Archive | 2022/02/06

Ile kosztuje mały Żyd? Powojenny wyścig o dzieci ocalone z Zagłady

Dzieci jedzące posiłek w żydowskim sierocińcu w Bielawie na Dolnym Śląsku 1945-46 rok. (ŻIH/BE&W)


Ile kosztuje mały Żyd? Powojenny wyścig o dzieci ocalone z Zagłady

Michał Nogaś, Wojciech Szot


– W czasie wojny przyzwyczajono się do tego, że życie żydowskie jest towarem. I takim towarem było też dziecko żydowskie po wojnie – mówi Anna Bikont, reporterka i pisarka, autorka ukazującej się właśnie książki “Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie”.

.

Michał Nogaś, Wojciech Szot: Jak znalazłaś Lejba Majzelsa?

Anna Bikont: Gdy pracowałam nad książką o Irenie Sendlerowej, co chwilę trafiałam na informacje, które okazywały się nieprawdziwe. Pamiętam, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle jakiekolwiek opowieści o niej są wiarygodne.

Siedziałam w Żydowskim Instytucie Historycznym i czytałam dokumenty, teczki. Wtedy trafiłam na dziennik Lejba Majzelsa, w którym pisał między innymi o jednej z podopiecznych Sendlerowej – Esterze Stein. Musiał ten dziennik za mną chodzić, bo po trzech latach postanowiłam, że do niego wrócę.

To było bardziej sprawozdanie z podróży prowadzone w celu rozliczenia kolejnych delegacji. Majzels został w 1947 roku zatrudniony przez Centralny Komitet Żydów w Polsce, by jeździć po kraju i negocjować wykup żydowskich dzieci od chrześcijańskich rodzin. W notatkach, które prowadził, nie ma zbyt wielu informacji. Podawał te podstawowe: imię dziecka, miejsce zamieszkania, za to dokładnie opisywał, kiedy do danej miejscowości przybył.

Postanowiłam dowiedzieć się więcej. Historie, o których czytam w archiwach, kończą się najczęściej w czasie wojny albo w latach powojennych. Często wyobrażałam sobie późniejsze losy tych ludzi. Tym razem zdecydowałam, że sprawdzę.

Na liście w sprawozdaniach Majzelsa było ponad trzydzieścioro dzieci. Uznałam, że jak znajdę dziesięcioro z nich, napiszę książkę. Znalazłam trzydzieścioro. Dlatego, niestety, znowu książka jest gruba.

CKŻP, dla którego pracował Majzels, nie był jedyną organizacją, która w powojennej Polsce szukała żydowskich dzieci.

– Słyszałam, że już w pociągach repatriacyjnych ze Związku Radzieckiego Żydzi zakładali partie i stowarzyszenia żydowskie. Coś w tym musi być, bo natychmiast po wyzwoleniu pojawiło się w Polsce mnóstwo organizacji – partie syjonistyczne, religijne, niereligijne, jedne bardziej lewicowe, drugie zdecydowanie prawicowe. Jakby nie zdawali sobie sprawy, że w Polsce nie ma już narodu żydowskiego, nie ma życia żydowskiego.

Kierowały nimi różne idee i wartości, ale jedna była wspólna, ponad podziałami – troska o los żydowskich dzieci.

Kilka organizacji syjonistycznych zdecydowało się nawet połączyć wysiłki w ich poszukiwaniu i założyło wspólnie żydowskie domy dziecka jako domy Koordynacji. Największą jednak organizacją był – popierany przez polskie władze – CKŻP.

W zależności od grupy i przekonań jej członków różnie widziano przyszłość ocalonych z Zagłady dzieci. Organizacje syjonistyczne zakładały kibuce, w rzeczywistości tymczasowe domy dziecka, które miały przygotować je do życia w Palestynie. Dwa takie miejsca prowadzili też religijni Żydzi. Działali także ultraortodoksi z Wielkiej Brytanii, ze Szwajcarii, którzy – jeśli tylko było to możliwe – wywozili swoich podopiecznych do Anglii, Francji czy Kanady, tam gdzie istniały zorganizowane skupiska religijnych Żydów, które przyjmowały dzieci do adopcji.

Wszystkie te organizacje nie przepadały za sobą i rywalizowały. Centralny Komitet uważał, że należy odtworzyć żydowskie życie w Polsce, że dzieciom najlepiej będzie w kraju, bo przecież na całym świecie grozi im niebezpieczeństwo. Było w tym sporo racji, że nie istniało bezpieczne miejsce dla żydowskich dzieci. Wyjazd z Polski oznaczał dla nich tułaczkę, pobyt w obozach dla dipisów. Zdarzało się, nie tak rzadko, że dzieci, które przetrwały Zagładę, zginęły w Palestynie podczas wojny w 1948 roku. Syjoniści uważali za swoją misję wywożenie dzieci do Palestyny, by tam budowały nowy kraj. Dla religijnych Żydów dzieci też były gwarantem przetrwania narodu, dlatego musiały wyjechać z Polski. Były w jakimś sensie zakładnikami narodu.

