Archive | October 2019

Niemki gwałcone przez Armię Czerwoną

Niemki gwałcone przez Armię Czerwoną: “Chodź, kobieto!” wciąż rozdzierało nam
uszy

Eva-Marta von Kamecke
Przełożył Grzegorz Kowalski


Armia Czerwona maszeruje przez zajęte tereny. Luty 1945. (Fot. Sputnik/East News)

Udało mi się dosięgnąć jednej z jej nagich stóp. Głaskałam ją bez przerwy, żeby czuła, że jestem przy niej.

Od kwietnia 1944 roku byłam u dalekich krewnych na Pomorzu, w powiecie koszalińskim. Nie mogłam pozostawać w Berlinie, gdzie miałam mieszkanie. Mam ciężką chorobę stawów i byłam w takim stadium choroby, że nie byłam w stanie ani chodzić, ani stać. Nie mogłam więc także uciekać do schronu w czasie alarmów bombowych. Ponieważ moja opiekunka musiała koniecznie wyjechać do swoich krewnych, a ja nie miałam nikogo bliskiego, jesienią przeprowadziła się do mnie moja młodsza przyjaciółka. Gdy wróciła po świętach Bożego Narodzenia, zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa wkroczenia Rosjan i chciała, byśmy uciekły do Hamburga. Jednak wszystkie próby, które podejmowałyśmy, czy to przez Czerwony Krzyż, czy przez NSV (Nationalsozialistische Volkswohlfahrt – Narodowosocjalistyczna Organizacja Pomocy Społecznej), były nieskuteczne. Zbywano nas zapewnieniami, że chorzy na pewno zostaną ewakuowani na czas.

Najpierw wszyscy mieszkańcy miasta mieli uciekać w kolumnie, potem okazało się, że ucieczka jest zabroniona z powodu przeciążenia dróg. Codziennie przewijali się nowi uciekinierzy ze Wschodu. Codziennie oglądałyśmy ludzkie tragedie, jak choćby dramat żony jakiegoś posiadacza ziemskiego, która z czworgiem dzieci, w każdej chwili oczekując piątego, musiała kontynuować ucieczkę.

Spakowałyśmy wszystko, co niezbędne, do wozu. Wówczas przyszedł rozkaz, że wszyscy ewakuowani mają zostać przetransportowani na pociąg do Kołobrzegu i że stamtąd zostaną przewiezieni na Zachód. To było 3 marca 1945 roku.

I tak przewieziono nas obie – z bagażem na taką ewentualność niezbyt wygodnym – na pociąg, wraz z innymi uciekinierami. Na niewielkim peronie bez dachu stały tysiące ludzi i stosy bagaży. W samym środku tego tłumu postawiono mój wózek inwalidzki, którego tylne koło zepsuło się podczas transportu. Musiałam w nim usiąść, bo nie było dla mnie innego miejsca, bagaż ustawiono koło mnie.

Kiedy około trzeciej pojawił się pociąg, otwarte wagony były już tak przepełnione, że prawie nikt z czekających już się do nich nie wepchnął. Oczywiście my też nie. Nie było zresztą nikogo, kto by wniósł mój wózek, póki w nim siedziałam. Po wielu godzinach przyjechał drugi pociąg. Ten sam problem. Moja przyjaciółka oświadczyła, że mnie wniesie. Kolejarz zaproponował jej, by wsiadła sama. Ponieważ jednak nie mógł zabrać mnie z wózkiem, odmówiła.

Po wielu perypetiach udało nam się znaleźć miejsce w szkole. Przydzielono nam zimny pokój nauczycielski, w którym mogłyśmy, a raczej moja przyjaciółka mogła, wyłożyć moje dwa materace jako legowisko dla nas. W pomieszczeniu obok uciekinierzy z innej wioski szykowali się do dalszej drogi. Jeden z nich pomógł również wnieść mój wózek. I tak leżałyśmy w płaszczach, a mimo to szczękając z zimna, zdenerwowania i głodu, i przysłuchiwałyśmy się przygotowaniom innych.

To była prawdziwa rozpacz, owo poczucie, że już pierwszego dnia ucieczki jesteśmy zdane wyłącznie na siebie i bezradne, i że nie wiemy, w jaki sposób mamy przeżyć następny dzień.

Nasi sąsiedzi musieli jednak zostać, więc zaprosili nas do swojego grona. Zabrali nas do ogrzewanego pokoju, gdzie leżałyśmy z dwiema innymi osobami. Poczęstowali nas jedzeniem. Tak więc ów pierwszy dzień zakończył się jednak promykiem nadziei. Nie zdawałyśmy sobie sprawy, co nas jeszcze czeka. Nie wiedziałyśmy nawet, że Rosjanie są już tak blisko.

Już w południe, 5 marca, usłyszałyśmy i zobaczyłyśmy czołgi na ulicy we wsi. Zaraz potem zobaczyłyśmy pierwszych Rosjan wchodzących do budynku. Wszyscy pozostali, którzy przecież dobrze znali rozkład pomieszczeń, jakby się pod ziemię zapadli. Moja przyjaciółka – którą będę nazywała Eriką – nie chciała ukryć się i zostawiać mnie na pastwę losu. Siedziałyśmy więc tak we dwie na sofie: ja i moja Erika. Same w obliczu zwyrodnialców.

Do sali weszło z wrzaskiem trzech ludzi – żołnierz, cywil i jakiś wyrostek. Ci starsi kompletnie pijani. Najpierw przeszukali nas, chcieli zegarki i biżuterię, ci pijani obmacywali nas przy tym obleśnie. Potem sprawdzili nasz bagaż. Kazali Erice otworzyć walizki, a ponieważ nie znaleźli w nich nic cennego dla siebie, podeptali naszą bieliznę i porozrzucali moje tabletki przeciwbólowe. Potem żołnierz strzelił w lampę, w zegar i w biblioteczkę. Opierał się przy tym o bark Eriki. Stary nauczyciel, który najwyraźniej obawiał się, że nas zastrzelą, pojawił się w sali i próbował odwrócić ich uwagę. Przeszli przez wszystkie pokoje i ukradli wszystko, co uznali za cenne – złoto i tym podobne.

Obrączka nauczyciela potoczyła się pod szafę. Erika pomogła tak ją przestawić, żeby nie udało się jej znaleźć – ku wielkiej radości nauczyciela. W końcu sobie poszli.

Niedługo potem pojawili się następni, tym razem naprawdę przerażający. Siedzieliśmy wszyscy razem, w pełnym strachu oczekiwaniu. Przyszli dwaj oficerowie, w tym jeden młodziutki adiutant. Przeszli przez dom, zmierzyli wszystkich i wszystko wzrokiem, pogrzebali w naszych kieszeniach. Szczeniak spytał Erikę, kłaniając się niby grzecznie, czy może dostać wieczne pióro i dwa noże. Oddał je swemu towarzyszowi, a potem stało się to, czego obawiałyśmy się najbardziej. Wziął Erikę za rękę i rozkazał: „Chodź!”. Nie pomógł żaden opór, wściekle zaciągnął ją do niewielkiego pokoju, gdzie widział łóżko.

