Po Marcu ’68 babcia Lusia wyjechała z kraju.

Po Marcu ’68 babcia Lusia wyjechała z kraju. Niemcy zachodnie dały jej poczucie bezpieczeństwa, którego pozbawiła ją komunistyczna Polska

Peter Wolodarski [ Szwecja naczelny red. Dagens Nyheter ]


Babcia Lusia (Fot. archiwum autora)

– Nie wolno było mieć strachu w oczach – mawiała. Babcia miała w czasie wojny dwa małe pieski – a Żydom nie wolno było posiadać psów.

Moja babcia Lusia urodziła się w Równem w 1918 r. 21 kwietnia miała skończyć sto lat. 6 marca zmarła we śnie.

Niewiele wiedziałem o historii jej życia, kiedy dorastałem. Była dla mnie babcią Lusią, która mieszkała w Niemczech i mówiła po polsku; mama mojej mamy, która dzwoniła do nas co wieczór i prosiła, żeby szybko dać mamę do telefonu, ponieważ rozmowa telefoniczna dużo kosztuje. Była babcią, która niespodziewanie potrafiła przyjechać samochodem z Frankfurtu, która urządzała nasze letnie i zimowe wakacje i która zawsze miała zdecydowane zdanie na różne tematy.

Dopiero po latach zrozumiałem, dlaczego babcia i dziadek mieszkali w Niemczech, mimo że rozmawiali ze sobą po polsku. A w ostatnich latach dowiedziałem się, że była o dwa lata starsza, niż twierdziła.

Deptali jej po piętach

Rodzina mojej babci pochodziła z Kijowa, ale po rewolucji uciekła na zachód, do Polski. Matka Lusi i jej starsza siostra zostały rozstrzelane przez Niemców, a brat został w latach 30. zeszłego wieku zamordowany w Rosji sowieckiej. Jej udało się przeżyć w Warszawie dzięki połączeniu szczęścia i odwagi.

– Nie wolno było mieć strachu w oczach – mawiała. Babcia miała w czasie wojny dwa małe pieski – a Żydom nie wolno było posiadać psów. Dostała pracę w fabryce parowozów. Codziennie jeździła do niej na rowerze przez całe miasto, również 1 sierpnia 1944 r., kiedy w Warszawie wybuchło powstanie. Po jego upadku babcia była wśród tych, których Niemcy prowadzili do obozu przejściowego w Pruszkowie. Kiedy nadarzyła się okazja, udało się jej uciec i raz jeszcze uniknąć zagłady. Nie po raz pierwszy kaci deptali jej po piętach.

Po wojnie babcia Lusia i dziadek Marek próbowali stworzyć razem w Polsce normalne życie. Oboje byli lekarzami. Urodziły im się dwie córki. Pomimo atmosfery politycznych represji istniały w komunistycznej Polsce oazy wolności, np. kawiarnie. Były to często miejsca nieskrępowanych rozmów poza partyjną kontrolą. Babcia kochała warszawskie kawiarnie. Spotykała pisarzy i ludzi sztuki i choć nie była „teoretykiem”, jak o sobie żartobliwie mawiała, jej osobowość promieniowała wyjątkową siłą.

Dokładnie 50 lat temu, w marcu 1968 r., znowu zostały wypuszczone na wolność straszliwe demony. Reżim komunistyczny, który walczył z rosnącym niezadowoleniem ludności, zrobił kozła ofiarnego z garstki Żydów, którzy jeszcze mieszkali w Polsce. Rozpoczęła się odgórnie sterowana antysemicka kampania połączona z czystkami. Podgrzewano atmosferę nienawiści.

Babcia i dziadek zrozumieli, że tym razem muszą spakować walizki. Ich życie w Polsce było definitywnie skończone, mimo że byli i czuli się zasymilowanymi Żydami.