W „Cenie” piszesz wprost: organizacje ścigały się w wyszukiwaniu dzieci.

– Robili to zwłaszcza syjoniści, potrafili porywać dzieci, religijni – też. Sporo wiedzieli o działaniach CKŻP, często po wizycie Majzelsa u rodziny, która przechowywała żydowskie dziecko, prawie natychmiast pojawiali się ich przedstawiciele i zaczynali negocjacje albo zwyczajnie je wykradali. Prowadzili propagandę w domach dziecka CKŻP, jej skutkiem były zbiorowe ucieczki wychowawców z dziećmi.

Majzels także brał udział w tym wyścigu o dzieci ocalone z Zagłady?

– On nie, był człowiekiem innego typu – urzędnikiem oddelegowanym do konkretnych zadań i skrupulatnie je realizującym. Nie mogłam tego pojąć, dlaczego to właśnie jego Komitet wybrał do tego zadania, człowieka, który najwyraźniej nie przejawiał emocji wobec dzieci i – jak wynikało z życiorysu – nie miał doświadczenia w pracy z nimi. Gdy jednak przyjrzałam się fotografii w jego dokumentach paszportowych, przeczytałam rysopis, wszystko stało się dla mnie jasne.

Majzels miał w twarzy coś z naszych wyobrażeń o typowym polskim urzędniku. A do tego blond włosy i niebieskie oczy.

To właśnie dlatego, choć starał się w CKŻP o pracę intendenta, przydzielono mu tak odpowiedzialne zadanie. Wiosną 1947 roku wciąż było ważne, by Żyd, który rusza w Polskę, miał tak zwany dobry wygląd.

Dlaczego?

– Bo, wyglądając jak nie-Żyd, był bardziej bezpieczny. Ryzyko, że zostanie pobity, poszczuty psami, zamordowany, było zdecydowanie mniejsze. Majzels nigdzie nie pisze, jak się przedstawiał, ale nie podejrzewam, by podróżował na swoich prawdziwych papierach. Po co byłby mu wtedy „dobry wygląd”?

Jonas Turkow, aktor i reżyser, w getcie działacz społeczny i współpracownik archiwum Ringelbluma, miał po wojnie audycję w lubelskim radiu, w której przedstawiał się swoim imieniem i nazwiskiem, ale na ulicy był już – jak podczas wojny – Janem Tatarkiewiczem.

Majzels ruszył w Polskę już po pogromie w Kielcach, a w jego zapiskach znalazłam, że gdzieś jednak nie dotarł, bo znaleziono kilka dni wcześniej w tej okolicy Żyda z obciętą głową, pewnie wrócił odzyskać swoją własność. Dla Żydów wojna w zasadzie cały czas trwała.

Co to właściwie znaczyło: „wykupić dziecko żydowskie”?

– Czasem było to określenie niesprawiedliwe. Działacze CKŻP czy Koordynacji jechali do Polaków, którzy przechowali żydowskie dziecko w czasie wojny. Nie pytali wprost, za jakie pieniądze gotowi są je zwrócić narodowi, ale właśnie o to chodziło. Czasami ludzie byli gotowi je oddać bez pieniędzy, ale podawali kwoty, jakie wydali na jego utrzymanie. Bywało, że nieduże. Syjoniści zawsze mówili o wykupywaniu, ale w sytuacji, gdy kwota podana przez polskie rodziny nie była wysoka i raczej adekwatna do poniesionych kosztów, trudno to tak nazywać.

Czasami było to określenie niezwykle adekwatne. W czasie wojny przyzwyczajono się do tego, że życie żydowskie jest towarem. I takim towarem było też dziecko żydowskie po wojnie.

I tak: rodzina Jopowiczów ze Skarżyska wzięła dziecko od zakonnic. Przed wojną proces adopcji był trudny, należało wykazać się odpowiednimi warunkami materialnymi, w czasie wojny było łatwiej. Oni byli już długo bezdzietnym małżeństwem. Jopowiczowie nie wiedzieli, że dziecko, które adoptowali, jest żydowskie. O tym, że ich ukochana córeczka to w rzeczywistości Łajcia Herszman, dowiedzieli się, gdy przyjechał do nich Lejb Majzels. Jopowicz pojechał z nim do Warszawy, by prowadzić negocjacje w sprawie zwrotu dziecka. Podróż zajęła całą noc i w jej trakcie miał czas na przemyślenie sytuacji oraz na podanie ceny. Podał nawet trzy warianty.

