Dzień po odejściu
MIKA ALMOG
Tłumaczenie: Danielle Chaimowitz, Aga Zano.
Konsultacja: Magdalena Wójcik
Szimon Peres. Zdj. Flickr – Government Press Office (GPO)
JESTEM MIKA ALMOG, WNUCZKA SZIMONA PERESA.
Noszę ten tytuł od czterdziestu jeden lat i jest dla mnie momentami kłopotliwy. To problem, ale problem łatwy do zlekceważenia. Podobnie łatwo lekceważy się trudności, jakich doświadcza ktoś urodzony w zamożnej rodzinie albo obdarzony wyjątkową urodą. To jest problem głęboko zakorzeniony w uprzywilejowanej pozycji – a przecież nie ma najmniejszych wątpliwości, że wielu ludzi boryka się z dużo trudniejszymi wyzwaniami.
Mimo wszystko niełatwo dorastać w cieniu postaci o statusie legendy, wchodzić w dojrzałość na ziemi niczyjej między prywatnym a publicznym. Niełatwo przejąć tak konsekwentnie budowane przez lata dziedzictwo i wypełnić je własną treścią. Od urodzenia czujesz, że bez przerwy podlegasz drobiazgowej ocenie: czy zasługujesz na swoją genetyczną spuściznę?
A oto pożegnałam osobę, która była źródłem tego problemu. Właśnie teraz, kiedy piszę słowa pożegnania, a na moich ramionach spoczywa ciężar tego skromnego przyczynku do zamknięcia pewnej ery, mój problem jest bardziej wyrazisty niż kiedykolwiek wcześniej.
Zatrzymajmy się na chwilę, aby zarysować tło: ten artykuł powstał dzień po odejściu mojego dziadka. Ponieważ drukarnie nie pracują w święto, a gazetę drukuje się wcześniej niż zazwyczaj, muszę przygotować go dziś w nocy. Piszę więc jeden z najtrudniejszych tekstów w moim życiu, mam na to niewiele czasu i nie mogę pozbyć się myśli: Na wczoraj. Oczywiście. Jakie to w Twoim stylu, Saba. Dokładnie jak wtedy, kiedy pożyczałeś mi czterystustronicową książkę, a następnego dnia pytałeś: no, to jak ci się podobała?
Minęły dwadzieścia cztery godziny odkąd ziemia nagle pękła, tworząc nieodwracalny podział: przed i po.
Minęła doba od chwili, na którą nie sposób być przygotowanym, a ja zbieram odłamki swojego serca i zawijam w smutek pożegnania jak w chusteczkę. Zalewają mnie wspomnienia oraz tęsknota i nie wiem nawet, od czego zacząć.
Na chwilę odrywam dłoń od klawiatury i gładzę blat biurka. Stary, laminowany stolik. Czterdzieści lat stał w kuchni moich dziadków. Jeden dotyk i już wiem, co napisać najpierw. Wprawdzie piszę o nim, ale zacznę od niej.
Spędzałam z dziadkami szabat. Leżałam na dywanie w salonie i kartkowałam gazetę w poszukiwaniu cotygodniowych zagadek dla dzieci. Wtem zauważyłam satyryczny obrazek: głowę mojego dziadka dorysowano do zgarbionego ciała starszej pani, siedzącej na ławce i robiącej na drutach. Nie mam pojęcia, jaki był kontekst – pamiętam tylko oburzenie, jakie mnie ogarnęło. Było coś wulgarnego w tym rysunku, głowa mężczyzny na ciele staruszki. Wybuchłam płaczem. Sonia – a właściwie Sasa, jak nazywała ją cała rodzina odkąd ja, pierwsza wnuczka, zaczęłam mówić i przekręcać słowo „sawta” (hebr. babcia) – przybiegła do mnie z kuchni, przerażona. Gdy upewniła się, że nie stała mi się fizyczna krzywda i zrozumiała przyczynę moich łez, wstała, wzięła gazetę i kazała mi iść za sobą.
Poszłyśmy do kuchni. Posadziła mnie przy stoliku, który trzydzieści pięć lat później stał się moim biurkiem i rozłożyła na nim gazetę.
– Słuchaj mnie teraz uważnie – powiedziała, wskazując palcem na karykaturę. – To nie jest twój dziadek. To jest Szimon Peres. On należy do wszystkich. Tak postanowił, żeby móc robić bardzo ważne rzeczy dla naszego kraju. Twój dziadek to Saba Szimon, który teraz myje ręce i zaraz przyjdzie do nas na obiad.