Nigdy w życiu nie zapomnę tej półtorej godziny, póki nie przyprowadził jej z powrotem. Niemal nieprzytomna oparła się o framugę, spojrzała na mnie i powiedziała: „Przynajmniej żyję”.

Patrzyłam na jej zupełnie zmienioną, wykrzywioną twarz. Potem usiadła koło mnie, drżącą dłoń ukryła w mojej i czekałyśmy z pozostałymi na tego drugiego, aż przyszedł z tą kobietą, którą wybrał dla siebie.

Szczeniak mówił trochę po niemiecku, powiedział Erice, że wróci o północy. I że zabierze ją ze sobą do Moskwy. Siedzieli u nas przez wiele godzin, rozgościli się, a potem znów przez godzinę torturował biedną Erikę. Wróciła do mnie bliska śmierci. Nikt z nas nie ważył się położyć spać. Ale co nam to dało? Zaciągali swoje ofiary, gdzie im się podobało. Nic nie można było zrobić. Nie ważyliśmy się nawet jeść.

Od tej chwili każda godzina wyglądała tak samo. Tylko między drugą a czwartą w nocy byłyśmy mniej więcej pewne, że nikt nie przyjdzie. Poza tym – dzień i noc nieznoszące sprzeciwu „Chodź, kobieto!” wciąż rozdzierało nam uszy.

To, że młody porucznik nie zabrał ze sobą Eriki, zawdzięczamy staremu nauczycielowi, który, gdy tamten rzeczywiście po nią przyszedł, powiedział: „Ta kobieta jest bardzo chora. Nie może iść”. I rzeczywiście tak było. Leżała jak martwa i krwawiła, krwawiła.

Na szczęście nie miał wiele czasu, bo zaraz musiał iść. Tak więc oszczędzono mi przynajmniej tego, nie zabrali mi jej. Dla nas obu oznaczałoby to zapewne śmierć. Ale śmierci się wtedy nie bałyśmy. Miałyśmy tylko jeden powód, żeby żyć i żeby chcieć żyć – jedna dla drugiej. Wiedziałam, że jeśli któryś z nich zastrzeli mnie, będzie to także koniec dla Eriki. Co miałaby robić w tym piekle, skoro jedynym powodem, dla którego się w nim znalazła, było wydostanie mnie stąd? A ja po co miałabym żyć, jeśli nie po to, by wspomagać ją w potrzebie?

Dzień w dzień egzystowałyśmy tak, od jednej wizyty Rosjan do drugiej. Oddziały stacjonujące we wsi zmieniały się często, ale chyba przekazywali sobie informację, że jest u nas tyle kobiet. Przychodzili od razu, najczęściej po kilku.

Któregoś razu byłyśmy z Hermine same w domu, pozostali pracowali. Nauczyciel czymś zawinił i postanowił się ukryć. Wtedy przyszedł jakiś łajdak, zaryglował wszystkie drzwi od wewnątrz i pociągnął biedną Hermine do sali szkolnej. Przerażona wołała Erikę, ale ta nie była w stanie jej pomóc. Ponieważ byłyśmy zamknięte, nie można było wezwać pomocy.

Zobaczyłam wtedy przez okno komendanta, otworzyłam je, zaczęłam go wołać i machać do niego, w końcu wciągnęłam go przez okno. Zjawił się w ostatniej chwili, żeby uratować Hermine, którą tamten z wściekłości chciał zabić. Doszło do prawdziwej bójki między nimi. Łotr został później rozstrzelany. Erika wzięła Hermine w ramiona i przyprowadziła ją do mnie, gdzie się biedna, wciąż jeszcze drżąc, wypłakała. Przyjaźń, która narodziła się wówczas między naszą trójką, mimo dzielącej nas odległości przetrwała do dziś.

Któregoś razu zmusili nas do wypicia po dużej szklance wody z wiadra, z którego jeden z nich czerpał ją brudnymi rękami. Był to chyba jakiś zwyczaj, bo przed każdym, kto pił, Rosjanin głęboko się kłaniał, zdejmując czapkę. Ale tak cały czas bałyśmy się, że którąś z nas zabiorą i zgwałcą. Nie powstrzymywał ich ani wiek, ani jakakolwiek choroba.

Niektórzy, owszem, byli nawet bardzo grzeczni, gdy okazywało się, że jestem chora. Jeden pochylił się nad Eriką, która w śmiertelnym przerażeniu zamknęła oczy, udając, że śpi. Jednak z nerwów płonęła jej twarz. Pogłaskał ją i zapytał: „Chora? Chora?”. Oczywiście powiedziałyśmy, że tak, a on się oddalił. Ale zdarzało się, że nie wierzyli w moją chorobę, ciągnęli mnie w górę za ramiona i puszczali dopiero, gdy przewracałam się pod własnym ciężarem. Dlatego Erika nigdy nie zostawiała mnie samej, nie ukrywała się, choćby wybór tysiąc razy padał wówczas na nią. Dopiero później zorientowałyśmy się, że przyciągały ich jej piękne, białe zęby. Nie potrafiła całkiem ich ukryć.

Wreszcie któregoś dnia okazało się, że szkoła ma być przeznaczona na komendanturę, a my musimy przeprowadzić się do sąsiedniego domu. Oczywiście jak najszybciej. Erice udało się tylko zapakować najniezbędniejsze rzeczy, przenieść nasze materace, a potem mnie. Leżałyśmy potem w ciasnej chacie, jedna obok drugiej. Ponieważ dom ten znajdował się tuż przy drodze, Rosjanie molestowali nas tam chyba jeszcze częściej niż przedtem, aż w końcu po naszych błaganiach przydzielono nam na noc strażnika. Od tej chwili miałyśmy spokój przynajmniej nocą.

Po jakimś czasie pozwolono nam wrócić do szkoły, ale tam znów nie miałyśmy ochrony. W ten sposób mogło dojść do najgorszego wydarzenia owych tygodni. Po południu siedziałyśmy w pokoju, Erika tuż obok mojego wózka. Nagle wszedł jakiś potężny drab o twarzy wykrzywionej jak u diabła. Zobaczył Erikę, wyszczerzył poufale zęby i podniósł w górę dwa palce. Erika zaczęła drżeć na całym ciele. Kiedy wreszcie poszedł, powiedziała, dygocząc: „Uważaj, on przyjdzie jeszcze dziś w nocy”.

Leżałyśmy w małym pokoiku za dwoma innymi. Erika schowana za mną przy ścianie, na naszym leżącym na ziemi materacu. I rzeczywiście, o wpół do jedenastej usłyszałyśmy wrzaski i trzaskanie drzwiami, a następnie pojawił się on z jeszcze jednym. Najpierw przeszukał wszystkie łóżka obok. Leżało tam pięć kobiet z dwojgiem dzieci. Potem stanął w naszych drzwiach, uśmiechnął się diabolicznie, zamienił kilka słów z tym drugim, a potem zaryglował drzwi od środka. Serca nam zamarły, biedna Erika zaczęła dygotać. Drab uśmiechnął się, znów podniósł dwa palce i próbował podniecić Erikę w najobrzydliwszy sposób. Potem zaczęła się męczarnia. Mnie brutalnie odrzucił na bok. Kiedy skończył, zawołał drugiego, żeby go zastąpił. Kiedy Erika zaczęła stawiać opór, próbował zmusić ją do uległości, dobierając się do mnie. Brutalnie znęcał się nad moimi bezsilnymi członkami. Nie byłam w stanie podnieść rąk, a jemu piana wystąpiła na usta z wściekłości, że nie chciałam – i nie mogłam – objąć go za szyję. Wkrótce przestał, rzucił mnie, nagą, na podłogę i wcisnął mi do ręki płonącą świecę. W ten sposób miałam oświetlać jego świństwa.