Jest w tym coś niesamowitego, że w czasie jednej zaledwie nocy można przestawić tak radykalnie myślenie – z tego, że ma się własne dziecko, na to, że ma się dziecko żydowskie, które można dobrze sprzedać.

Jan Czerny, przybrany ojciec Surci Hautman, jednej z moich ulubionych bohaterek, podał żydowskim wysłannikom astronomiczną cenę – trzy miliony złotych. Wiedział, że tyle nie zapłacą, nie zamierzał oddawać ukochanej przybranej córeczki. A jednak nie przyszło mu do głowy, by powiedzieć: nie, nie ma żadnej ceny.

Co ciekawe, to ojcowie o wiele częściej byli bardziej przywiązani do swoich córek niż matki.

Jedni podawali koszty utrzymania dziecka podczas wojny, inni rzucali kwoty całkowicie nierealne. Ale, jak mówisz, przedstawiali jakieś wyliczenia. Rozumiesz ich zachowanie?

– Niektórzy byli podłymi ludźmi, wzięli dziecko za pieniądze i teraz chcieli jeszcze raz zarobić. Inni zachowali się szlachetnie w czasie wojny, a teraz byli w biedzie i chcieli dostać trochę pomocy, to jest zupełnie inna sytuacja.

Miriam Strauss z czeskiej Pragi przechowywano w okropnych warunkach we wsi pod Zamościem, a gdy pojawili się ludzie, by ją wykupić, jej opiekun Głagola podał wyliczenia, z których wynikało, że to przez nią spalił mu się dom, obrabowali go, zniszczyli mu całe mienie i tak dalej. Niezwykle starannie wyliczał kłamstwa. Matka i ciocia dziewczynki zostawiły mu walizki, gdzie na pewno były dobra i pieniądze na utrzymanie dziecka. Głagola od początku traktował dziecko jak obiekt do wzbogacenia się.

Tak było też z opiekunami Tamary Sztark, którą przechowywano w komórce, a po wojnie nie chciano jej wypuścić. „Opiekunowie” doskonale wiedzieli, że była dziedziczką domu i placu w Radomiu, chcieli go przejąć. Sfałszowali nawet w dokumentach jej datę urodzenia, by zrobić to szybciej.

Byli też jednak i tacy ludzie jak Brejnowie, którzy przechowali dziecko nie ze względu na pieniądze, ale dlatego, że należało pomóc. Wiedzieli, że będą musieli oddać Tolę, zwłaszcza że przeżyła ciotka. Wystąpili o umiarkowane – zwłaszcza na tle innych – odszkodowanie, 57 tysięcy, liczyli tysiąc złotych za miesiąc. Co prawda nie przyznali, że do czasu wybuchu powstania warszawskiego dostawali pieniądze od ciotki dziewczynki i wydłużyli o rok czas pobytu Toli w ich domu, ale przede wszystkim uratowali dziecko z Zagłady.

Niekiedy Polacy zgłaszali się do CKŻP po pomoc i gdy decydowano się zabrać od nich dziecko, to CKŻP im coś wypłacał. Przyjmowali to z biedy i ze wstydem.

Dzieci drożały. Dane zebrane przez Koordynację pokazują, że w kolejnych miesiącach padały coraz wyższe kwoty za konkretnego małego człowieka.

29.01.2017 Warszawa . Dziennikarka Anna Bikont .29.01.2017 Warszawa . Dziennikarka Anna Bikont . Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl

Z twojej książki wynika też, że osoby przechowujące żydowskie dzieci były doskonale zorientowane w ich genealogii oraz stanie posiadania, dziedziczenia po zamordowanych w Zagładzie rodzicach czy dziadkach.

– Jopowiczowie twierdzili, że nie mieli pojęcia, że ich dziecko jest Żydówką, ale już za chwilę mieli pełne dane o parcelach jej wujków i ciotek. I to wcale nie gdzieś obok, jedna z nich była o bodaj kilkadziesiąt kilometrów od ich miejscowości.

Choć przecież o tym się nie rozmawiało…

– Są pojedyncze przypadki, o których wiedzieli okoliczni mieszkańcy, ale naprawdę należały do rzadkości.

Franciszek Szczubiał, fantastyczny gospodarz z Dębowca, który przechował przez całą okupację żydowskiego chłopaczka, mówił, że niektórzy w okolicy wiedzieli, ale chłopiec nie miał żadnego majątku, więc nie było po co go zabijać.

Z reguły nie wiedziano o ukrywanych dzieciach, a osoby, które to robiły, po wojnie spotykał ostracyzm. Powszechna była wiedza, że ktoś we wsi zabił Żyda, ktoś przejął żydowski majątek, a tu nagle pojawiała się osoba „z drugiej strony”, ze zgoła odmiennymi doświadczeniami. Część dzieci przeżyła, bo udawały polskich parobków. Ich właściciele, bo to często była niewolnicza praca, gdy nagle dowiadywali się po wojnie, że są one Żydami, wyrzucali je. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że znają takie dzieci!

