerykańskie sankcje przeciwko Nord Stream II. Kiedy zadeklarowała solidarność z Ukrainą na Twitterze, spotkała się ze wściekłymi reakcjami.

Nowe Niemcy. Niekoniecznie milsze

Im dłużej trwają sankcje, tym bardziej słabną interesy związane z Rosją – wąskie grono wielkich koncernów znajdzie alternatywne rynki zbytu. Jednocześnie przekierowanie tak dużych pieniędzy do przemysłu zbrojeniowego i Bundeswehry tworzy nowe lobby, które będzie walczyło o utrzymanie status quo – podobnie jak w Stanach i Rosji kompleksy wojskowe utrzymują armie lobbystów, aby przekonać decydentów do ciągłej modernizacji armii. Tabu już nie ma: pierwszy nowy zakup to F-35 potrzebne do dzielenia się bronią jądrową z Amerykanami – z czego i socjaldemokraci, i Zieloni chcieli się wycofać przed wyborami. Teraz dyskutuje się nawet o powrocie do powszechnego poboru. Spór o to, czy Niemcy mogą używać dronów bojowych, można już uznać za zamknięty.

Na naszych oczach powstaje nowe państwo. Niekoniecznie bardziej sympatyczne niż to, które było. Ale w końcu do Niemców dotarło, że wojna nadal jest narzędziem prowadzenia polityki.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


The US Must Reestablish Deterrence

The US Must Reestablish Deterrence

Judith Bergman


  • The complacency with which the Biden administration has come to view military threats, such as Russia’s invasion of Ukraine, as a thing of the past has led to a misguided prioritization of issues such as climate change as the biggest threat facing the US. This misguided focus has come at the expense of a realistic definition of what the US’s vital national interests are and should be in the face of actual national security threats.
  • Over the past two decades, US leadership has waned, especially as it has retreated from the Middle East and Europe — where its military presence has been reduced from 400,000 troops in the 1950s to just around 60,000 troops today. US credibility has been compromised, as its reputation for adhering to US commitments — failing to prevent the crossing of red lines in Syria and the Afghanistan debacle, to mention just two examples — has been wrecked.
  • Rebuilding deterrence will require a massive political and military recommitment to vital national interests. Those will require a policy reorientation that acknowledges that the US is the primary Western force in a world with global military threats from a variety of bad actors — China, Russia, Iran and North Korea primary among them.
  • “How many times do you have to make this point that if you don’t have more resources, you get political leadership that makes the case to the American people that we face threats on multiple fronts and if we want to defend our way of life as we know it and our interests around the world, protect our allies, not as acts of charity but because it benefits us, then you do it. And if you can’t do it, you can’t be a world power anymore…” — Former National Security Advisor, Ambassador John R. Bolton, Ronald Reagan Institute, February 24, 2022.

The complacency with which the Biden administration has come to view military threats, such as Russia’s invasion of Ukraine, as a thing of the past has led to a misguided prioritization of issues such as climate change as the biggest threat facing the US. (Photo by Nicholas Kamm/AFP via Getty Images)

Russia’s invasion of Ukraine has proven, sadly, that US deterrence lies in tatters.

While Russia’s invasion represents an absolute low point thus far, US deterrence has been eroding for years. The cause is failed policies and ill-defined national interests, which bad actors such as Russia, China and Iran have clearly been noting.

They saw, in 2013, President Barack Obama demonstrating that a “red line” by the US in Syria meant nothing, and that Syrian President Bashar al-Assad could get away with killing 1,400 civilians with chemical weapons. They saw that Russia could invade Georgia and annex Crimea, while China could seize Hong Kong — and the US let them, with no negative consequences, not even a side effect.

They also saw, in August 2021, that US President Joe Biden was willing to surrender Afghanistan to terrorists in sandals, abandon a US ally and give its citizens and people, who had loyally worked with the US for 20 years, over to murderous chaos.

It is this constant erosion of US deterrence — the impression that the US is all talk and no action and can no longer be trusted as a global force — which arguably led Russian President Vladimir Putin to calculate that he would be able to invade Ukraine without paying much of a price.