Nadeszły godziny zgrozy. Drab leżał na biednej Erice i męczył ją, i męczył.

Udało mi się sięgnąć jednej z jej nagich stóp. Głaskałam ją bez przerwy, żeby czuła, że jestem przy niej. W końcu nie była w stanie wytrzymać tych tortur i kilkakrotnie głośno jęknęła.

Słyszeli to ludzie w pokoju obok. Opowiadali potem, że pomyśleli: „Jeśli ona jęczy, to musi być naprawdę źle”. I tak trwało to godzina po godzinie, aż w końcu o trzeciej obaj wyszli. Jeden zapomniał przy tym zabrać swój pistolet maszynowy, który oparł w rogu pokoju. Amunicja była rozrzucona po pokoju. Więc zawołałam go jeszcze raz, bojąc się, żeby nie przyszedł później. Erika leżała jak martwa.

Ledwie wyszli, z pokoju obok wpadły do nas dwie młode kobiety. Były bardzo zatroskane. Uwolniły nas najpierw od zabrudzonego prześcieradła i bielizny, przyniosły wodę, położyły mnie z powrotem na materacu, umyły nas i założyły nam czystą bieliznę. Nigdy nie zapomnimy im tej udzielonej pomocy, bo Erika nie zdołałaby sama tego wszystkiego zrobić. Potem leżałyśmy obok siebie i rzeczywiście, z wyczerpania, zasnęłyśmy na kilka krótkich godzin. Jednak całymi dniami prześladował nas strach, że tamten wróci. Drugi raz Erika chyba by tego nie wytrzymała.

W całej tej biedzie wytworzyła się między nami jakaś więź. Tamte były katoliczkami. Wiedziałam, że na górze, gdzie spały przez pierwsze noce, wspólnie się modliły. Poprosiłam je, żeby robiły to razem z nami, na dole. Chętnie się zgodziły.

Ta wspólna, głośna modlitwa dodawała nam sił, choć niektóre słowa były nam obce. Modliłyśmy się z nimi, a potem one śpiewały z nami: „Daj nam, Panie, łaski swej moc…”. Ale największą ulgę przynosiło nam wspólne z Eriką czytanie Psalmu 91 z jej konfirmacyjnej Biblii. I słowa pieśni Prowadź nas swymi ścieżkami. Pocieszałyśmy się nią niemal codziennie, aż do ostatniego dnia ucieczki. Przeżywałyśmy to wciąż na nowo.

Tak żyłyśmy w ciągłym strachu aż do 30 marca. Tego dnia przyszedł rozkaz, że wszyscy, z wyjątkiem dziesięciu osób niezbędnych do opieki nad zwierzętami, mają następnego dnia o szóstej rano zameldować się z podręcznym bagażem na szosie, skąd zostaną przetransportowani do wsi w głębi lądu, oddalonej o trzydzieści dwa kilometry. W największym pośpiechu musiałyśmy się więc spakować i zastanowić, ile jest w stanie wytrzymać nasz wózek, którym chciałyśmy wieźć nie tylko nasze rzeczy, ale i innych, którzy takiego wózka nie mieli. Oprócz poduszek i kołder, które wiozłam na wózku inwalidzkim, zabrałyśmy dwa małe worki podróżne, jeden z bielizną, jeden z płaszczami i sukienkami, malutką miednicę i skórzaną torbę, do której zmieściłyśmy moje przybory toaletowe.

W końcu o wpół do dziewiątej kolumna ruszyła. Tempo nadawały konie z przodu i Rosjanie, którzy otaczali nas ze wszystkich stron konno i na motocyklach, pilnując, żeby nikt nie został.

Początkowo trzymałyśmy się czoła kolumny. Wkrótce jednak skręciliśmy w polne drogi, nieutwardzone i górzyste. Moim wózkiem trudno wjeżdżało się pod górę. Erika po tym wszystkim, przez co przeszła, była jeszcze osłabiona i nawet kiedy nasz wózek, na którym przecież leżało jeszcze tyle cudzych rzeczy, przywiązałyśmy do jednego z wozów, nie była w stanie utrzymać narzuconego tempa. Zostawałyśmy coraz bardziej z tyłu, aż wreszcie znalazłyśmy się na końcu. Gdy odstawałyśmy zbyt mocno, zatrzymywano całą kolumnę, aż do niej dołączyłyśmy, jednak ani sekundy dłużej. W ten sposób wszyscy mieli co jakiś czas krótką przerwę na złapanie oddechu, poza Eriką. Musiała iść przez cały czas.

W południe w jednej z wiosek, w majątku moich krewnych, zarządzono odpoczynek i posiłek. (…)
Cała wieś była w ruinie. Wkrótce wyszliśmy na szosę, gdzie mijaliśmy zniszczone wozy i niepochowane ciała. Nie można było tego nie zauważyć. Leżał tam młody żołnierz w nieskazitelnym mundurze, a przecież walki skończyły się już miesiąc temu. Czekająca na niego matka nigdy nie dowie się, gdzie poległ. Rosjanie chowali chyba tylko Rosjan, bo ich groby widać było wszędzie.

Jechaliśmy potem kilka godzin przez majątek moich drogich krewnych. Był straszliwie zniszczony. W jednym z gospodarstw na niewielkim wybiegu zebrano chyba z dwieście koni, niektóre z nich ze związanymi nogami. Trawa była zupełnie stratowana. Zwierzęta wyglądały okropnie.

Potem szliśmy przez podwórze jednego z najbardziej zadbanych majątków w okolicy. Płoty były połamane. Przed domami zniszczone łóżka i inne meble, zdewastowane obrazy. Opłakany widok. W zamku Rosjanie, jak powiedziano nam potem, wyrwali ze ścian instalację wodną, nie odcinając wody. W ten sposób całkowicie zniszczyli parkiet – zupełnie bez sensu.

Wreszcie o szóstej wieczorem, kiedy już zaczynało się ściemniać, doszliśmy do wioski, która była celem naszej podróży. Długo trwało, zanim nas zakwaterowano. Nasza grupa ze szkoły znalazła się u pewnego właściciela trzydziestu mórg, daleko od centrum. W jedenaście osób musieliśmy się zmieścić w malutkim pokoju. Gospodarze dali nam siano, więc choć w ciasnocie, udało nam się ułożyć dość wygodnie. Była to nasza kwatera przez następne sześć tygodni.

Erika zaczęła pracować w ogrodzie. W ten sposób mogła pozostawać przy mnie, a ja najczęściej siedziałam na wózku w ogrodzie, z oczami skierowanymi cały czas na drogę, żeby w razie potrzeby bić na alarm. Pozostałe kobiety chowały się wtedy wśród kopców kartofli. Erika zawsze zostawała ze mną.