Izraelski historyk Nahum Bogner, który sam jest dzieckiem uratowanym z Zagłady na terenach Polski, badał świadectwa dzieci, które wyjechały do Palestyny, i uważa, że większą szansę przeżycia miały te, które zostały wzięte przez przypadek, niż te, które trafiły do polskich rodzin za pieniądze. Pisze też, że ci, którzy przechowywali takie dzieci, często sami byli sierotami, żyli na skraju wsi, w sytuacji pogardzanych outsiderów. Nie ulegali presji otoczenia i normie, która nakazywała nie ratować żydowskich dzieci.

Jest też w „Cenie” wstrząsająca opowieść, jak jeden z sąsiadów pyta kobietę: „A nie było polskich dzieci? Dlaczego pani wzięła takie?”.

– Bardzo lubię opowieść przyrodniej siostry Surci. Spytałam ją, od kiedy wiedziała, że Surcia była Żydówką. Odpowiedziała: „Może w liceum?”. I dodała: „Wtedy dowiedziałyśmy się, że Surcia jest Żydówką, a nie my. Bo na nas wszystkich wołali »Żydzi«. Dopiero wtedy zorientowałam się, że to przez nią nas tak nazywano”.

Piszesz: „Dziecko kwili w murze, pościel jeszcze ciepła, a dom już pożydowski”. Dzieci nie stały się pożydowskie.

– Racja. Wszystko stało się pożydowskie, tylko człowiek nie. Jak mówiła jedna z moich bohaterek, siostra Paula, wcześniej Rachela Drążek: „U Polaków jak Żyd przyjmuje chrzest, to jest o jednego chrześcijanina więcej, ale Żydów tyle samo”.

Sprawdzasz każdy szczegół. Potrafisz godzinami czekać pod domem kogoś, kto może udzielić ci jednej, wcale nie kluczowej informacji. Czujesz się bardziej reporterką czy też kronikarką, która ma obowiązek opowiedzenia i zapisania – z detalami – losów konkretnych ludzi?

– Czuję się reporterką w tym sensie, że interesują mnie nie uogólnienia, tylko pojedyncze losy ludzkie. Czuję też obowiązek wobec kilku milionów zamordowanych w czasie Holokaustu Żydów, których – każdego z nich! – historia warta jest opisania.

Podczas pracy nad „Sendlerową” Helena Łuczywo, która była moją redaktorką, sporo z tekstu usuwała, bo zawsze napisałam za dużo. We wspomnieniu Jadwigi Piotrowskiej była dziewczynka z długim warkoczem. Helena powiedziała, że to nie jest żadna informacja. Na pewno miała rację, ale przecież to być mógł jedyny ślad po niej, jeśli nie przeżyła

Przypomina to trochę ideę Yizkor Books, czyli ksiąg pamięci o żydowskich społecznościach zamordowanych w czasie Zagłady.

– Księgi pamięci spisywane przez Żydów po Holokauście są przepełnione mitologią. Nie chodzi w nich o to, by opowiadały historie prawdziwe, ale by oddawały żydowskiego ducha, żydowską przeszłość. Ja staram się wszystko weryfikować i nawet jeśli coś mi się bardzo podoba, ale nie jest prawdopodobne, to tego nie opisuję.

Można odnieść wrażenie, że gdybyś na przykład dowiedziała się jeszcze jednej rzeczy o Surcizarwałabyś trzy noce, by informacje te trafiły do „Ceny”

– To prawda, że dopisuję do ostatniej chwili, do momentu, w którym książka idzie do druku. Właśnie dzisiaj [28 stycznia 2022 roku] jest ten dzień, a ja rzutem na taśmę dopisałam jeszcze rano jedną rzecz.

W „Cenie” prezentuję historię Liwszy Fuchsberg, którą od przechowujących ją Polaków chciała zabrać jej ciotka. Sprawa trafiła do sądu. Znalazłam w archiwum ŻIH dokumenty na temat pierwszej rozprawy, podczas której sąd uznał, że dziewczynka powinna zostać przy swojej polskiej rodzinie, a w archiwum kibucu Lochame ha-Geta’ot (Bohaterów Getta) sprawozdanie z obrad sądu drugiej instancji, który zdecydował, że Liwszę jednak trzeba oddać ciotce. A tu nagle, zaledwie przedwczoraj, dostałam książkę z listami Liwszy pisanymi do siostry, wydaną przez Austerię. Dziewczynka została u swoich polskich rodziców, jej siostra wyjechała do Izraela.