I właśnie wtedy, z idealnym wyczuciem czasu, dziadek wszedł do kuchni w szortach i koszulce i usiadł na swoim zwykłym miejscu. Sasa zamknęła gazetę i odłożyła ją na bok.
– No, Mikuś, to teraz podaj, proszę, serwetki.
Babcia bardzo rygorystycznie przestrzegała manier przy stole i uważała papierowe serwetki za barbarzyński wynalazek. Przy jedzeniu korzystaliśmy wyłącznie z tych, które sama uszyła i codziennie zmieniała. Między posiłkami – jeśli serwetki były wciąż czyste – miałam za zadanie zwijać je i wkładać w grube drewniane pierścienie, na których Saba wygrawerował na polecenie babci inicjały każdego członka rodziny.
Poszłam do koszyka z serwetkami i wyjęłam trzy: Sz, S i M.
Rozłożyliśmy sobie serwetki na kolanach. Sasa podała na obiad kurczaka z wczoraj, smażonego, jak on lubił. Saba jadł kurczaka rękami (miał na to pozwolenie, bo „nawet królowa angielska je kurczaka rękami”).
Babcia uśmiechnęła się do mnie, jakby mówiła: „Teraz rozumiesz?”.
Nie miałam nawet sześciu lat, ale zrozumiałam.
Premier Szimon Peres w makiecie kokpitu myśliwskiego Lavi w siedzibie Israel Aerospace Industries, 1985 r. Zdj. Flickr – Government Press Office (GPO)
Gdy dorastałam, mój dziadek był dla mnie tym kimś, kto ćwiczy codziennie pięć minut w łazience. W radiu nadawali wiadomości, a informacjom akompaniowały jego klaśnięcia nad głową po każdym wyskoku. Dziadek był tym kimś, kto potrafi pokroić jednego bajgla na dziesięć cienkich kromek, kto co rano wypija łyżkę soku z cytryny, kto zawsze wstaje przede mną. Nawet jeśli budziłam się o szóstej rano – on już od godziny siedział w kuchni z herbatą i czterema różnymi gazetami na stole. Mój dziadek Peres urządzał ze mną zawody na najlepszy żart (owszem, zdarzało mi się wygrywać).
A na pytanie: „Jaki z niego dziadek?” odpowiadałam zazwyczaj: „Taki sam jak twój, tylko bardziej zapracowany”.
Jednak w miarę jak dorastałam, mur obronny zbudowany przez babcię stawał się coraz niższy – a może to ja rosłam. Powoli, stopniowo zaczynałam rozumieć, że ten podział: prywatne versus publiczne, moje versus wszystkich, nie jest tak naprawdę możliwy. Ponieważ nie istnieje.
Moja młodość przypadała na czas od połowy lat 80. do połowy lat 90. – burzliwe i pełne zmian lata dla Szimona Peresa i dla rządu jedności narodowej. To były lata walki z inflacją i stabilizowania ekonomii. To były czasy sekretnych kroków ku Porozumieniom z Oslo i pokazywania ich światu.
Dla mnie to też były burzliwe lata – bo byłam nastolatką.
Jak każda nastolatka miałam święte prawo wierzyć, że cały świat kręci się wokół mnie. Przechodziłam oczekiwany ode mnie okres buntu. To czas, w którym powstaje i rozkwita tożsamość.
Z byciem wnuczką Szimona Peresa jest taki problem: ten tytuł zwykle wchodzi do pokoju przede mną i wychodzi po mnie. A ja chciałam wchodzić pierwsza, sama, i decydować, czy jemu też pozwolę wejść. Nie chodziło nawet o mój stosunek do dziadka (choć w naszych trudnych latach był skomplikowany), bo zawsze go kochałam. Widziałam, jaki ból sprawiają mu zatrute strzały posyłane ku niemu ze wszystkich stron. Cierpiał on i Sasa, która zawsze była i będzie mi tak bliska, że nie znajduję słów, by to wyrazić. W końcu więc postanowiłam odsunąć się od dziadka. Na pytania o niego reagowałam złością. A kiedy skończyłam dwadzieścia lat, spakowałam dwie walizki i odsunęłam się najdalej, jak mogłam, aż do Nowego Jorku. Pojechałam tam na studia. I nagle: cisza. Absolutna anonimowość. Moje panieńskie nazwisko – Walden – jest amerykańskie. Mówię z amerykańskim akcentem, bo jako dziecko spędziłam dwa lata w Bostonie. I stało się, byłam wreszcie sama w pokoju.