I tak żyliśmy wszyscy bardzo blisko. Było czasami naprawdę ciężko, bo nasz styl życia i nawet najprostsze przyzwyczajenia bardzo różniły nas od pozostałych. Tamte kobiety były raczej proste: prasowaczka, robotnica, pokojówka, kucharka…

Często bezwiednie budziłyśmy ich niechęć, na przykład tym, że nie tylko codziennie myłyśmy ręce i twarz, ale także czyściłyśmy sobie paznokcie. Powiedzenie po prostu „dobranoc” uznawano za arogancję. Trzeba było powiedzieć: „dobranoc wszystkim”.

Nie zdawałyśmy sobie sprawy, że takie rzeczy mogą kogoś urazić. Ale ogólnie rzecz biorąc, na szczęście żyłyśmy w dobrych stosunkach.

Wzruszająca była wręcz dziecinna wiara tych prostych dusz. Były katoliczkami i modliły się wspólnie co wieczór, a my z nimi. Wszystkie wierzyłyśmy – albo chciałyśmy wierzyć – że jest jeszcze ratunek dla Niemiec. Ileż razy powtarzałyśmy Ojcze nasz, licząc jak dzieci po jednym za każdego żołnierza! Muszę przyznać, że nie pamiętam już dziś słów modlitwy Zdrowaś Mario. One natomiast przejęły od nas końcówkę Ojcze nasz i modliły się: „Bo Twoje jest Królestwo…”.

W połowie maja tamtym pozwolono wracać do ich wsi. My nie mogłyśmy się przyłączyć. Moja choroba była zbyt wielkim obciążeniem. Musiałyśmy więc zostać, Erika od tej chwili została dziewczyną do wszelkich prac domowych i w obejściu. Gospodyni przejęła tylko gotowanie.

Ponieważ nasz pobyt się przedłużał, stawałyśmy się coraz większym ciężarem dla gospodarzy. Niestety, również gospodarz okazał się podłym człowiekiem i wciąż prześladował pozostałe kobiety, w szczególności Erikę i Hermine, do tego stopnia, że coraz trudniej było im się bronić. Kiedy Hermine odeszła, wyładowywał całą swoją wściekłość na Erice, która pozostawała głucha na jego zaloty. Miał wiele okazji do znęcania się nad swoją służącą, choćby po prostu specjalnie brudząc.

Nasłuchiwałyśmy więc wciąż, czy nie pojawi się okazja, żeby wyjechać do domu. Pod koniec czerwca plany zaczęły przybierać realny kształt. Erika sprawdzała, czy będzie w stanie jednocześnie pchać mój fotel inwalidzki i ciągnąć nasz ręczny wózek. Połączyła oba pojazdy sznurkami. Wydawało się, że będziemy mogły tak podróżować.

Postanowiłyśmy więc wyruszyć. Najpierw Erika musiała odbyć niepozbawioną ryzyka podróż do Koszalina, do polskich i rosyjskich urzędów, żeby otrzymać pozwolenie na wyjazd, a raczej na pieszą wędrówkę. Wszyscy odradzali nam bowiem bardzo jazdę pociągiem z Białogardu. Prawdopodobnie straciłybyśmy cały bagaż na rzecz Polaków, a Rosjanie ponoć raz po raz porywali z pociągów kobiety. Erika postanowiła więc mimo wszystko dotrzeć za Odrę piechotą. Mówiono nam, że stamtąd można już jechać, bo tam Polacy nie mają już nic do powiedzenia.

Polski urząd w Świeszynie był bardzo pomocny. Byłyśmy tam razem. Uciekając, zabrałyśmy ze sobą podręczny atlas wydawnictwa Velhagen i Klasing, z dość dokładnymi rysunkami, dla podróżujących pociągiem. Co wieczór podróżowałyśmy palcem po mapie, wyliczałyśmy, ile kilometrów damy radę robić dziennie i ile czasu będziemy potrzebowały na dotarcie do Hamburga. Ta nadzieja bardzo podnosiła nas na duchu. Przeczekałyśmy jeszcze kilka deszczowych dni i 1 czerwca 1945 roku wyruszyłyśmy. Jedna z sympatycznych uciekinierek z Prus Wschodnich odprowadziła nas aż do szosy, ciągnąc wózek. Przywiązały wózek do mojego fotela i wtedy zostałyśmy same. Rozejrzałyśmy się ze łzami w oczach.


Tytuł i skróty od redakcji

Książka „Morze i ziemia. Antologia reportaży z Pomorza” pod redakcją Cezarego Łazarewicza i Andrzeja Klima ukaże się 16 października w Wydawnictwie Poznańskim

Okładka książki ‘Morze i ziemia. Antologia reportaży z Pomorza’ pod redakcją Cezarego Łazarewicza i Andrzeja Klima, Wydawnictwo Poznańskie Fot. materiały prasowe


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Tiny First Temple seal impression found with name of Bible-era royal steward

Tiny First Temple seal impression found with name of Bible-era royal steward

AMANDA BORSCHEL-DAN


Inscribed with ‘Belonging to Adoniyahu, Royal Steward,’ a clay sealing from the 7th century BCE uncovered from earth excavated at the foundations of the Western Wall

A small 7th century BCE clay sealing reading ‘Belonging to Adoniyahu, Royal Steward,’ recently discovered in the City of David’s sifting project, taken from earth excavated under Robinson’s Arch. (Eliyahu Yanai/Courtesy City of David)

A minuscule 7th century BCE clay sealing reading “Belonging to Adoniyahu, the Royal Steward,” was recently discovered in the City of David’s sifting project.

In earth excavated from the foundations of the Western Wall under Robinson’s Arch in 2013, a national service volunteer some three weeks ago unearthed the one-centimeter inscribed letter sealer bearing the ancient Hebrew name of a character found several times in the Hebrew Bible, Adoniyahu, literally, “The Lord is my Master.” (In English translations of the Bible, the name is written Adonijah.)

According to archaeologist Eli Shukron, this inscription is unique and “of utmost importance.” The role of the Royal Steward (Asher al Habayit), he said, appears several times in the Bible and is used for the highest-level minister in the royal court. For example, the title of Royal Steward was used in the Book of Genesis for Joseph’s high-powered position in Egypt.

The clay sealing, or bulla, was used in the First Temple period to seal important documents, said Shukron.

In March, another rare bulla was published by the City of David bearing the inscription “(belonging) to Nathan-Melech, Servant of the King” (LeNathan-Melech Eved HaMelech). Nathan-Melech is named in 2 Kings as an official in the court of King Josiah. And in February 2018, another, partial clay sealing was discovered, which may spell out “Belonging to Isaiah,” (l’Yesha’yah[u]) and is arguably tied to the Prophet Isaiah.

The new Adoniyahu inscription gives a potential link to a 150-year-old mystery: a First Temple, 7th century BCE rock cave grave, which is also inscribed with “Asher al Habayit.” The inscription, today found in the British Museum, has a partial name ending with the same three Hebrew letters as that of the new clay bulla.