To są piękne, przejmujące listy. Grzegorczykowie byli dla Liwszy fantastycznymi rodzicami. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, do kogo należały żydowskie dzieci po wojnie, ale tu jest jasne, że Liwsza należy do Grzegorczyków.

Chcę opowiadać rzeczy prawdziwe, nie sentymentalne, w historii Zagłady dużo jest opowieści zafałszowanych i właśnie sentymentalnych. Jeśli więc mam prawdziwą opowieść, w której więcej jest dobra niż zła, jest ona na wagę złota.

W „Cenie” pokazuję też fantastycznych opiekunów żydowskich dzieci. Świadomość tego, że istnieli, pomaga mi przeżyć to, nad czym pracuję.

Problemu nie stanowił fakt, że takich ludzi było za mało. Było ich dużo. Nie ma powodu, dla którego jeszcze więcej osób miałoby decydować się na poświęcenie własnego życia dla życia innych. Problemem była szara strefa – tuż obok. Ta, w której donosiło się na żydowskie dzieci.

Były w nieustannym zagrożeniu – ze strony dorosłych, ale także rówieśników. Krzyknięcie za kimś „Żyd!” było wydaniem wyroku. To była bezmyślna norma społeczna. Żydzi byli uważani za obcych, których należy się bać. Nie chodzi o donoszenie do gestapo, to są sytuacje ekstremalne, ale o dopytywanie na klatce schodowej: „A co ta za dziecko tam na drugim piętrze, z takimi ciemnymi oczyma?”. Przez takie zachowania dzieci ginęły. A dlaczego to w ogóle było możliwe, może ktoś zapytać…

Dlaczego?

– Bo Żydów wykluczono z jurysdykcji sumienia.

W książce umieściłam opis wyprzedaży rzeczy po deportowanych Żydach z Działoszyc. To nawet nie był pchli targ, to był ludowy festyn. Ludzie zakładali na siebie zwoje Tory, ktoś aksamitną kotarą zasłaniającą zwoje Tory w synagodze osiodłał konia. Gapie pękali ze śmiechu.

Wiem, choć nie na 100 procent, kto to był. Wiem na 90. I choć w zasadzie wiem o tym człowieku wszystko, ale nie mam całkowitej pewności, nie napisałam, o kogo chodzi. Tego najbardziej żałuję z tych rzeczy, których mi się nie udało w tej książce sprawdzić.

Jak reagowali twoi bohaterowie, dzieci z listy Majzelsa, na próby kontaktu?

– Gdy pracowałam nad My z Jedwabnego”, ze swoimi bohaterami rozmawiałam czasem po sto razy. Przy „Cenie” było inaczej. Wybuchła pandemia, a ja byłam dopiero po pierwszych rozmowach. Kontynuowałam czasem przez telefon, ale to nie są prawdziwe rozmowy. Gdyby nie sytuacja, która sparaliżowała świat, pewnie dowiedziałabym się o nich wszystkich więcej.

Kiedyś wiele takich rozmów kończyło się przyjaźnią albo chociaż bliską znajomością. Niektórzy z moich bohaterów stali się niemal częścią mojej rodziny. Po zakończeniu pracy nad „Ceną” mam wrażenie niedokończonych rozmów, nienawiązanych więzi.

Widać, jak bardzo byłaś chwilami zdesperowana, wiedząc, że to może być ostatni moment na rozmowę. Dzieci Majzelsa, te wciąż żyjące, są już w bardzo podeszłym wieku.

– Może porozmawiajmy o nerwach? Najsilniej stresowałam się z powodu Surci Hautman, do której pojechałam do Kanady, choć ona przed samym moim przyjazdem odmówiła mi rozmowy. Była to też kwestia kosztów – nie mogłam już przebukować biletu na samolot. Ale do końca wierzyłam, że się spotkamy.

W Toronto spędziłam trzy dni, wydzwaniając, prosząc, a Surcia wciąż nie miała zamiaru ze mną porozmawiać. Za namową mojej córki Oli w dniu odlotu pojechałam do niej. Bez większych nadziei weszłam do budynku i nagle przy ladzie portiera zobaczyłam starszą kobietę. Tknęło mnie, że to ona – i rzeczywiście. Gdybym podeszła chwilę później, byłaby już w taksówce, która na nią czekała. Zgodziła się porozmawiać, ale musiałam pojechać z nią na fizykoterapię. I tam, podczas masażu, w sali pełnej ćwiczących, stękających ludzi, opowiedziała mi historię swojego życia.

Byłam na taką sytuację skandalicznie nieprzygotowana. Wszystko miałam już w walizce, na szczęście znalazłam długopis. I zapisywałam jej opowieść na serwetkach do rąk wyłożonych dla pacjentów. Jeszcze nigdy nie biegłam tak do samolotu.