The task ahead for the US is how to prevent the Putins, Xi Jinpings and Khameneis of the world to become even further emboldened to try their hand at advancing their territorial ambitions on the Baltics, the countries of Northern Europe, Eastern Europe, Taiwan, the South China Sea and the Middle East. The US needs to reestablish the necessary deterrence in the face of military threats that the US — and the West in general — has come complacently to believe to be outdated and irrelevant, mere relics from the Cold War.

There are two things, primarily, that the US needs to do to deter bad actors and reassure allies that it is a force with which one can and must reckon: Focus on vital US national interests and massively recommit to the national security of the US and its allies. At the moment, as the historian Bernard Lewis often said, “America is harmless as an enemy but treacherous as a friend.”

Vital national interests

The complacency with which the Biden administration has come to view military threats, such as Russia’s invasion of Ukraine, as a thing of the past has led to a misguided prioritization of issues such as climate change as the biggest threat facing the US. This misguided focus has come at the expense of a realistic definition of what the US’s vital national interests are and should be in the face of actual national security threats.

More than two decades ago, in July 2000, the Commission on America’s National Interests, with Harvard’s Belfer Center for Science and International Affairs, the Nixon Center, and RAND, produced a report, “What are America’s National Interests?” (also known as the Belfer Report), which listed US national interests as “conditions that are strictly necessary to safeguard and enhance Americans’ survival and well-being in a free and secure nation”.

The Belfer Report listed five areas, primary among them the prevention, deterrence and reduction of the threat of attacks on the US or its military forces abroad, and ensuring the survival of US allies and their active cooperation with the US in shaping an international system in which we can thrive. More than 20 years later, as China and Russia seek to extend their spheres of influence, these two paramount interests are not being properly upheld by the US, which has been retreating from vital regions and deterrent military expenditures.

Focusing all US efforts in the Indo-Pacific to safeguard against China’s territorial designs on the South China Sea ignores the fact that China’s growing influence and power is global. In the Middle East, for instance, in the growing absence of the US, which, under Biden, has deprioritized the region while increasingly accommodating Iran, China is now the ascending power, investing heavily in and making agreements with practically all Middle Eastern countries, including close US allies such as Israel and the United Arab Emirates. The Chinese Communist Party has been filling in the growing vacuum that the US is leaving behind and propping up Iran, with a 25-year strategic agreement.

The Belfer report concluded:

“Instrumentally, these vital interests will be enhanced and protected by promoting singular US leadership, military and intelligence capabilities, credibility (including a reputation for adherence to clear US commitments and even-handedness in dealing with other states), and strengthening critical international institutions– particularly the US alliance system around the world.”

Meanwhile, the exact opposite has occurred: Over the past two decades, US leadership has waned, especially as it has retreated from the Middle East and Europe — where its military presence has been reduced from 400,000 troops in the 1950s to just around 60,000 troops today. US credibility has been compromised, as its reputation for adhering to US commitments — failing to prevent the crossing of red lines in Syria and the Afghanistan debacle, to mention just two examples — has been wrecked.

A massive recommitment to international security and US allies

Rebuilding deterrence will require a massive political and military recommitment to vital national interests. Those will require a policy reorientation that acknowledges that the US is the primary Western force in a world with global military threats from a variety of bad actors — China, Russia, Iran and North Korea primary among them. Safeguarding a world with an international system in which the US can thrive, therefore, requires that the US reengage globally, instead of pursuing a policy according to which threats can be isolated, as with China, to the Indo-Pacific, and entire regions such as Africa and South America, be ignored as irrelevant to US national security.

The Biden administration, or whatever administration follows it, would do well to acknowledge that China threatens the entire planet and that it cannot be contained by simply concentrating efforts in the Far East. Russia’s threat to Ukraine is also not isolated, but could extend to Moldova, the Baltic statesFinland, Sweden and beyond. Iran’s threat to the Middle East — nuclear and through its terrorist proxies — and its quest for hegemony cannot be solved through Biden’s habitual accommodation and restraint, but on the contrary, requires robust deterrence.

There are a multitude of security challenges in the world that impinge on the national security of the US and its allies. The US, if it is to remain a global force, will have to recommit its efforts to confronting those challenges. These new threats means doubling down on strengthening US military and intelligence capabilities — especially in the face of a technologically ascendant China that is extremely focused on its military modernization and in unseating the US as the primary global power. America will also have to prioritize regions that the US, under Biden, mistakenly assumes that it can leave behind, such as the Middle East.