A small 7th century BCE clay sealing reading ‘Belonging to Adoniyahu, Royal Steward,’ recently discovered in the City of David’s sifting project, taken from earth excavated under Robinson’s Arch. (Eliyahu Yanai/Courtesy City of David)

Excavated in 1870 by the French archaeologist Charles Clermont-Ganneau, the grave’s inscription has been a subject of scholarly work ever since.

This grave was originally commonly thought to have been that of the most famous steward, Shevna (also found as Shevaniyahu), who is described in 2 Kings and in the Book of Isaiah as the Royal Steward of King Hezekiah of Judah. Tantalizingly, he was expelled from duty and is recorded as having carved a grave.

For years, scholars have attempted to tie the Kidron Valley grave to this biblical figure, despite the lack of a full identifier. The new inscription, Adoniyahu, also of the same period as the mysterious grave, may offer a new arena of research for linguists deciphering the burial inscription.

“Whether this [the royal steward Adoniyahu] is the person buried in the cave, we don’t know,” said Shukron. “When we’re speaking about the same time period, the First Temple period, 7th century BCE, the same geographical area, Jerusalem,” he shrugged, saying he could only end the thought with a question mark.

Holding the seal in his hand, Shukron said, “After 2,600 years, you come and hold this bulla, which was used to seal a letter, that was sent 2,600 years ago by the highest minister in the kingdom, it’s something amazing… It makes my heart skip a beat,” he added.

Who was Adoniyahu in the Bible?
The bulla was uncovered by a national service volunteer at the City of David’s Sifting Project in Jerusalem’s Emek Tsurim.

“I overturned a bucket of earth into the sifting pallet and began washing it with a spray of water. And all of a sudden, in the dust, I identified a little piece of black-colored clay,” said Batya Ofan.

“I immediately understood it was a bulla and there was much, much excitement. For me, holding an artifact from 2,600 years ago in my hand, from the time period of the Kings of Judah, is just amazing,” said Ofan.

The name Adoniyahu appears in several iterations in the Bible, but not during eras that correspond to the 7th century BCE — the time period of the clay sealing.

The most famous Adoniyahu occurs some 300 years before this newly attested Adoniyahu, and is a son of King David and Haggit. He is called both Adoniya and Adoniyahu.

There are two other notable Adoniyahus recounted in the Bible. One, a Levite, appears during the reign of Jehoshaphat (circa 870–849 BCE), who is recounted in Chronicles. The other noteworthy Adoniyahu is found during the rule of Nehemiah, which occurs during the Persian era of the Second Temple period circa 465-424 BCE.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Director Steven Spielberg Recalls Antisemitic Bullying

Director Steven Spielberg Recalls Antisemitic Bullying He Faced in School: ‘It Made Me Feel Ashamed of Being Jewish’

Shiryn Ghermezian


Steven Spielberg. Photo: Gage Skidmore via Wikimedia Commons.

Filmmaker Steven Spielberg was the target of antisemitic bullying in school as a youngster, the Hollywood heavyweight revealed in a recent interview.

The result, he admitted, was that he was left feeling ashamed of his Jewish identity.

“I encountered antisemitism as an elementary school student in my school, and not throughout the entire school but small parts of popular kids they would pick on less popular kids, in my case zero popularity, growing up,” Spielberg said. “I didn’t think of it as hate but thought of it as a shame. I was ashamed of a lot of things and they actually managed with enough chiding and bullying to make me actually feel ashamed of being Jewish.”

He added, “I felt pretty much like an outcast and when I got older, I realized bullying is a very pervasive tool to make other people feel like they are empowered. So, I was on the other receiving end of people’s power trips and that was my main experience with being hated, something that I had no control over and something that inside me, I have always been very proud of to be a Jewish.”

Spielberg is the co-executive producer of a new six-part series called “Why We Hate,” which premiered Sunday on the Discovery Channel. The series examines hatred and how we can fight it and shares personal stories of those who hate and are targeted by hate. The series argues that hate is part of human nature and is in our DNA.

“This has been a subject that has been very close to me personally and a subject that seems to be even more relevant today compared to even 10 years ago,” Spielberg explained to CBS News. “I think hate is the constant abnormal.” He also told the news station that he was bullied as a high school student for some time


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Waffen-SS. Dlaczego setki tysięcy Europejczyków walczyły za Europę bez Żydów?

Waffen-SS. Dlaczego setki tysięcy Europejczyków walczyły za Europę bez Żydów?

Andrzej Brzeziecki


Oddziały Waffen-SS podczas walk we Francji w 1944 r. (Fot. domena publiczna)

Na Zachodzie istniało wiele środowisk i partii o charakterze faszystowskim, a nawet bazujących na teoriach rasistowskich. Wielu młodych ludzi dołączało do jednostek paramilitarnych, chcąc zrealizować młodzieńcze ideały męskich wzorców, a także przeżyć przygodę w odległych krajach znanych tylko z książek czy opowieści.

Dr Jacek A. Młynarczyk jest adiunktem w Katedrze Historii Nowożytnej i Krajów Niemieckich na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, starszym specjalistą w Dziale Naukowo-Badawczym Muzeum Getta Warszawskiego i stypendystą Fundacji Gerdy Henkel w ramach wspólnego projektu University College Dublin oraz Uniwersytetu w Jenie – Himmler’s Transnational Militia. Nakładem wyd. Znak ukazała się książka „Waffen-SS”, którą napisał wspólnie z niemieckimi badaczami Jochenem Böhlerem i Robertem Gerwarthem.

Andrzej Brzeziecki: Kiedy Niemcom przyszło do głowy, że za III Rzeszę mogą walczyć nie-Niemcy?

Jacek A. Młynarczyk: Jeszcze przed atakiem na Związek Sowiecki rozpoczęli werbowanie aryjskich ochotników do Waffen-SS, starając się zafascynować ich ideą wspólnej krucjaty przeciwko bolszewicko-żydowskiemu zagrożeniu. Ochotników z krajów skandynawskich, krajów Beneluksu czy Francji traktowano jak pełnokrwistych Aryjczyków. Inaczej to wyglądało na Wschodzie. Po odrzuceniu żądań autonomii Bałtów czy Ukraińców dopiero braki osobowe w obsadzeniu stanowisk policyjnych na zapleczu frontu spowodowały, że sięgnięto po miejscowych mniej lub bardziej „przyszywanych” volksdeutschów. A potem po jeńców, którzy widzieli w kolaboracji z formacjami paramilitarnymi i policyjnymi jedyną możliwość przeżycia.

Obowiązująca w SS definicja ludności germańskiej była cokolwiek płynna – czytam w jednym z rozdziałów waszej książki.

– W trakcie zwiększającego się zapotrzebowania na rekrutów sztywna wykładnia ideologiczna co do stopnia „zaryzowania” ulegała ewolucji, zwłaszcza w stosunku do narodów bałtyckich, a nawet niektórych słowiańskich.

Hitler i Himmler nie mieli oporu, by ich werbować?