Pomyślałaś, że los i szczęście ci sprzyjają?

– Absolutnie!

Tak samo myślisz zapewne o spotkaniu z zakonnicą w Jerozolimie?

– Gdy pisałam „My z Jedwabnego”, przeczytałam w napisanej przez siostrę Alojzę Piesiewiczównę „Kronice Panien Benedyktynek Opactwa Świętej Trójcy w Łomży”, że w klasztorze była dziewczynka, która przeżyła „ogólny pogrom Żydów”. Pewnego dnia przyszła do niej ciotka kusicielka, Żydówka, i chciała ją zabrać, ale spotkała się z dzielną odmową samej poszukiwanej. Byłam wtedy pewna, że ten „ogólny pogrom Żydów” to Jedwabne.

Szukałam tej dziewczynki z klasztoru bardzo intensywnie przez różnych znajomych księży – wówczas jeszcze jakichś miałam. Nic z tego nie wyszło. Potem u Majzelsa przeczytałam o dziewczynce, która była w klasztorze, i połączyłam te dwie historie.

„Ogólny pogrom Żydów” to był Holokaust. Niezłe określenie!

Postanowiłam, że tym razem ją odnajdę. Najlepszą metodą jest pytać wszystkich. Przypomniałam sobie, że siostra Barbary Engelking, Ewa Teleżyńska-Sawicka, działa w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej. To był trafiony-zatopiony! Okazało się, że jej mąż Paweł ma dwie ciotki, które były zaprzyjaźnione z kardynałem Wyszyńskim, i jeśli one tylko do kogoś zadzwonią…

Po dwóch dniach miałam numer do siostry Pauli. Izraelski. Okazało się, że mieszka w klasztorze w Jerozolimie.

Wiedziałam, w jakim jest wieku, więc od razu poleciałam do Izraela. Wynajęłam samochód, GPS poprowadził mnie złą drogą. Spóźniłam się na spotkanie trzydzieści minut, co mi się nigdy nie zdarza – zawsze jestem wcześniej. Gdy dobiegałam do klasztoru, zobaczyłam z oddali małą, czarną postać przy furtce. Był niesamowity upał, a ona w grubym i za dużym ubraniu czekała na mnie cały ten czas.

Jeszcze podczas rozmowy telefonicznej zapowiedziała, że będziemy rozmawiać o wszystkim, tylko nie o wojnie. Oczywiście, że rozmawiałyśmy o wojnie.

Żyła jak gdyby w dwóch światach. W tym, w którym przebywała na co dzień, o wielu rzeczach nawet się nie wspominało. W tym drugim, do którego trafiłam ja, bardzo chciała opowiedzieć swoją historię, być wysłuchaną. Przyniosła mi pendrive’a z zapisem świadectwa złożonego w Instytucie Yad Vashem. Poprosiła, bym je przechowała, bo gdy ona umrze, siostry tego nie zrobią. A przecież to już było zapisane w najlepszym z możliwych dla tego typu działań miejscu. Jednak bała się, że jej głos przepadnie.

Jak czuła się w Izraelu polska Żydówka, która została siostrą zakonną?

– Była przeszczęśliwa, że jest w Izraelu. Jako młoda osoba składała śluby zakonne w intencji powstania państwa Izrael. Powtórzyła je sześć lat później, bo nie miała świadomości – prasa do klasztoru nie docierała – że kraj już jest na mapie świata.

Wydała mi się nieco egzaltowana, ale tak po dziewczyńsku. Jakby przy mnie mogła wciąż być tą nastolatką, która w getcie pisała po hebrajsku wiersze, jak marzy o Jerozolimie, jakby tamta dziewczynka w niej jeszcze żyła, zahibernowała się.

Chociaż tak bardzo kochała Izrael, rzadko miała okazję mu się przyglądać. Jej znajoma opowiadała mi, jak musiała iść do lekarza, i wtedy po raz pierwszy od lat jechała przez Jerozolimę, zachwycając się zmieniającym się krajobrazem. Nie miała dnia wolnego, by wyjść z klasztoru i przejechać się po swoim ukochanym mieście.

A jak na próbę kontaktu z twojej strony reagowały dzieci tych, którzy znaleźli się na liście Majzelsa?

– Często były bardzo zainteresowane rozmową i serdeczne wobec mnie. Czasem bardziej niż ich rodzice.

Przy pierwszym kontakcie proszę o pomoc moją córkę Olę, która zna hebrajski. Uważałam, że język polski, jego brzmienie, może być zbyt inwazyjny.

Przyznajesz, że miałaś wątpliwości, czy mówić potencjalnym bohaterom, że sama jesteś polską Żydówką.