Lwów, Lemberg, Lwiw

Rodzina została rozbita. Moja mama trafiła do obozu dla uciekinierów w Szwecji. Ciocia z synem zostali w Polsce. Babcia i dziadek dostali możliwość pracy w Niemczech. To było bardzo ważne dla dziadka, bo mówił płynnie po niemiecku. Wyrósł we Lwowie, przed wojną trzecim co do wielkości mieście polskim, gdzie wśród Żydów silnie była obecna niemiecka kultura. Lemberg w okresie Austro-Węgier był wielonarodowym polem magnetycznym Europy Środkowej. Zasymilowani Żydzi chodzili do niemieckich szkół. Byli często dwujęzyczni, mówili po polsku i niemiecku.

Dzisiejszy Lwiw jest częścią zachodniej Ukrainy. Lwów jest, jak może niewiele miast w Europie, ucieleśnieniem historii kontynentu w XIX i XX wieku. Niekończące się zmiany granic, wojny, okupacje i wyzwolenia. Prawnik i pisarz Philippe Sands w swojej niedawno wydanej po szwedzku książce „Droga do Norymbergi” opisuje po mistrzowsku te dramatyczne zawirowania historii.

Historia mojej babci przebiegała równolegle z mrocznymi i jasnymi okresami historii Europy.

Kiedy po brudnej fali antysemityzmu 1968 r. osiedliła się w Niemczech, była emigrantką z Polski, nie Żydówką. Jako lekarka zwykła pytać pacjentów z silnym polskim akcentem, czy mówi się „das Brot”, czy „der Brot”. Wiedziała, że rzadko mają oni do czynienia z lekarzem, który w ten sposób odsłania swoje słabości. Lekarz jest przecież autorytetem. Za sprawą swojej językowej nieudolności i braku zakorzenienia kulturowego zdobyła sobie popularność.

Żydówką była tylko dla tych, którzy ją dobrze znali. Razem z dziadkiem przeżyli zbyt wiele, żeby podejmować jakiekolwiek ryzyko. W czasie wojny, żeby mogła przeżyć, udało się jej załatwić fałszywe, tzw. aryjskie papiery. Przy okazji odmłodziła się o dwa lata – jej znajoma o sześć. Po wojnie przyjemnie było być o kilka lat młodszym – aż do momentu, kiedy trzeba było dłużej pracować pomimo wieku emerytalnego.

Bomby leciały, a ona szła do przodu

Ostatnie 50 lat życia mojej babci było chyba najbardziej szczęśliwe, mimo rozproszenia rodziny. Niemcy Zachodnie dały jej poczucie bezpieczeństwa, którego pozbawiła ją komunistyczna Polska. Urządziła się dobrze jako lekarz. Kupiła dom. Mogła pomagać dzieciom i jeździć po świecie, odwiedzając przyjaciół, którzy podobnie jak ona zostali zmuszeni do wyjazdu.

Kiedy dziesięć lat temu zmarł Marek, mój dziadek, babcia Lusia przeprowadziła się do Paryża, gdzie mieszka moja ciocia. Miała wtedy 89 lat. Pomagałem jej przy przeprowadzce z Niemiec. Na zmianę prowadziliśmy jej audi autostradą. Narzekała, że jadę za wolno.

Przeżyła dziesięć pogodnych lat we Francji, wśród rodziny i przyjaciół. Prawnuki odwiedzały ją kilkakrotnie, mieszkały u niej.

Prawie nigdy nie rozmawiałem z babcią o polityce. Jednak być może właśnie ona i jej dramatyczna historia uformowały w dużym stopniu moje widzenie świata, mój światopogląd.

Wraz z nią i ostatnimi spośród tych, którzy przeżyli Zagładę, niedługo znikną ostatni świadkowie mrocznej historii Europy. Pokolenie mojej babci musiało brutalnie zdać sobie sprawę z tego, co jest w życiu ważne. Widziało na własne oczy, jak ludzie potrafią służyć dobrym i złym celom. Moja babcia zawsze szła szybko do przodu, nawet kiedy bomby leciały na Warszawę. Na swej drodze doświadczyła pomocy i doznała przyjaźni wielu ludzi. Udało jej się dożyć blisko stu lat. Niezwykły los.


Peter Wolodarski – ur. w 1978 r., szwedzki dziennikarz o polskich korzeniach. Od marca 2013 r. redaktor naczelny czołowego szwedzkiego dziennika „Dagens Nyheter”. Tekst ukazał się 21 marca tego roku w „Guardianie”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com