– W opracowywaniu coraz to nowych uzasadnień dla podnoszenia statusu np. Ukraińców z dystryktu galicyjskiego Generalnego Gubernatorstwa przodował Heinrich Himmler i podległe mu urzędy zajmujące się badaniem czystości krwi ludności na okupowanych terenach. Np. utworzenie dywizji Waffen-SS „Galicja” było możliwe po przyjęciu założenia, że w monarchii austro-węgierskiej ludność miejscowa „zaryzowała” się przez mieszane małżeństwa i kulturowe wpływy „germańskiej cywilizacji” austriackiej. Bez obawy można było więc werbować tam ochotników nawet do elitarnych jednostek Waffen-SS. Funkcjonowały formacje galicyjskie, a nie ukraińskie, przynajmniej w niemieckiej optyce.

Słowianie przeszkadzali jednak Himmlerowi, bo podważali teorię o wyższości rasowej nad nimi ludów aryjskich i Reichsführer SS starał się ograniczyć ich liczbę w podległych sobie jednostkach.

Jednak dylemat między ideologicznymi zastrzeżeniami a praktycznymi potrzebami rozstrzygnęło życie: do wykonania nowych zadań na Wschodzie – działań antypartyzanckich czy akcji ludobójczych – brakowało tak wielkiej liczby sił policyjnych, że uzupełnienie ich rekrutami z Rzeszy, Europy Zachodniej czy nawet miejscowymi volksdeutschami nie wystarczało. Jeśli chciano zachować porządek za frontem i równocześnie uporać się z Żydami, trzeba było rekrutować uznawanych za niższych rasowo Bałtów i Słowian.

Ale nawet gdy Niemcy zdecydowali się utworzyć z nich formacje Waffen-SS, odmówili im noszenia na kołnierzu runów SS. Zamiast nich mieli emblematy narodowe, by do końca nie mogli czuć się prawowitymi esesmanami. Z jednej strony otrzymywali regularny żołd, podlegali sądom SS i policji, a z drugiej – mogli być batożeni za najdrobniejsze przewinienia, a za rażące przypadki naruszenia dyscypliny nawet rozstrzeliwani bez sądu.

Dopiero w ostatnim okresie wojny, kiedy klęska Niemiec rysowała się już wyraźnie, Himmler apelował do członków jednostek niemieckich, by obcokrajowców w mundurach SS traktowali z szacunkiem, bo zasłużyli na to daniną krwi.

Co przyciągało nie-Niemców do służby dla III Rzeszy?

– Motywacje różniły się między wschodem a zachodem Europy. Na szeroko rozumianym Zachodzie istniało wiele środowisk i partii o charakterze faszystowskim, a nawet bazujących na teoriach rasistowskich.

Ludzi o takim światopoglądzie było stosunkowo łatwo namówić do udziału w wojnie przeciwko Rosji Sowieckiej, stylizowanej przez niemiecką propagandę na krucjatę przeciwko „rosyjsko-żydowskiemu bolszewizmowi”.

Wielu młodych ludzi dołączało do jednostek paramilitarnych, chcąc zrealizować młodzieńcze ideały męskich wzorców, a także przeżyć przygodę w odległych krajach znanych tylko z książek czy opowieści.

A na Wschodzie?

– Ukraińcy, Białorusini czy Bałtowie bali się powrotu porządków komunistycznych. Warto popatrzeć na problem z perspektywy sowieckich jeńców wojennych, którzy uznani byli w ZSRR za zdrajców, więc nie mieli szansy na ocalenie nawet w przypadku pokonania III Rzeszy. Walka po jej stronie była więc rozwiązaniem racjonalnym. Do tego dochodzi fakt, że w obozach nie byli praktycznie żywieni (operacyjne plany niemieckie nie przewidywały żadnych środków na ten cel), co powodowało, że setki tysięcy jeńców umierało z głodu i zimna. Każda możliwość wyrwania się z tego piekła, także akceptacja kolaboracji, była dla nich często jedyną szansą na uratowanie życia.

Niemcy mogli im ufać i dać do ręki broń?

– Do końca nigdy nie zaufali Słowianom. Polaków w ogóle starano się trzymać z daleka od uzbrojonych oddziałów paramilitarnych lub pomocniczych policji, także Rosjan. Pomimo żywych kontaktów, m.in. z siłami tzw. białych Rosjan Andrieja Własowa, Himmler praktycznie do końca wojny nie godził się na tworzenie antybolszewickiej rosyjskiej armii narodowej. Obawiał się, że po pokonaniu wojska Stalina uzbrojeni przez Niemców Rosjanie zwrócą się przeciwko nim. Wszelkie jednostki słowiańskie miały raczej charakter doraźny i stanowiły rodzaj mięsa armatniego. Ich los, a także miejsce w rasistowskiej hierarchii społecznej miały być wypracowane po wojnie w uznaniu zasług frontowych.

Narody Europy Wschodniej były ze sobą skonfliktowane. Jak Niemcy sobie z tym radzili?

– Byli świadomi tych animozji, a częściowo sami je podsycali, kierując się starożytną zasadą „dziel i rządź”. Dlatego starali się organizować oddziały jednorodne narodowo pod komendą niemiecką oraz oficerów i podoficerów rekrutowanych spośród mniejszości niemieckiej. Oczywiście od tej reguły były wyjątki, jak np. w przypadku tzw. trawników, czyli kompanii wartowniczych rekrutowanych głównie z sowieckich jeńców. Byli szkoleni w obozie treningowym w Trawnikach niedaleko Lublina na potrzeby miejscowego dowódcy SS i policji Odila Globocnika, któremu Himmler po ataku na Sowiety powierzył tworzenie umocnionych baz oparcia policji i SS na Wschodzie.

Mimo że szkolenie przechodzili rekruci z różnych nacji, starano się tworzyć z nich w miarę jednolite narodowo kompanie, a w przypadku delegowania mieszanych oddziałów na wspólne placówki, np. do obozów zagłady akcji „Reinhard” (Treblinki, Sobiboru i Bełżca), terroryzowano na miejscu żelazną ręką, dusząc konflikty w zarodku.

Inaczej było z jednostkami frontowymi. Kiedy stan sformowanej w większości z bośniackich muzułmanów dywizji Waffen-SS „Handschar” uzupełniono w czerwcu 1943 r. o 20 proc. chorwackich katolików, doszło do waśni narodowo-religijnych. Tak dużych, że praktycznie zatraciła ona wartość bojową i po paru miesiącach została rozwiązana.

Cytat z książki: ludność polska była jedyną grupą etniczną pod niemieckim panowaniem, z której nigdy nie wyłoniły się ochotnicze jednostki SS ani też pomocnicze formacje policyjne. Dlaczego?

– Hitler, a jeszcze bardziej Himmler byli bardzo nieufni wobec Polaków. Traktowali ich jak urodzonych konspiratorów, którzy w warunkach okupacyjnych stawiają zacięty opór.

Tuż przed wybuchem wojny Himmler studiował literaturę o polskich powstaniach w XIX w. i stanowczo odrzucał pomysł tworzenia kolaboracyjnych jednostek paramilitarnych wyposażanych w niemiecką broń. Obawiał się, że prędko zwrócą się przeciwko okupantowi. Wyjątkiem byli zawodowi polscy policjanci, których zmuszono do służby w granatowej policji (nazwanej tak od koloru mundurów) działającej pod nadzorem niemieckiej Policji Porządkowej.