– Teraz tego żałuję. Jedna z moich bohaterek, gdybym jej to powiedziała, może zgodziłaby się porozmawiać. Wyobrażałam sobie, że to nie jest do końca sprawiedliwe wobec innych piszących o Zagładzie, że to jakiś rodzaj ulgi. Dlaczego mam mieć „punkty za pochodzenie”? Barbara Engelking powiedziała mi na to, że chyba upadłam na głowę. Przecież to daje im poczucie bezpieczeństwa, ja to robię też dla nich.

W Polsce często i wyraźnie mówię, że jestem Żydówką. Ale rozmawiając z ludźmi w Izraelu czy z Żydami mieszkającymi w innych krajach, miałam wrażenie, że – mówiąc to – wykluczam się z polskości. Jakbym się odcinała, mówiła: – Nie mam nic wspólnego z tymi Polakami.

Jestem Polką i Żydówką. Dla moich rozmówców to jest czasem trudne do zrozumienia.

Zawsze któryś z tych narodów wisi nad tobą niczym miecz…

– Tak, masz rację. Chyba muszę się z tego poczucia wyzwolić.

Uważny czytelnik książek Anny Bikont zauważy podczas lektury „Ceny”, że opisywane przez ciebie historie zazębiają się, czasem wręcz nakładają na siebie. Jakbyś pisała o sąsiadach, których życie jest ze sobą nierozerwanie związane.

– Świat po Holokauście jest bardzo mały. Sama też, czytając o kimś, łapię się na tym, że już go znam.

Ale jest to też świat, który – w jakimś sensie – uległ rozciągnięciu. Piszesz – i jest to bardzo poruszające – o dzieciach, które z Polski wywieziono i które w Palestynie trafiły do kibuców. Pozbawione możliwości decydowania o swoim losie, w zasadzie uprowadzone z kraju urodzenia, w znacznej mierze uprzedmiotowione, musiały zaczynać wszystko od nowa. Cytujesz wypowiedzi wychowawców, niektóre bardzo bezwzględne, którzy mieli je za leniwe, krnąbrne, niezainteresowane współpracą i nieufne. Nie chciały mówić po hebrajsku, znały tylko polski, były sparaliżowane strachem.

– Przerzucano je jak worki kartofli, ich los zależał od tego, kto je wykupił. Nikt nie zawracał sobie głowy tym, czy one w ogóle odnajdą się w domu dziecka, w zbiorowym życiu, nikt nie sprawdzał ich predyspozycji psychicznych. Ich los był poddany ideologii, zakładano, że gdy nagle staną się częścią społeczności Izraela, w sposób znaczący wzrośnie ich dobrostan.

Tak wtedy było. Gdy moja kuzynko-ciotka przyjechała do naszej rodziny w kibucu, choć mówili po polsku, do niej zwracali się wyłącznie po hebrajsku, którego nie znała. Robili tak, bo uważali, że jak najszybciej musi stać się członkiem wspólnoty Żydów z ziemi Izraela.

To w zasadzie jak nad Wisłą – polscy rodzice ukrywali żydowskie pochodzenie przed dziećmi, chcieli je wychować w „polskości”.

– No tak. Ale to i tak zawsze wychodziło na światło dzienne. Bo nie wiadomo jak, ale w Polsce wszyscy wiedzą. W końcu na podwórku czy przy którejś kolejnej kłótni rodzinnej nagle padało to straszne słowo na „Ż”.

Te dzieci, które zostały w Polsce, należały jednak do rodziny, a nie do partii czy narodu jak w Izraelu.

– Jednak nie. W Polsce trafiały często do domów dziecka CKŻP. A te, których rodzina czy nawet rodzice się odnajdywali – czy to w Polsce, czy w Izraelu – też miały ciężko. Czasem jeszcze gorzej. Spotkania z rodzicami odnalezionymi po latach Zagłady i rozłąki to historie więcej niż dramatyczne, często o wiele gorsze od tych z kibuców czy domów dziecka.

Po prostu po wojnie los każdego dziecka żydowskiego, które przeżyło, był dramatyczny.

Książka ukazuje się za nieco ponad dwa tygodnie. Czujesz ulgę? I czy myślisz o tym, co czytelnik powinien wynieść z lektury twojej książki?

– Gdy pisałam „My z Jedwabnego”, bardzo mi zależało, by Polacy przyjęli do wiadomości, co tam się wydarzyło. Teraz opowiadam o dzieciach z listy Majzelsa dla nich samych jako reprezentantów tych dzieci, które nie przeżyły Zagłady.

Czasem myślę, że opowiadam dla tych, których z nami nie ma. Po to, by o nich pamiętać.