Jednak on mi nie odpuścił i przywlókł się za mną aż do Nowego Jorku. Jasne, był też ministrem spraw zagranicznych. Jednak to chyba dość oczywiste, że przyjechał do Nowego Jorku i Waszyngtonu tylko po to, żeby mnie dręczyć? Zupełnie oczywiste.
Ale Saba to Saba i kiedy przyjeżdża do Nowego Jorku, i zaprasza cię na kolację, to przecież idziesz. Znajdujesz jego pokój w hotelu i kiedy już stoisz pod drzwiami, słyszysz jego głos:
– Jona! Mika już jest?
A ona odpowiada:
– Już niedługo. Dam znać, jak tylko przyjdzie.
Wchodzisz do pokoju, a on się cieszy na twój widok. I okazuje się, że ty też się cieszysz.
Przez lata studiów na New York University żadnego członka rodziny nie widywałam tak często, jak dziadka. Zabierał mnie na różne wydarzenia ONZ i kongresu. Zaczął wtedy tradycję, która przetrwała dwadzieścia lat: pokazywał mi przemówienie, które miał wygłosić, i prosił o komentarz. Przedstawiałam swoje uwagi, nic wielkiego, różnica jednego słowa tu czy tam, ale on słuchał i robił notatki. A kiedy podczas wystąpienia dochodził do tego jednego słowa, które ja dodałam, czułam, jak przepełnia mnie duma.
We wrześniu 1995 roku towarzyszyłam mu w Białym Domu na ceremonii podpisania Porozumień z Oslo. Było bardzo elegancko jak na hollywoodzkim filmie. Specjalnie na tę okazję kupiłam szary kostium – spódnica była za krótka, ale uświadomiłam to sobie dopiero po wejściu. Poznałam Billa i Hillary Clintonów, Ala Gore’a i wielu innych.
Kiedy Saba stanął na scenie, słuchałam jego słów i patrzyłam na wymieniane uściski dłoni, aż nagle uświadomiłam sobie, że jestem podekscytowana z innego powodu niż przed wejściem. W jednej chwili przestało chodzić o prestiż całego wydarzenia, a zaczęło mieć znaczenie to, co rozgrywa się na moich oczach. Zrozumiałam nagle te „bardzo ważne rzeczy”, którymi zajmuje się mój dziadek. Jego praca – praca jego życia – to sprawiać, by niemożliwe stawało się możliwe.
Po ceremonii i obiedzie wyszliśmy z Białego Domu i wsiedliśmy do oficjalnego samochodu, który czekał na zewnątrz. Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Konwój ruszył w stronę hotelu, pędząc przez ulice Waszyngtonu na sygnale. Dziadek oparł się na siedzeniu, a ja pochyliłam ku niemu, położyłam dłoń na jego dłoni i powiedziałam:
– Saba, jestem z ciebie strasznie dumna.
A on się szeroko uśmiechnął.
Kilka miesięcy później wybrałam się z wizytą do Izraela. Pojechałam z rodzicami i rodzeństwem na wycieczkę do Jordanu. Po ratyfikacji umowy pokojowej mogliśmy odwiedzić Amman, Petrę, Midbę – z izraelskimi paszportami. Flagi Izraela wisiały w oknach wszystkich sklepów – właściciele byli szczęśliwi, że mogą powitać nową falę turystów. W hotelowym lobby spotkaliśmy Palestyńczyków z Jafy, Ramle i Hajfy, równie podekscytowanych co my.
A kiedy weszliśmy na górę Nebo, mój ojciec – lekarz, którego po wojnie sześciodniowej wysłano na misję do Doliny Jordanu – stanął ze łzami w oczach, zapatrzony na izraelską stronę. Próbował nam wyjaśnić, jak niepojęta jest ta chwila, jak niewiarygodne jest, że spędzamy rodzinne wakacje właśnie na tej górze.
Podziwiając widok, powiedział:
– Może dla waszych dzieci to nie będzie nic specjalnego.
A ja znów pomyślałam o moim dziadku, który pomaga sprawiać, że niemożliwe staje się możliwe.
Wróciłam do Nowego Jorku pełna wiary i nadziei.
Szimon Peres rozmawia z jednym z nauczycieli na trawniku przed kolegium Sde Boker, 1986 r. Zdj. Flickr – Government Press Office (GMO)
Czytaj dalej tu: Dzień po odejściu
twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com