Jak ich osądzać? Byli kolaborantami?

– Policja Polska była jedyną formacją kolaboracyjną w okupowanej Polsce (oprócz niej istniała również Policja Ukraińska i Żydowska Służba Porządkowa w gettach) na terenach zwanych Generalnym Gubernatorstwem. Powołano ją rozkazem grożącym zbiorowymi represjami członkom rodzin policjantów, którzy nie stawiliby się do służby w wyznaczonym terminie. Początkowo to była więc służba przymusowa. Dopiero w latach 1943-44 zaczęto rekrutować ochotników, co spowodowało obniżenie standardów moralnych funkcjonariuszy.

Podczas pierwszego werbunku, jeszcze w 1939 r., Rząd Polski na Uchodźstwie oficjalnie zgodził się na podjęcie służby w szeregach granatowej policji, wychodząc z założenia, że lepiej, aby ten „policyjny pas transmisyjny” między społeczeństwem a okupantem tworzyli Polacy. Duża część oficerów i podoficerów współpracowała z różnymi organizacjami podziemnymi, m.in. z wywiadem AK. Trafiali się jednak bezwzględni kolaboranci, którzy nadużywali władzy, prześladowali, a nawet mordowali ludność polską, za co Polskie Państwo Podziemne wykonywało na nich wyroki śmierci.

Reichsführer SS Heinrich Himmler wizytuje ukraińską 14. Dywizję Grenadierów Waffen-SS ‘Galizien’ (Galicja) Fot. domena publiczna

Polacy wypominają Ukraińcom Dywizję Waffen-SS „Galizien”. Na czym polegała specyfika tej formacji?

– Powstała w kwietniu 1943 r. z inicjatywy gubernatora dystryktu galicyjskiego Ottona Wächtera. Udało mu się przekonać Himmlera, by zezwolił na formowanie jednostki z Ukraińców zamieszkujących podległe mu tereny. Formowanie dywizji poparł Wołodymyr Kubijowycz stojący na czele Ukraińskiego Centralnego Komitetu, a także Andrej Melnyk z podlegającą mu frakcją Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Wierzyli oni, że formacja z czasem przekształci się w zalążek regularnej ukraińskiej armii. Odzew, pomimo zastrzeżeń środowiska banderowskiego OUN, był olbrzymi – zgłosiło się aż 80 tys. ochotników. Jednak większość została odrzucona, a na szkolenie zakwalifikowano tylko kilkanaście tysięcy ochotników. Dywizja miała walczyć głównie z wojskami sowieckimi i pozostawać pod dowództwem niemieckim. Tak się jednak nie stało, gdyż od lutego 1944 r. wykorzystywano ją do działań antypartyzanckich i pacyfikacyjnych, także przeciwko ludności polskiej. Do najcięższych zbrodni, jakich mieli się dopuścić członkowie tej dywizji, należy udział w pacyfikacji Huty Pieniackiej, bazy polskiej samoobrony przeciwko OUN-UPA. Jednostka miała pacyfikować jeszcze inne polskie miejscowości: Chodaczów Wielki, Podkamień, Wicyń.

W czerwcu 1944 r. Dywizja SS „Galizien” skierowana została w okolice Brodów, gdzie w trakcie walk z Armią Czerwoną została praktycznie rozbita. Sformowana ponownie początkowo zwalczała na Słowacji miejscową partyzantkę, a następnie w Słowenii walczyła z partyzantami Tity. Potem użyto jej do walk z Armią Czerwoną w okolicach Grazu, gdzie znów poniosła ciężkie straty. W końcu jej żołnierze zostali internowani przez aliantów w kilku obozach na terenie Włoch.

A co przyciągało Białorusinów do wstępowania do formacji pomocniczych?

– Doznali stalinowskiego terroru, którego ofiarami padło około pół miliona ludzi jeszcze przed wojną. Po 17 września 1939 r. rozszerzył się on na okupowane przez Sowiety wschodnie tereny Rzeczypospolitej, na których dokonywano sięgających tysięcy aresztowań i deportacji. Po agresji niemieckiej na Związek Sowiecki miejscowe elity patriotyczne początkowo próbowały się porozumieć z Niemcami w nadziei uzyskania jakiejś szerokiej autonomii, a następnie własnego państwa. Oczywiście Niemcy nie byli tym zainteresowani, chętnie jednak rozpoczęli werbunek miejscowych do różnych jednostek policyjnych. Najczęstszym ideologicznym spoiwem łączącym obie strony był antykomunizm, zabarwiany często radykalnym antysemityzmem.

Czy nie-Niemcy w służbie III Rzeszy byli bitni?

– Bywało różnie. Zależało to od wielu czynników, poczynając od jakości rekruta, poprzez jego uzbrojenie i wyszkolenie, narodowość, aż po rozmieszczenie na linii frontu, czyli wybór przeciwnika.

Ogólnie można powiedzieć, że dla Niemców jednostki składające się z przedstawicieli innych narodów, zwłaszcza z Europy Środkowo-Wschodniej, często stanowiły mięso armatnie pozwalające oszczędzić życie własnych żołnierzy i policjantów.

Z perspektywy kolaborantów, zwłaszcza tych, którzy obiecywali sobie polityczne koncesje ze strony III Rzeszy – autonomię czy wręcz niepodległość chwilowo okupowanych krajów – bitność i wspólnie przelana krew stanowić miały koronny argument za realizacją tych planów.

Z samego tylko Związku Radzieckiego Niemcy pozyskali 1,2 mln ludzi do służby w różnych formacjach. Ochotników z Zachodniej Europy było setki tysięcy. Wszyscy brali udział w zbrodniach, często gorliwie. Czy to każe nam inaczej patrzeć na odpowiedzialność za nie Niemców?

– Podejmowane są próby nowego zdefiniowania narodowego socjalizmu jako projektu europejskiego, a nie czysto niemieckiego, właśnie z powodu masowego udziału ochotników z innych krajów w „krucjacie” przeciwko bolszewizmowi. Skoro setki tysięcy nie-Niemców brało udział w walkach na Wschodzie, a tysiące przyczyniało się do realizacji „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” praktycznie w każdym kraju objętym Holocaustem, to czy możemy mówić, iż projekt ten był niemiecki? W moim przekonaniu absolutnie tak. To Niemcy rozpętały piekło II wojny światowej w imię światopoglądu podniesionego do rangi doktryny państwowej. Jego głównymi elementami były: rasizm, antysemityzm, antyslawizm, a od 1941 r. walka na śmierć i życie z Rosją Sowiecką uznaną za „żydowsko-bolszewickie zagrożenie” dla Europy, a może i świata. To niemieccy werbownicy przesiąknięci tą ideologią, głosząc jej hasła, rekrutowali ochotników do jednostek Waffen-SS i formacji policyjnych. Działały one zazwyczaj pod niemieckim dowództwem, realizowały wytyczne sformułowane przez niemieckich dowódców na podstawie opracowanych w niemieckim sztabie planów będących wyrazem politycznych koncepcji przywództwa III Rzeszy.

