Wojciech Jaruzelski nazwał to inteligentnym internowaniem. Doświadczyłem tego na własnej skórze

‘Dziagany’ z Karnej Kompanii ‘Solidarności’ w Strzemieszycach wiosną 1983 r. Autor siedzi pierwszy z prawej (FOT. ARCHIWUM PRYWATNE)


Wojciech Jaruzelski nazwał to inteligentnym internowaniem. Doświadczyłem tego na własnej skórze

Janusz Kędracki


Inteligentnie internowani – tak nazwał nas generał Jaruzelski. Gdy jesienią 1982 r. podziemna “Solidarność” ogłosiła strajk generalny, komuniści wcielili do wojska najaktywniejszych działaczy opozycyjnych z zakładów pracy i innych środowisk. Także mnie.

.
8 października 1982 r. Sejm PRL uchwalił nowelizację ustawy o związkach zawodowych, która oznaczała delegalizację NSZZ „Solidarność” i innych organizacji związkowych działających przed stanem wojennym. Następnego dnia podziemna Tymczasowa Komisja Koordynacyjna „S” wezwała do 4-godzinnego strajku generalnego 10 listopada, w drugą rocznicę rejestracji związku.

W oficjalnej propagandzie obowiązywał przekaz o normalizacji życia w kraju. W obozach internowania pozostawała już tylko garstka działaczy solidarnościowej opozycji. Komuniści nie chcieli zamykać kolejnych, aby uniknąć oskarżeń o nasilanie represji. Ale zapowiedź strajku 10 listopada potraktowali poważnie. Znaleźli więc sposób odizolowania z dużych zakładów pracy i opozycyjnych środowisk najaktywniejszych osób.

Akcję przeprowadziły w ekspresowym tempie MON i MSW. 21 października zapadła decyzja, aby powołać na trzymiesięczne ćwiczenia rezerwy oraz do dwuletniej zasadniczej służby wojskowej ponad półtora tysiąca osób wytypowanych przez Służbę Bezpieczeństwa i Wojskową Służbę Wewnętrzną. Mieli stawić się do jednostek 5-6 listopada i być szkoleni przez „szczególnie dobraną kadrę”.

KAMASZE ZAMIAST STUDIÓW

Wezwania doręczali żołnierze WSW, wojskowi gońcy, milicjanci, a nawet esbecy. Mnie przywiozła milicja. Miałem się stawić w Wojskowej Komendzie Uzupełnień w celu „uzupełnienia danych”. Normalny jesienny pobór do wojska już się zakończył, nie podejrzewałem, że dostanę „bilet” na 5 listopada. Argumentów, że mam trudną sytuację rodzinną, że chcę studiować, nie chcieli słuchać. W porywie szczerości jeden z oficerów powiedział coś w stylu: „Nie trzeba się było tym zajmować”.

Byłem przewodniczącym Niezależnego Zrzeszenia Studentów w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Kielcach. 13 grudnia 1981 r. zostałem internowany na ponad pół roku. Po zwolnieniu chciałem wrócić na studia, początkowo władze uczelni nie widziały problemu, ale we wrześniu zostałem skreślony z listy studentów. Rektor radził odwołać się do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Mówił, że on nic nie może zrobić, bo zanim sprawa do niego trafi, z „wiadomego urzędu” już dzwonią, jak ją załatwić.

W meldunkach o sytuacji na uczelni SB chwaliła się później, że także z jej inspiracji zostałem powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej w Jednostce Wojskowej 1991 w Chełmie Lubelskim. Do ostatniej chwili próbowałem się wybronić, ale szans nie było; 6 listopada byłem w koszarach, wraz z mniej więcej setką takich jak ja. Większość w trudnej sytuacji. Niektórzy wcześniej uzyskali odroczenie od służby wojskowej jako jedyni żywiciele rodziny, ale i tak zostali powołani.