“The argument that because we are pressed by China, which I have described as the existential threat to the West in the 21st century, we have to give up focus elsewhere, is simply wrong,” Former National Security Advisor, Ambassador John R. Bolton, recently said at the Reagan Institute.

“And it’s not to say that at any given moment in time your resources are fixed… because that is a view that ignores history. On December 7, 1941 at the end of the day our resources were fixed and a lot lower… How many times do you have to make this point that if you don’t have more resources, you get political leadership that makes the case to the American people that we face threats on multiple fronts and if we want to defend our way of life as we know it and our interests around the world, protect our allies, not as acts of charity but because it benefits us, then you do it. And if you can’t do it, you can’t be a world power anymore… If you’re going to play on the world stage, play on the world stage.”


Judith Bergman, a columnist, lawyer and political analyst, is a Distinguished Senior Fellow at Gatestone Institute.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Controversy Over Nazi-Looted Items on Display at Reopened Scotland Museum

Controversy Over Nazi-Looted Items on Display at Reopened Scotland Museum

Shiryn Ghermezian


The outside of the Burrell Collection before its refurbishing. Photo: Wikimedia Commons.

An art museum in Glasgow, Scotland, reopened its doors on Tuesday for the first time in six years amid new accusations about Nazi-stolen items on display there, The Scotsman reported Monday.

The book “A Collector’s Life: William Burrell” claims that artworks in The Burrell Collection, which just completed a nearly $91 million refurbishment, were obtained through “forced sales” during Adolf Hitler’s reign in Nazi Germany, according to the outlet.

The news comes after the museum’s collection, which was created by the late Scottish shipping magnate William Burrell and his wife, made headlines after two of its artworks were reported to be stolen from Jewish owners in Germany in the 1930s. The Glasgow City Council was forced to compensate descendants of the original owners.

“Research by the current curatorial team has indicated that there are other works in Burrell’s Collection that may have been acquired as a result of forced sales,” stated the book co-authored by Martin Bellamy, the research and curatorial manager at Glasgow Museums, and Dr. Isobel MacDonald, a specialist in 19th and 20th century British collecting history. MacDonald’s PhD was on Burrell as a collector.

The book, which will be released on May 5, also revealed that in small notebooks he kept, Burrell was forthcoming about the provenance, description and price he paid for some of the items he collected. Bellamy and MacDonald wrote that “some of the practices that were employed would not be viewed as ethical today.”

Glasgow Life, which manages the Burrell Collection of almost 9,000 items on behalf of the Glasgow City Council, said the book’s claim about “forced sales” is correct, but would not specify what the items are. Leading Scottish historian Sir Tom Devine criticized the museum for refusing to reveal the works.

”As long as the provenance of these items is established by experts and curators, it should always be made public,” he told The Scotsman. “The question the public will ask is ‘what do they have to hide? I find the refusal rather curious. Curators of museums always want the truth to be out, and unvarnished at that.”

The museum also displayed in its reopening other looted items unrelated to World War II including a 200-year-old ritual wine vessel that was stolen during a raid of British troops on the Summer Palace in Beijing, China, in 1901, according to The Scotsman. The item dates back to the Han Dynasty.

Glasglow Life said in a statement that the looting of the palace was “officially sanctioned” and that “there is nothing to suggest Sir William Burrell was made aware works he was buying originated from forced sales.”

The Burrell Collection also has in storage an early 16th-century Swiss tapestry called “The Visitation,” which was bought by Burrell in 1938 after it was sold from the estate of a German Jewish woman named Emma Budge. Budge’s heirs laid claim to the item and Glasgow agreed to pay compensation for it, according to the Scottish Daily Express. The tapestry was not on display at the museum’s reopening but it did display a painting called “Pate de Jambon” by Jean-Baptiste-Simeon Chardin, whose Jewish owners were forced by Nazi authorities to sell.

Errol Francis, an art expert in the United Kingdom and head of the arts charity Culture&, told The Times it would be “shocking” if the museum displayed to the public Nazi-looted items in its reopening. He also called for an audit of every item in the Burrell Collection to make sure nothing else can be connected back to the Holocaust.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com