Anna Bikont “Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie”, Wydawnictwo Czarne, premiera 23 lutego

Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie (okładka twarda)
Autor: Bikont Anna
https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/cena


Od maja 1947 do sierpnia 1948 roku Lejb Majzels, pracownik Centralnego Komitetu Żydów w Polsce, wyjeżdża w teren dwadzieścia osiem razy w poszukiwaniu pięćdziesięciorga dwojga dzieci, które przeżyły Zagładę i pozostają pod opieką Polaków. Każdy wyjazd skrupulatnie odnotowuje: o której wyjechał, o której dotarł, czy znalazł dziecko i za ile naród żydowski może je wykupić. Bo życie każdego żydowskiego dziecka ma cenę.Siedemdziesiąt lat później Anna Bikont powtarza próbę ich odnalezienia. Podąża śladem zapisków pozostawionych w dwóch zeszytach – „Sprawozdaniach z podróży służbowych L. Majzelsa w sprawie poszukiwania dzieci znajdujących się w rękach Polaków”. Z niezwykłą dociekliwością szuka choćby najdrobniejszych informacji, które mogłyby doprowadzić do spotkania po latach. Dokonuje niemożliwego, jednocześnie stając przed kolejnym potężnym wyzwaniem – jak skłonić do wspomnień ludzi, którzy uciekli od przeszłości, niekiedy na koniec świata.Cena to reporterskie śledztwo rzucające nowe światło na losy dzieci po Zagładzie. Prowadzone z przenikliwością znakomicie oddaje niepokojącą atmosferę powojnia i burzy pozornie oczywistą ocenę wyborów życiowych ocalałych.

* * *

Anna Bikont pyta o coś. O zdarzenie sprzed trzydziestu lat, na przykład o ekshumację . Pyta jakichś panów na drodze. A tak, panowie uśmiechają się radośnie. To oni kopali. Mocno kopali, ale dopiero jak koparka przyjechała, wszystkie kości się odnalazły…

Bowiem na Annę Bikont, która nikogo nie zawiadamia o przyjeździe, bo nie wie kogo i gdzie mogłaby zawiadomić, zawsze tak jakby ktoś czekał. Na przyzbie, na ławce, w parku, w domu albo na drodze.

Na tym polegają reporterskie cuda. Które mają to do siebie, że tylko wybitnym reporterom się przytrafiają.

Hanna Krall


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Polish Jews in the Soviet Union (1939–1959)

Polish Jews in the Soviet Union (1939–1959)

Katharina Friedla and Markus Nesselrodt


Polish Jews in the Soviet Union (1939–1959)

.
History and Memory of Deportation, Exile, and Survival

Edited by: Katharina Friedla and Markus Nesselrodt

In the series Jews of Poland
https://doi.org/10.1515/9781644697504

About this book

The majority of Poland’s prewar Jewish population managed to survive World War II and the Holocaust in the interior of the Soviet Union. This collection of original essays tells the story of more than 200,000 Polish Jews and offers new insights into their experiences.

Friedla Katharina :

Katharina Friedla is a historian specializing in East European and Jewish history, with a major focus on nationalism and identity politics, culture, state ideology, and forced migrations.Nesselrodt Markus :

Markus Nesselrodt is a historian of East European history and specializes in Polish history, history of migration, and urban history.

.

recommended by: Leon Rozenbaum

Katharina Friedla is a historian specializing in East European and Jewish history, with a major focus on nationalism and identity politics, culture, state ideology, and forced migrations.

Markus Nesselrodt is a historian of East European history and specializes in Polish history, history of migration, and urban history.


8 Hersh Smolar: A Polish Personage in the Soviet Jewish Cultural Scene, 1940s–1960s

Download the PDF file .


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


New Yorker Magazine Crossword Puts Negev Desert in ‘Palestine,’ With No Mention of Israel

New Yorker Magazine Crossword Puts Negev Desert in ‘Palestine,’ With No Mention of Israel

Shiryn Ghermezian


The New Yorker’s crossword puzzle for Feb. 2, 2022. Photo: Screenshot.

The New Yorker magazine’s online crossword puzzle on Wednesday described the Middle East’s Negev Desert as covering “part of Palestine,” issuing a correction to its original clue but still making no mention of Israel.

The puzzle originally provided a clue for 10-Down that said, “Desert that covers more than half of Palestine.” On Thursday, that description drew criticism from the pro-Israel media watchdog group Honest Reporting, which said that “the Negev is located within Israel’s borders.”

By Friday, the magazine had changed the clue to define the Negev as a desert that covers “part of Palestine,” although still did not mention Israel.

The desert region stretches from Eilat in the south to the Sinai Peninsula in the west and the Jordan Valley in the east, and in the north to Israel’s coastal plain and the West Bank.

The New Yorker also noted in a correction stating that “a previous version of this crossword contained an error in 10-Down.”

The magazine did not immediately response to an Algemeiner request for comment.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com