W GIPSIE DO KOSZAR

Przeszkodą nie był też zły stan zdrowia. W jednostce znaleźli się i ci, których komisje wojskowe uznały za niezdolnych do służby wojskowej. Pewien krakowianin, powołany za udział w demonstracjach w Nowej Hucie, posiadał sądowe orzeczenie o niepoczytalności. Podczas zbiórki, gdy dowódca beształ go za niewykonanie komendy, oświadczył, że ma „żółte papiery”, i wyjął z kieszeni ten dokument. Kadra nie wiedziała, jak z nim postępować. Czasem wojsko bawiło go, wykonywał ćwiczenia, czasem się denerwował. Kiedy zmęczył się w marszu, rzucił karabin i plecak na drogę, zaklął i stwierdził, że dalej nie idzie. W końcu poszedł, ale kapral musiał nieść jego broń i oporządzenie. Dopiero po trzech miesiącach został zwolniony.

Podczas przyjmowania rezerwistów w Chełmnie (dziś woj. kujawsko-pomorskie) dochodziło do dramatycznych sytuacji. Lekarz jednostki, zeznając przed prokuratorem IPN, stwierdził, że izba chorych szybko się zapełniła, ponieważ wśród powołanych byli ludzie tuż po operacjach, „jeszcze w opatrunkach gipsowych”, a nawet „osoba, która miała gips od kręgosłupa szyjnego do lędźwiowego i była praktycznie unieruchomiona”.

Narzekający na zdrowie słyszeli często od dowódców, że wojsko ich wyleczy. Chorobom sprzyjały fatalne warunki – w Chełmnie ponad 300 rezerwistów od 8 listopada do 24 grudnia umieszczono na poligonie Kępa Panieńska, w brezentowych namiotach rozstawionych między wałem powodziowym a korytem Wisły. Ogrzewane były tylko w nocy małymi piecykami węglowymi, tzw. kozami.

W namiotach zakwaterowani zostali również wcieleni do jednostek w Brzegu, Gorzowie Wielkopolskim i Rawiczu. W Czerwonym Borze koło Łomży, gdzie skierowano najwięcej, bo około 400 rezerwistów, mieszkali w barakach z wagonów kolejowych obitych deskami, również ogrzewanych „kozami”.

„Po tygodniu palenia, a grzały tylko wtedy, gdy płonął w nich ogień, zużyliśmy, według słów kadry, przydział węgla za cały okres ćwiczeń. Odtąd zadaniem wyznaczonych przez nas samych dyżurnych było »zorganizować«, czyli ukraść węgiel sprzed kotłowni mimo stojącej tam warty lub ściąć jakieś drzewo na opał” – wspominał Stanisław Alot, wówczas szeregowy rezerwy, nauczyciel i działacz „S” z Rzeszowa, a kilkanaście lat później działacz AWS i prezes ZUS.

Śpiący najbliżej piecyków mieli gorąco jak w saunie, a śpiącym najdalej koce przymarzały do ściany wagonu.

POD ESBECKIM NADZOREM

W jednostkach rezerwiści i odbywający służbę zasadniczą byli izolowani od pozostałego wojska. Innym żołnierzom mówiono, że to kryminaliści pozwalniani z więzień. Znaleźli się też pod szczególnym nadzorem, ulokowani wśród nich zostali tajni współpracownicy WSW i SB, śledzili ich też przełożeni. W niektórych jednostkach stosowano podsłuchy, wykryli je i zdemontowali podsłuchiwani w Rawiczu. W Chełmnie z rezerwistami zakwaterowano w namiotach dowódców drużyn i plutonów, którzy mieli donosić, o czym rozmawiają i jak się zachowują.

Rezerwiści, a także my ze służby zasadniczej byliśmy często wzywani na „rozmowy” nie tylko z oficerami kontrwywiadu wojskowego, ale też esbekami. Jedni i drudzy namawiali do współpracy, stosując szantaż i zastraszanie.

Obozowisko z namiotami w Chełmnie nie było ogrodzone, jego granice wyznaczała grabiona kilka razy dziennie droga, a jej przekroczenie traktowane było jak dezercja. Rezerwiści zostali ostrzeżeni, że patrole WSW będą strzelać do każdego, kto spróbuje się oddalić.