To jednak nie zdejmuje z tych proniemieckich formacji odpowiedzialności za bezpośredni udział w Zagładzie.

– Zgoda, ale nawet kiedy dopuszczały się one pogromów i masowych mordów na ludności żydowskiej, dając upust swym uprzedzeniom i antysemickim fobiom, jak np. w trakcie fali pogromowej w 1941 r., odpowiedzialność za anarchię panującą na terenach podbijanych przejmowali Niemcy. To oni doprowadzili do załamania się istniejących tam struktur państwowych i ładu prawnego. Podobnie było ze zbrodniami na ludności polskiej we wschodnich województwach II RP popełnianych przez nacjonalistów ukraińskich w czasie „akcji antypolskiej”. Bezpośrednimi ich wykonawcami byli partyzanci z UPA, ale odpowiedzialność pośrednią – zarówno polityczną, jak i prawnopaństwową – ponosili Niemcy.

Jaki był wpływ tych wszystkich jednostek na losy wojny?

– Olbrzymi. Bez względu na ich morale czy wyekwipowanie odciążały wojska niemieckie i niemiecką policję, przejmując zarówno walkę na wydzielonych odcinkach frontu, jak i wszelkie zadania policyjne przekraczające zwykle granice ludobójstwa. Niemieccy oficerowie wykorzystywali je często, odciążając w ten sposób oddziały niemieckie.

Wypełniały się w ten sposób słowa Himmlera z 1943 r., że sytuacja, w której zamiast żołnierza niemieckiego umierał żołnierz obcy narodowościowo, jest pożądana i należy do niej wszelkimi siłami dążyć. Równocześnie straty wśród takich jednostek zmniejszały niebezpieczeństwo, iż zwrócą się one przeciwko oddziałom niemieckim.

Jaki był los żołnierzy Waffen-SS po wojnie?

– Na Zachodzie niektóre kraje, jak np. Hiszpania czy Finlandia, nie wyciągały konsekwencji za służbę w niemieckich jednostkach kolaboranckich uznanych przez trybunał norymberski za zbrodnicze. W Niemczech Zachodnich powstała Społeczność Wzajemnej Pomocy Byłych Żołnierzy Waffen-SS, która skupiała weteranów, organizując im wszelkiego rodzaju pomoc – zwolnienia z więzień, poszukiwania zaginionych itp. W innych krajach potworzyły się bractwa byłych żołnierzy Waffen-SS, które traktowały niemiecką Społeczność jako organizację koordynującą ich działalność w Europie. Wydawano wspomnienia, organizowano zjazdy. Mimo to w większości krajów zachodnich weterani Waffen-SS zostali zepchnięci na margines życia społeczno-państwowego i otrzymywali wsparcie wyłącznie ze strony radykalnej prawicy czy ruchów neonazistowskich.

W Europie Wschodniej kolaboracja z Niemcami początkowo ścigana była z całą surowością prawa, orzekano kary śmierci czy wielu lat łagru. Jednak z czasem większość weteranów pozostawiono w spokoju. Dopiero po rozpadzie Związku Sowieckiego w krajach bałtyckich czy na Ukrainie weteranów jednostek kolaboracyjnych zaczęto stylizować na bojowników z bolszewizmem, czyniąc z nich nawet bohaterów narodowych. Oczywiście nie można uogólniać i twierdzić, że cała ludność np. republik bałtyckich popiera tę narrację historyczną, ale kręgi nacjonalistyczne – tak. W większych miastach, np. w Rydze, oficjalnie odbywają się zjazdy kombatantów z dawnych łotewskich jednostek Waffen-SS i policji, którym towarzyszą nieraz wielotysięczne parady. Trudno w takiej atmosferze mówić o rozliczeniu.

Jednak znaczna część społeczeństw tych krajów sprzeciwia się takiej polityce pamięci.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


KSIĄŻKA KATARZYNY PERSON NOMINOWANA DO NAGRODY MOCZARSKIEGO 2019!

KSIĄŻKA KATARZYNY PERSON NOMINOWANA DO NAGRODY MOCZARSKIEGO 2019!

Anna Majchrowska


Dr Katarzyna Person została nominowana do Nagrody Historycznej m.st. Warszawy im. Kazimierza Moczarskiego 2019 za książkę „Policjanci. Wizerunek Żydowskiej Służby Porządkowej w getcie warszawskim” wydaną przez Żydowski Instytut Historyczny.

W Izraelu przez wiele lat policja żydowska była tematem tabu. Z kolei w Polsce antysemickie publikacje, i te w 1968 r., i te współczesne, chętnie koncentrowały się na brutalności „żydowskiego gestapo”, by tym mocniej wybrzmiały opowieści o polskim heroizmie podczas okupacji. Książka Katarzyny Person o Żydowskiej Służbie Porządkowej w getcie warszawskim opisuje skomplikowaną i dwuznaczną sytuację, w jakiej znaleźli się mężczyźni, którzy zdecydowali się na ulicach zamkniętej żydowskiej dzielnicy kierować ruchem, sprawdzać czystość chodników, zapobiegać wykroczeniom, a następnie — łapać ludzi przeznaczonych na śmierć w Treblince. Z tego powodu już wtedy zostali wykluczeni z żydowskiej wspólnoty. Person na podstawie świadectw i relacji kieruje na nich światło, by zrozumieć, jak to się stało, że byli równocześnie ofiarami i oprawcami.

Dr Katarzyna Person, historyczka, autorka książki Assimilated Jews in the Warsaw Ghetto, 1940–1943 (Syracuse 2014), Policjanci. Wizerunek Żydowskiej Służby Porządkowej w getcie warszawskim, Dipisi. Żydzi polscy w amerykańskiej i brytyjskiej strefach okupacyjnych Niemiec, 1945–1948 oraz licznych artykułów naukowych na temat historii Żydów w czasie Zagłady i w pierwszych latach powojennych. Koordynatorka pełnej edycji Archiwum Ringelbluma. Pracuje w Żydowskim Instytucie Historycznym im. Emanuela Ringelbluma.


Nagroda Historyczna m.st. Warszawy im. Kazimierza Moczarskiego, ustanowiona w grudniu 2018 roku uchwałą Rady Miasta Warszawy, jest kontynuacją nagrody powstałej w 2009 r. za najlepszą książkę poświęconą najnowszej historii Polski. Konkurs dotyczy książek, które ukazały się w Polsce w ubiegłym roku wydawniczym, a ich tematem jest historia Polski po 1918 r.

Uroczystość wręczenia nagrody odbędzie się 9 grudnia w Bibliotece Narodowej w pałacu Krasińskich (Pałacu Rzeczypospolitej) w Warszawie, w którego murach znalazła schronienie spuścizna Kazimierza Moczarskiego. Autor lub autorka najlepszej książki otrzyma 50 tys. zł oraz statuetkę – replikę temperówki, patrona Nagrody.

Autorce serdecznie gratulujemy i trzymamy kciuki!

Wszystkie książki nominowane do Nagrody Moczarskiego 2019

Więcej informacji o książce „Policjanci. Wizerunek Żydowskiej Służby Porządkowej w getcie warszawskim”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com