Powszechne były rewizje osobiste i w pomieszczeniach. Byliśmy też śledzeni na przepustkach i urlopach. Po latach z meldunków SB dowiedziałem się, że kiedy jechałem na urlop do domu, zawiadamiali o tym najbliższy posterunek MO, byłem też poddawany „wzmożonej kontroli operacyjnej, m.in. poprzez osobowe źródła informacji”.

CISZA NA PRZYSIĘDZE

Mimo takiego nadzoru mieliśmy dostęp do podziemnej prasy, a w jednostkach powstawały też okolicznościowe stemple, krzyże i pamiątki, które przeniknęły potem na zewnątrz.

Dochodziło też do zorganizowanych protestów. W Czerwonym Borze 10 listopada, czyli w dzień zapowiedzianego strajku generalnego, rezerwiści odmówili spożycia obiadu. Uznani za „prowodyrów” tej akcji Maciej Belin i Zdzisław Bełczowski ze Stalowej Woli, Jerzy Las z Sandomierza i Ryszard Kuczera z Lublina stanęli przed sądem wojskowym. „Prokuratura starała się nam udowodnić, że niezjedzenie porcji kaszy wojskowej w znacznym stopniu osłabia obronność kraju, a nawet całego Układu Warszawskiego. Świadkowie tej naszej demonstracyjnej odmowy pogubili się w zeznaniach i sąd nie miał innego wyjścia, jak tylko nas uniewinnić” – wspominał po latach Bełczowski.

W Chełmie zaprotestowaliśmy 13 grudnia, w rocznicę stanu wojennego. Odmówiliśmy zjedzenia śniadania, z całej kompanii tylko kilku się wyłamało. Wszystkich pogonili w pełnym oporządzeniu na wyrobisko po żwirowni, gdzie w maskach przeciwgazowych musieliśmy wielokrotnie „zdobywać” wzgórze. Przez kilka dni panowała zaostrzona dyscyplina, dostaliśmy w kość, ale innych konsekwencji nie było.

Do przysięgi mieliśmy intensywne szkolenia z musztry, częste wymarsze i ćwiczenia w terenie, a także szkolenie polityczne. Przydzielili nam kałasznikowy, dwa razy strzelaliśmy z nich ostrymi nabojami do tarczy w pozycji leżąc. Nad każdym stał wtedy oficer, trzymając dłoń na otwartej kaburze z pistoletem.

Podczas przysięgi 9 stycznia 1983 r. słowa o „staniu nieugięcie na straży władzy ludowej i dochowaniu wierności rządowi PRL” powtórzyło niewielu. A gdy prowadzący odczytał, że mamy „stać nieugięcie na straży pokoju w bratnim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami”, zapanowała cisza. Przerwał ją śmiech przybyłych na uroczystość krewnych i znajomych.

Występujący na koniec Adam Guzik ze Skawiny zamiast przemówienia, które dał mu oficer polityczny, z deklaracjami typu „dołożymy cegiełkę do budowy socjalizmu”, odczytał nasze z zapewnieniem rodzin, że nie będą się za nas wstydzić. Skończyło się na tym, że skrócili nam spotkanie z bliskimi.

KOPANIE ROWÓW DLA SPORTU

Rezerwiści w siedmiu z dziesięciu jednostek w ogóle nie dostali broni. Większość nosiła mundury bez dystynkcji, choć byli wśród nich podoficerowie. W Chełmnie zajmowali się m.in. budową mostów pontonowych na Wiśle, choć nie byli do tego przygotowani. „To, że nikt nie zginął ani nie zrobił sobie krzywdy, zawdzięczać można niektórym rozsądnym oficerom w kompaniach” – mówił po latach prokuratorowi IPN jeden z tych „pontonierów”.

Kopali też rowy wzdłuż Wisły, które następnie zasypywali.

Do takich bezsensownych prac rezerwiści zmuszani byli we wszystkich jednostkach. Chodziło głównie o fizyczne znęcanie się i upokorzenie ludzi.

Na początku lutego 1983 r. rezerwiści zostali zwolnieni. Powołanych do służby zasadniczej (prócz Chełma także do jednostek w Jarosławiu i Węgorzewie) przenieśli po przysiędze do jednostek kolejowo-drogowych. Było takich dziewięć w PRL, a służących w nich wykorzystywano jako tanią siłę roboczą do najcięższych prac na torach i drogach.

Z Chełma trafiliśmy do takiej jednostki w Przemyślu, a właściwie na jej zgrupowania polowe – najpierw do Łaz koło Zawiercia, a potem do Strzemieszyc (część Dąbrowy Górniczej). Codziennie pracowaliśmy na węźle kolejowym Jaworzno Szczakowa. Najczęściej wymienialiśmy żwirową podsypkę pod podkładami toru, same podkłady i szyny, a także rozładowywaliśmy wagony z węglem i innymi towarami. Gdy trzeba było przyspieszyć z robotą, urządzano nam tzw. alarmy robocze – od świtu do zmroku.

Nasze podstawowe „uzbrojenie” stanowiły łopaty i kilofy. Od gwarowej nazwy tych ostatnich staliśmy się „Dziaganami”. Na stanie mieliśmy też stare pistolety maszynowe PPS-43, które podczas alarmów trzeba było brać ze sobą, a potem złożyć w wyznaczonym miejscu. Wystarczyło kilka kropli deszczu i pokrywały się rdzą. Po powrocie musieliśmy je czyścić. Strzelaliśmy z tej broni kilka razy w ciągu prawie dwóch lat służby.

Koledzy, którzy mieli problemy zdrowotne, cierpieli przy robotach na torach. Niektórzy stanęli przed komisją lekarską i udało się im wyjść wcześniej do cywila. Jednym ze sposobów były sfingowane i nie próby samobójstw.

KOMPANIA KARNA „SOLIDARNOŚCI”

Jeszcze przed przysięgą przywrócono mi prawa studenta i chciałem wrócić na uczelnię, ale nie było to możliwe. Do cywila wyszedłem 25 września 1984 r., na pięć dni przed rozpoczęciem roku akademickiego. Reszta kolegów z Karnej Kompanii „Solidarności”, jak ją nazywaliśmy, trzy tygodnie później.

IPN ustalił nazwiska 264 osób ze specjalnego poboru powołanych na dwa lata do wojska. Rezerwistów doliczono się 1447. Prócz wymienionych jednostek trzymiesięczne „ćwiczenia” odbywali oni w Budowie-Złocieńcu, Czarnem k. Człuchowa, Głogowie, Trzebiatowie i Unieściu k. Koszalina. Nie mieli wątpliwości, że był to rodzaj internowania. Takie określenia pojawiały się też w podziemnej prasie. Józefowi Pinterze, działaczowi „S” z Bydgoszczy, nawet w książeczce wojskowej wpisano: „JW 1636, internowany, Chełmno 5.12.82″.

Gen. Wojciech Jaruzelski, w stanie wojennym I sekretarz KC PZPR, premier i minister obrony narodowej, na przesłuchaniu w 2011 r. w IPN nazwał ten pobór opozycjonistów do wojska „inteligentnym internowaniem”.

Marcin Dąbrowski, który jako jeden z pierwszych historyków zajął się badaniem tej formy represji, stwierdził, że spełnia ona kryteria definicji internowania, ponieważ pobyt w jednostkach nie miał nic wspólnego z podnoszeniem kwalifikacji wojskowych. Podkreślił jednak, że „ten sposób odosobnienia należy uznać za dużo uciążliwszy niż normalne internowanie”.


Korzystałem z publikacji IPN: „Inteligentna forma internowania. Ćwiczenia i powołania do Ludowego Wojska Polskiego jako forma represji po 13 grudnia 1981 r.” pod redakcją Grzegorza Majchrzaka, Warszawa 2016, z której pochodzą także cytaty.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com